Lata 90-te generalnie były niebezpieczne, i piszę to zupełnie serio. Była bieda, brak pracy, brak perspektyw. Dopiero otwarcie granic spowodowało wyparowanie hołoty stojącej w bramach czy pod klatkami.
Trudno wytłumaczyć dzisiejszym nastolatkom tą specyfikę, bo na przykład nie wyobrażają sobie, że powrót do domu wieczorem przez obce osiedle czy dzielnicę bywał ryzykowny, i w najlepszym przypadku, jeśli się było normikiem, należało się liczyć z utratą zawartości portfela, pozbyciem się obuwia i odzieży jeśli były markowe, obskoczeniu wpierdolu "za kręcone włosy" (autentyk), na poczęstowaniu bejsbolem lub ożenieniu kosą kończąc. Zaraz któryś powie "halo policja, proszę było przyjechać", ale policja miała to w dupie, bo takich zgłoszeń z każdej dzielni miała dziennie przynajmniej kilka, a na głowie gangsterów zza Buga, porachunki mafijne i strzelaniny. Poza tym nie uśmiechało im się robić interwencji wobec kolesi często tak nafaszerowanych sterydami, że góra trzech się ich w BMW mieściło.
Generalnie, trzeba było sobie radzić samemu wśród nieobliczalnych dresiarzy-sterydowców, ćpunów dających makiwarę po kablach, hordy rumuńskich cyganów-złodziei i skomplikowanych zależności między subkulturami.