Często doszukujemy się przyczyn własnych klęsk w czynnikach zewnętrznych. Ma to miejsce w przypadku kampanii wrześniowej, gdzie nie umiemy pogodzić się z tym, że żadna siła nie była w stanie uratować Polski we wrześniu 1939 r. i nadal żywy jest mit o zdradzie aliantów. Nie inaczej jest w przypadku nieszczęsnych wydarzeń 1944 roku. Jak głosi słynne powiedzenie: Sukces ma wielu ojców, Porażka zawsze jest sierotą!
Zacząć należy od tego, że już w podstawowym założeniu insurekcji kryła się niespójność i przyczyna przyszłej klęski. Militarnie miała ona być wymierzona w Niemcy, a politycznie w ZSRR. Jeśli przeciw ZSRR, to dlaczego ten miałby przyjść z pomocą? A jednak, już od pierwszych prac nad planem powszechnego powstania zakładano, że jakaś regularna armia okaże mu wsparcie. Warszawa pierwotnie została z nich wyłączona, jako miejsce zbyt cenne i zaludnione, ale nie przesądzono tego w zupełności. Fiasko akcji Burza, odezwa komunistów z Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego i sowieckie represje wobec ujawniających się akowców dały naszym przywódcom do myślenia. Zaczęto gorączkowo zmieniać wcześniejsze ustalenia, dostosowując je do nowej sytuacji. Teraz zamierzano zająć Warszawę zanim wkroczy do niej Armia Czerwona i oczekiwać jej w roli gospodarza. Postrzegano to jako ostatnią szansę na udowodnienie światu, że Polacy chcą żyć w niezależnym państwie. Czy byli w stanie tego dokonać, kiedy Niemców jeszcze nie rozbito i nie zamierzali oddawać Warszawy (to pierwszy warunek pomyślnej realizacji tego przedsięwzięcia)? Oczywiście, że nie, a moment rozpoczęcia powstania został fatalnie wybrany, zdradzał słabość polskiego wywiadu (który co prawda miał wcześniej spore osiągnięcia, np. dotyczące niemieckich rakiet V-1 i V-2), a zwłaszcza rozeznania w sytuacji na froncie i nieznajomość decyzji podejmowanych na szczytach światowej polityki.
Radziecka operacja „Bagration”, swoim rozmachem i szybkością zaskoczyła wszystkich. Jednak Wehrmacht na jej skutek nie został całkiem pobity i w rejon Wisły zaczął ściągać posiłki. W końcówce lipca świeże oddziały niemieckie ostentacyjnie maszerowały po głównych ulicach, dając do zrozumienia, że mają zamiar kontynuować walkę. Ofensywa, która rozpoczęła się 22 czerwca na Białorusi powoli wytracała swój impet. Najpierw Stalin wbrew celom wojskowym skierował część sił na Lublin, aby tam zainstalować marionetkowe, komunistyczne władze. Następnie rosyjskie czołówki pancerne zostały odparte w ramach starcia pod Wołominem w dniach 25 lipca – 5 sierpnia 1944, najprawdopodobniej była to największa bitwa pancerna jaka miała miejsce na ziemiach Polski, ale w naszej świadomości ona praktycznie nie występuje. Odgłosy tych walk najpewniej dały złudne wrażenie, że Sowieci lada moment wkroczą do miasta i jest to odpowiedni czas na rozpoczęcie działań. Tak więc w kluczowych, pierwszych dniach powstania Rosjanie nawet jeśli by chcieli, a wiemy że nie chcieli, to fizycznie nie byli w stanie ani skutecznie wesprzeć powstańców, ani przepędzić Niemców z okolic miasta. Potem, kiedy ich sytuacja uległa poprawie z premedytacją izolowali walczącą Warszawę skupiając się na innych odcinkach, ale między bajki należy włożyć fakt, że to ze względu na polski zryw front został zatrzymany na Wiśle. W zasadzie wcale się nie zatrzymał, ofensywa toczyła się dalej, choć z mizernym skutkiem. Armia Czerwona np. broniła i rozszerzała przyczółki na lewym brzegu, walki były krwawe i intensywne, to właśnie w tym okresie miała miejsce słynna bitwa pod Studziankami (9-16 sierpnia) z udziałem polskiej 1 Brygady Pancernej im. Bohaterów Westerplatte.
Kolejną iluzją była chęć zaskoczenia przeciwnika, a był to następny czynnik konieczny dla odniesienie zwycięstwa. Utrzymanie w dyskrecji tak dużego przedsięwzięcia było niemożliwe, Niemcy byli dobrze przygotowani i od dawna infiltrowali polskie podziemie. Nie trzeba wiele wyjaśniać w kwestii nędznego stanu posiadanego uzbrojenia i amunicji, tak w ilości jak i jakości. Należy jedynie dodać, że nie prawdziwe są opowieści o wcześniejszym, masowym wysyłaniu broni do wschodnich okręgów AK na rzecz akcji Burza. Niski był również poziom wyszkolenia i wiedzy na temat poszczególnych rodzajów broni, pojazdów wojskowych itd., nie tylko wśród szeregowych, ale i oficerów. Konsekwencją takiego stanu rzeczy był chociażby wypadek z pojazdem do przewożenia ładunków wybuchowych, który powstańcy uznali za zdobyty czołg, kosztował on śmierć setek ludzi. Ogromnie doskwierały braki w środkach łączności, tak niezbędnych dla koordynacji działań. Oczywiście w warunkach okupacyjnych odpowiednie przygotowanie było niemożliwe. Nie usprawiedliwia to jednak dowództwa AK, które jak na profesjonalnych wojskowych przystało powinno przewidywać skutki tych słabości, a te okazały się tragiczne. Wszystkie strategiczne punkty: mosty, koszary, lotniska, cytadela czy magazyny z uzbrojeniem były świetnie zabezpieczone, żadnych z tych miejsc nie udało się zdobyć. Szturmy na te obiekty przyniosły olbrzymie straty, po czym dalszych prób ich zajęcia zaniechano. W poszczególnych oddziałach utracono od 25 do ponad 50% zabitych i rannych. Powstańcy zdolni byli do zajęcia pojedynczych, odizolowanych punktów oporu nieprzyjaciela, jak np. budynek PAST-y, a i to możliwe było tylko jako rezultat długotrwałego oblężenia i niezwykłego wysiłku z ich strony. Nasze oddziały nadawały się świetnie do obrony znanych żołnierzom budynków i ulic, a także do wykonywania kontrataków powstrzymujących nieprzyjaciela. Przebieg walk wykazał natomiast dobitnie, że nie były one w stanie prowadzić żadnych poważniejszych działań zaczepnych.
