Na stronie wyborczej jest wywiad z autorem opowieści, będący wersją skróconą, ale zawierającą nowe fakty i
EPILOG:
Każdy ma swego Buraka, czyli polski Dilbert
Leszek K. Talko 12 wrzesień 2004 15:00
Dyrektor nie miał wykształcenia. To się zdarza. Nie miał pojęcia, co właściwie robi jego Firma. To również się zdarza. Firma dynamicznie się rozwijała i przynosiła zyski. I to już było dziwne - oto prawdziwa historia dyrektora Buraka.
Artykuł otwarty w ramach bezpłatnego limitu prenumeraty cyfrowej
Tu się wszystko zaczęło: wątek "Przygody Dyrektora Buraka" na naszym forum
- Mówi Rifun.
- Cicho, Rifun dzwoni - szepnąłem do rozgadanych przyjaciół.
- Rany boskie! - wytrzeszczyli oczy. - Ten Rifun?
- Tak, ten Rifun.
Facet, którego od ponad dwóch lat szukały tysiące internautów, błagając, by skończył swoją opowieść. Facet, który w internecie wylansował dyrektora Buraka. Facet nazywany polskim Dilbertem.
Teraz siedział przede mną i uśmiechał się lekko zdezorientowany. Szczupły trzydziestoparoletni brunet z dziecięcymi oczami.
- Zrobiłeś 400 kilometrów, żeby porozmawiać ze mną? - pytał lekko speszony.
Pytanie! Przecież musiałem wiedzieć, co było dalej.
Zdarzyło się naprawdę czyli frustracja i bezsilność
Najdłuższy wątek na portalu Gazeta rozpoczął się ponad trzy lata temu.
9 sierpnia 2001 roku, minutę po dwunastej, Rifun napisał "prezentuję historię firmy, w której pracuję, i ludzi w niej zatrudnionych, podkreślam, że wszystko, co opisuję, zdarzyło się naprawdę i w większości opisywanych zdarzeń występowałem w charakterze świadka lub słuchacza. Choć historie te wydają się nieprawdopodobne, to niestety miały miejsce. Tekst ten traktuję trochę jako ujście dla mojej frustracji i bezsilności".
Zaraz potem opublikował "Przypadki dyrektora Buraka cz. 1". Przez następnych kilka miesięcy historia dotarła do 25. odcinka i wzbudziła sensację.
A potem Rifun znikł.
Walka ze stresem, czyli bateria
Firma była jedyna, i to dosłownie.
Zajmowała się czymś tak wyspecjalizowanym, że gdyby to napisać, bez trudu udałoby się ją zidentyfikować. Nikt w Polsce nie robi czegoś podobnego.
Przyjmijmy więc, że Firma jest duża, powstała w małym miasteczku kilkanaście kilometrów od granicy niemieckiej, zatrudnia kilkaset osób, ma wielką halę, w której stoją szeregiem skomplikowane maszyny.
Kiedy jechałem na spotkanie z Rifunem, korciło mnie, żeby wpaść tam na chwilę i zapytać o dyrektora Buraka, ale zatrzymałem się tylko za płotem. Wielka hala z lustrzanymi szybami, równiutko posadzone drzewka, obok piętrowy biurowiec, gdzie zasiadał Burak.
Ale co bym właściwie miał powiedzieć? "Piszę o dyrektorze Firmy. Czy naprawdę był takim kretynem?".
Pojechałem dalej.
- Przez pierwsze dwa tygodnie właściwie nie mogłem pojąć, co my tak naprawdę robimy - mówi Rifun.
- No jak to - zdziwiłem się. - To jak się przyjmowałeś do pracy?
- Przeczytałem ogłoszenie. Duża firma zagraniczna poszukuje specjalisty od marketingu - no i poszedłem.
Pierwszego dnia w pracy koleżanka z sąsiedniego biurka opowiedziała mu o Firmie.
Rifun nie uwierzył. To nie mogła być prawda. Żadna firma nie mogła działać w ten sposób. To pewnie pięć razy przesadzone opowieści sfrustrowanej pracownicy.
Po miesiącu doszedł do wniosku, że koleżanka nie opowiedziała mu nawet połowy.
Poznał dyrektora Buraka, który oczywiście nazywał się zupełnie inaczej.
Kiedy Rifun zaczynał spisywać w internecie swoje przeżycia z Firmy, uznał że to trafne przezwisko. I rzeczywiście zrobiło furorę: "Ja też mam takiego dyrektora Buraka" - pisali czytelnicy. "Dyrektorzy Buracy są w każdej firmie" - pisał ktoś inny.
