Jest już późno i nie chce mi się rozpisywać (edit, po napisaniu wszystkiego stwierdzam, że jednak mi się zachciało), ale przyznam szczerze, że trochę dziwi mnie reakcja na wpis kevlarusa czy kogoś tam jeszcze innego. Zazwyczaj na sadisticu obserwowałem ludzi przeważnie myślących zdroworozsądkowo (pomijając laolaola i mitrusa czy innych tego typu
)
Pozwólcie, że opiszę Wam pokrótce swoją historię. Mam siostrę starszą o kilkanaście lat, która gdy była nieco młodsza ode mnie teraz, a ja byłem małym szczylem, opowiadała mi, że organizm sam wyczuwa czego potrzebuje i dopóki nie rozreguluje się tego odczucia jakimiś wymuszonymi dietami, to można jeść to na co się ma ochotę i będzie to zdrowe.
Za dzieciaka zawsze jak nie chciałem jeść miałem w domu "zjedz mięso, ziemniaki zostaw"
Efektem słuchania się rodziców w każdej kwestii, było to, że w szkole więcej mnie nie było niż byłem. Przeziębienie raz w miesiącu, do tego jakieś anginy i inne takie w międzyczasie. Szamanie mięsa nigdy mi jakoś szczególnie nie podchodziło, przez co będąc małym gówniakiem stwierdziłem, że nie będę tego jadł, bo mi nie smakuje. Nie lubię i tyle. Miałem wtedy 11 lat - no dzieciak. Rodzicom nic nie mówiłem, bo pewnie byłoby to odebrane jakbym stwierdził, że jestem homo czy coś w ten deseń. Po prostu zjadałem ziemniaki, surówkę, a mięcho odkładałem - w międzyczasie coś podjadałem, ale częściej niż na chipsy czy słodycze miałem ochotę na pomidorka prosto ze szklarni czy marchewkę z ogródka wytartą o spodnie.
Rezultatem tej zmiany było wzmocnienie odporności. W sumie przestając jeść mięso nie myślałem o takich rzeczach, ale o ile wcześniej chorowałem raz w miesiącu, tak przez te 16 lat przeziębienie łapie mnie co 2 lata i trwa nie dłużej niż 2-3 dni. Grypy czy anginy nie miałem od tamtej pory ani razu. Wyniki badań krwi (robię regularnie) od osiemnastki, kiedy to pierwszy raz poszedłem oddać krew, idealnie po środku norm, poza żelazem (ale też w normie).
Swoją drogą, matka stwierdziła, że jak nie chcę jeść tego co ona zrobi, to żebym sobie sam gotował. Strzał w dziesiątkę - od zawsze miałem smykałkę do gotowania i dość czuły smak. Teraz gdy żona robi obiad (bo mi się nie chce), zawsze prosi mnie o doprawienie. Czasem sam coś przygotuję - lubię to, ale jak już wspomniałem nie chce mi się. O tym jeszcze wspomnę za chwilę.
Wracając do nieżarcia mięcha. Gdzieś przeczytałem, że wpływ jedzenia na zdrowie zależy od grupy krwi. Jeśli dobrze pamiętam grupa krwi A może obyć się bez mięsa - organizm sam produkuje wystarczającą ilość czerwonych krwinek, a mięso potrafi zaszkodzić. Grupa 0 jakoś sobie bez tego poradzi, ale najlepiej jak osoby z tą grupą skupią się na drobiu w swojej diecie. Grupa B to typowi mięsożercy - idealna dla nich jest wołowina i wszelkie inne mięso czerwone. I to by się zgadzało z potrzebami mojego organizmu, które odczułem naturalnie, nie wiedząc jeszcze, że istnieje coś takiego jak wegetarianizm.