Dalsze losy bitwy zależały w dużej mierze od postawy ludności cywilnej. W tym punkcie akurat sprawdziły się założenia dowództwa. Warszawę ogarnęła euforia. Jednak, kiedy pierwsze emocje opadły zmniejszył się także poziom entuzjazmu, a w wielu miejscach ludność zaczęła dystansować się od powstańców. Barykady tak chętnie wznoszone na początku, teraz często były budowane pod przymusem. Tam gdzie powstańcy trzymali się mocno mieszkańcy dalej ich wspierali, w innych miejscach wzrastał defetyzm i zobojętnienie. Jeden z oficerów przy Komendzie Głównej ocenił dalszą sytuację jako: „fatalną, beznadziejną i zapaskudzoną coraz bardziej przez oficerów zawodowych, półgłówków wiecznie urzędowo optymistycznie nastrojonych, a bezradnych w tym labiryncie, w jaki się zapuścili, sugerując Komendantowi Borowi i D.R. [Delegatowi Rządu] rozpoczęcie powstania w dniu 1 sierpnia. Dziś, 16 sierpnia, powstanie trwa o 13–14 dni za długo, jest właściwie już klęską, bo skoro dziś skamlemy pomocy u Sowietów – to dowodzi, że nie potrafimy zrobić nic sami”.
Często zwraca się uwagę, że jednym ze źródeł niepowodzeń była cyniczna postawa zachodnich sojuszników, którzy nie udzielili skutecznej pomocy i nie o wszystkim informowali Polaków (np. postanowienia z Teheranu). Zgadza się, lecz może to stanowić co najwyżej czynnik łagodzący. Chęć zrzucenia odpowiedzialności na postawę Anglii i USA jest kusząca, ale należy pamiętać, że przywódcy tych państw nie dali jednoznacznie gwarancji swojego wsparcia na wypadek wybuchu powstania. Zachęcali oni do wcześniejszego uzgodnienia akcji z Sowietami, którzy jako jedyni mogli skutecznie przyjść miastu z odsieczą. Po wojnie Stanisław Mikołajczyk miał pretensję do Churchilla, że ten wielokrotnie go zwodził, na co Anglik miał rzekomo odpowiedzieć: „Ja byłem wówczas premierem brytyjskim i doradzałem Panu to, co dyktowały interesy Wielkiej Brytanii. Pan zaś był premierem polskim i rzeczą Pana było odrzucić moje rady, jeśli nie godziły się z interesami Polski”. Z punktu widzenia sztuki wojennej, nierealne do zrealizowania były prośby o zrzucenie 1 Samodzielnej Brygady Spadochronowej i udzielenie wsparcia powietrznego. Zrzuty zaopatrzenia z oddalonych o ponad 1300 km baz, zwłaszcza kiedy Rosjanie nie zamierzali wydać zgody na korzystanie z własnych lotnisk, nie mogły niczego zmienić. Wizja rzezi ludności i presja mocarstw zachodnich nie była w stanie skłonić Stalina do przyjścia powstaniu z pomocą. W ten sposób inicjatorzy walki w Warszawie skazali je na straszliwą klęskę.
W związku z powyższym ciężko dopatrywać się głównej winy gdzieś indziej niż w oderwanych od rzeczywistości koncepcjach kierownictwa Polskiego Państwa Podziemnego. W trakcie walk dowództwo AK całkowicie utraciło zdolność racjonalnego planowania i mimo widocznej już porażki wydawało rozkazy, aby podobne operacje jak w stolicy przeprowadzić w pozostałych, niezniszczonych jeszcze miastach w Generalnym Gubernatorstwie – Kielcach, Częstochowie, Radomiu, Piotrkowie, Tarnowie czy Krakowie. Na szczęście rozwój wydarzeń uniemożliwił realizację tych szaleńczych pomysłów.
W całej tej krytyce nie należy zapominać o postawie polskich żołnierzy i mieszkańców Warszawy, których heroizm i poświęcenie stały się powodem do dumy i inspiracją dla kolejnych generacji. To, że przez 63 dni stawiali opór armii wspieranej artylerią, czołgami i lotnictwem budzi podziw. Przede wszystkim wydarzenia te powinny nieść naukę do czego prowadzi myślenie życzeniowe oraz chybione kalkulacje. Wydaje się, że ta lekcja została odrobiona. W okresie PRL-u, kiedy zaistniały warunki do podjęcia walki z systemem komunistycznym, np. w 1956 r., nie sięgnięto po broń. Następne pokolenia w latach 70-tych i 80-tych działały podobnie, a Solidarność była przykładem samo-ograniczającej się rewolucji.