Dyrektor Burak walczył wtedy akurat ze stresem. Stres związany z prowadzeniem Firmy był tak duży, że dyrektor po prostu jej nie prowadził, tylko od rana w swoim gabinecie walczył z tym stresem przy pomocy baterii butelek alkoholu.
To się zdarza.
Dyrektor nie miał wykształcenia.
To też się zdarza.
Nie miał pojęcia, co właściwie robi jego Firma.
To również się zdarza.
Firma dynamicznie się rozwijała i przynosiła zyski.
I to już było dziwne.
Od pucybuta do milionera, czyli kariera Nikodema Buraka
Dyrektor Burak kierował firmą od początku - od 1991 roku.
Można by sobie pomyśleć, że jeśli ktoś nie ma wykształcenia, kwalifikacji ani wielkiej inteligencji, nie powinien się tym chwalić.
Z Burakiem jednak było inaczej. Uwielbiał wspominać, jak kiedyś był na dole drabiny społecznej, jak nie mógł skończyć żadnej szkoły, bo poszedł do pracy, że studia to pierdoły, a tymczasem życie jest najlepszym nauczycielem, czego on, Burak, jest najlepszym przykładem.
Ale zacznijmy od początku.
Jest rok 1985. Burak mieszka w miasteczku na kresach zachodnich. Decyduje, że w Polsce nie spotka go już nic interesującego (bardzo się myli, ale przecież o tym nie wie). Zabiera żonę i wyjeżdża do Niemiec, bo przypomina sobie o swoich korzeniach. Nie wiemy, co robił wcześniej w Polsce. Na pewno z braku czasu nie skończył studiów. Liceum zresztą też. Prawdę mówiąc, nawet nie zaczął.
W Niemczech Burak zostaje kelnerem. W eleganckiej restauracji bądź eleganckim klubie nocnym. Wersje trochę się różnią, ale dyrektor zawsze podkreśla, że było to miejsce eleganckie.
Pierwszy sukces Buraka to odkrycie, że klienci często gubią pieniądze, a pieniądze wpadają w szczeliny między oparciami.
Na ochotnika zgłasza się do sprzątania, wybiera ze szczelin zguby i zyskuje dodatkowe źródło dochodu. Dyrekcja zachwycona pracowitym Polakiem daje mu podwyżkę.(Burak opowiadał o tym każdemu zachwycony własną przedsiębiorczością).
Druga praca to już poważna posada w wielkiej fabryce, gdzie Burak obsługuje wielką maszynę. Wspólnie z drugim robotnikiem odkrywaja, że wystarczy, gdy maszyną zajmie się tylko jeden z nich. Drugi może spać schowany pod pustymi kartonami. Gdy pewnego dnia nakrywa go na tym dyrektor, Burak wmawia mu, że właśnie został tymi kartonami przysypany. Dyrektor daje mu tydzień wolnego, by wydobrzał. Burak nabiera pewnosci, że jest genialny.
Wreszcie zaoszczędza tyle pieniędzy, że kupuje furgonetkę.
A jest już rok 1989 i do Polski można wwozić wszystko - w końcu niczego w kraju nie ma. Burak ma więc minifirmę Eksport-Import i przypadkiem przytrafia mu się coś, co przeżył Nikodem Dyzma.
Pisząc swą opowieść w internecie, Rifun uwielbiał stopniować napięcie i zawieszał opowieść w kluczowych momentach.
Minęło kilka dni - niektórzy internauci zaglądają po kilkanaście razy dziennie, żeby sprawdzić, czy już wiadomo, co stało się dalej.
Lapa pisze: „Czekam z niecierpliwością, ale radziłabym nie pisać nic więcej, póki nie dostaniesz lukratywnej oferty z » Gazety «”.
W końcu ciąg dalszy następuje. Burak zostaje przypadkiem zaproszony na spotkanie z przedsiębiorcami niemieckimi poświęcone możliwościom robienia biznesu w Polsce. Na spotkaniu są znani biznesmeni, ministrowie i on - Burak z firmą Export-Import i jedną nie najnowszą furgonetką.
Poznaje bogatego niemieckiego przedsiębiorcę - załóżmy że ma on na imię Waldek. Waldek jest pewien, że już gdzieś Buraka widział. Nie może sobie przypomnieć gdzie, ale musiło to być w jakimś eleganckim miejscu. W końcu on tylko w takich
bywa.