Kiedy indziej przeczytałem, że naturalnym uwarunkowaniem genetycznym człowieka jest zbieractwo. Dokładniej człowiek jest wszystkożerny, ale w ograniczonym zakresie. Idealnym pożywieniem dla człowieka jest wszystko co składa się z tkanek miękkich, a zatem owoce, owady, owoce morza itd. Kiepsko z kolei nasz żołądek radzi sobie ze zwykłymi tkankami. Długość naszego przewodu pokarmowego sprawia, że jedząc standardowe mięso, już w żołądku rozpoczynają się jego procesy gnicia, co powoduje wydzielanie się toksyn do organizmu i osłabienie odporności (o ile grupa krwi na to pozwala, bo z drugiej strony przy grupie B, większe osłabienie odporności będzie na skutek niedoboru czerwonych krwinek, czyli pojawi się klasyczna anemia). Z kolei tkanki roślinne, choć nie gniją w człowieku, nie są do końca przetrawione - oznacza to, że jedząc sałatę, szpinak i inną zieleninę liściastą wysramy ją w podobnym stanie do tego co zjedliśmy. Do organizmu nie zostaną dostarczone wystarczające ilości witamin i minerałów, a zatem co? Osłabienie odporności
Nie uważam się za wegezjeba, mięsa nie lubię i wiem, że mi szkodzi. Z racji zamiłowania do gotowania i dość dobrej intuicji w kwestii smaku, zdarza mi się przyrządzić czasem jakieś mięso dla pozostałych osób. Rzadko to robię, bo wiem, że mięsożerców jestem w stanie zachwycić potrawami bez mięsa. Przy czym nie chodzi mi o to, żeby próbować ich przekonać do wegetarianizmu. Po prostu wkurwia mnie czasem podejście, że obiadem bez schaboszczaka nie da się najeść. Da się i da się zjeść smacznie, tylko trzeba umieć to przygotować. Wiedzieć czego użyć, żeby danie było sycące i wystarczyło na długi czas. Wystarczy bazować na składnikach, które są dla człowieka najbardziej naturalne, czyli zbożach, nasionach, owocach i warzywach. Sałatką na bazie sałaty, szpinaku czy innych liściastych, nie jestem w stanie się najeść - po godzinie odczuwam głód, bo to nam gówno daje - nie przyswajamy tego żarcia, więc po chwili czujemy się znowu głodni. Poza tym, jedzenie bez mięsa przyrządza się szybciej, a z natury jestem dość leniwy, więc to mi jest na rękę. Żonie zresztą też - ona z kolei je mięso tylko wtedy jak ktoś inny przygotuje lub pójdziemy gdzieś do restauracji (na jedno wychodzi). Sama ma grupę AB, jeśli dobrze pamiętam i po powrocie do rodziców i pierwszym miesiącu na diecie z większą ilością mięsa niż dotychczas nieco pogorszył się jej stan zdrowia - być może przypadek, ale w sumie nic poza dodaniem mięsa do każdego obiadu się nie zmieniło. No ale cóż... mama gotuje, więc trzeba zjeść bo co, nie smakuje to co mamusia zrobiła?
A jeśli chodzi o kwestie moralne jedzenia lub niejedzenia zwierząt, to sam raczej nie byłbym w stanie zajebać zwierzęcia, żeby go zjeść. Byłem przy uboju świń czy królików i choć wrażenia to na mnie nie robiło, to sam, o ile bym nie przymierał głodem, raczej bym nie zabił. Z kolei bardzo chętnie wytłukłbym wszelkie agresywne psy czy inne zwierzęta, które zagrażałyby bezpieczeństwu mojemu czy mojej rodziny. Gdybym jadł mięso, to przede wszystkim chciałbym spróbować mięsa z kota lub psa - nie selekcjonuję zwierząt na domowe i hodowlane - dla mnie zwierzę to zwierzę. Słyszałem, że kocina jest smaczniejsza od wołowiny, ale jakoś nie spieszy mi się próbować ani jednego ani drugiego.
Na koniec jeszcze ciekawostka. Spotkania ze znajomymi - przez ostatnie lata, starałem się na każdą domówkę przyrządzić coś od siebie - głównie dlatego, że idąc gdziekolwiek wszystko było z mięsem, więc chcąc coś zjeść najlepiej było przynieść swoje. Przez pierwsze lata głodowałem na imprezach, bo okazywało się, że to co przyniosłem schodziło jako pierwsze i czasem nawet nie zdążyłem się załapać na przyniesione przez siebie (i dla siebie jedzenie). Obecnie na spotkaniach ze znajomymi jakieś 70-80% dań jest bez mięsa, bo to co kiedyś przyrządzałem okazało się być smaczniejsze od standardowych dań z mięsem. Paradoksalnie, teraz to ja proponuję, żeby dodać do niektórych potraw odrobinę dobrze przyrządzonego mięsa, żeby podbić nieco walory smakowe.
Wiem, że dla większości będzie to tl;dr, ale mam nadzieję, że ktoś to przeczyta i zauważy, że można nie żreć mięsa, nie będąc jednocześnie eko i wege zjebem
Czasem takie rzeczy wynikają z naturalnych potrzeb, a nie jakichś chorych ideologii.