A Burak wie, gdzie się spotkali. W eleganckiej knajpie, w której on był kelnerem, a Waldek miał spotkania biznesowe. (O dziwo, Burak nie pochwalił się tym przed Waldkiem, co świadczy jednak dobrze o jego inteligencji).
Tymczasem Waldek roztacza przed nim perspektywę zbyt piękną, by była prawdziwa. Otóż proponuje mu wspólny interes. Burak roztropnie nie chwali się swoją używaną furgonetką, bo trudno furgonetkę porównać z holdingiem kilkunastu wielkich przedsiębiorstw, których właścicielem jest Waldek. Jedyną kapitałem Buraka jest to, że zna Polskę.
I tak Burak wyrusza na dziki Wschód, czyli do Polski, by rozeznać teren. Wyrusza nowym mercedesem . Dostał go od Waldka. Ale kto by o to pytał.
Nie mija rok, kiedy Waldek, zauroczony opowieściami Buraka o możliwościach inwestowania w Polsce, robi go partnerem w swym nowym przedsięwzięciu.
W małym mieście kilkanaście kilometrów od granicy staje wielka hala ze skomplikowanymi maszynami. Burak jest trochę rozczarowany. Liczył na budynek w centrum z gabinetem na ostatnim piętrze, ale cóż. Trzeba brać, co
dają.
Samodzielne życie niezwiązane z ekonomią
Nowy prezes Burak ma niebotyczną pensję, fundusz reprezentacyjny, służbowego mercedesa i wynajęty przez Waldka dom. Jest w raju.
Nie ma tylko pojęcia, co dalej, ale wszystko jakoś działa.
W sumie praca dyrektora nie była zła. Tylko czasem przyjeżdżał ktoś ważny z Niemiec, ale na to Burak miał sposób. Najpierw zabierał gościa na wódkę, potem do klubu nocnego, a potem do burdelu. Tak wymęczony Niemiec ledwo miał czas zerknąć na Firmę i wracał do siebie.
- Ale skąd ty to wszystko wiesz? - przerwałem Rifunowi.
- Nie chciało mi się wierzyć, ale Burak szczegółowo opowiadał o każdym burdelu. A był w wielu - mówi Rifun. - On był naprawdę dumny z tego. I zawsze cytował swoją maksymę Brzmiała: "Jak ktoś plunie mi w twarz, myślę, że to deszcz". Sprawdzała się idealnie.
Rifun szybko zorientował się, że firma działała na zasadach, których nie wykładano ani na uczelni na której studiował, ani na żadnej innej.
Na studiach marketingowych dużo mówiono o tym, jak ważny jest plan, jak ważny jest klient albo rozpoznanie rynku.
Tymczasem Firma prowadziła samodzielne życie niezwiązane z ekonomią. Waldka i jego wspólników właściwie nie interesowało, co dzieje się w polskiej filii. Rifun zrozumiał to dopiero, gdy dowiedział się, że zakład w Polsce to jedna z 50 inwestycji Waldka na świecie i choć Firma zatrudnia 400 osób, jest największym pracodawcą w mieście i zarabia kilkadziesiąt milionów euro rocznie - to dla Waldka jest w sumie niezbyt ważna.
- Ale to jednak kupa pieniędzy - zaprotestowałem nieśmiało, a Rifun tylko się uśmiechnął i opowiedział, jak to kilka miesięcy temu był na otwarciu multipleksu. Lał się szampan, do pana X, jednego z czołówki najbogatszych z listy "Wprost", podszedł polityk i powiedział miło: - Wspaniały ten multipleks.
- No tak, mi też się podoba - powiedział grzecznie pan X.
- No i udało się go oddać w wyznaczonym terminie - uśmiechnął się polityk.
- To właściciel się ucieszy - powiedział grzecznie pan X.
Polityk popatrzył na niego dziwnie i poszedł.
Pan X spytał swą asystentkę: - O co mu chodziło?
- Bo to między innymi pan, panie prezesie, jest właścicielem - wyjaśniła asystentka.
- E, teraz to zalewasz - wtrąciłem, ale Rifun pokręcił głową.
- Nie, ten człowiek miał kilkanaście firm i udziały w masie innych interesów. W multipleksie też. On po prostu nie pamiętał. Czy nie zdarzyło ci się nigdy pożyczyć dwa razy tego samego filmu? Albo zacząć czytać książkę i dopiero w połowie przypomnieć sobie, że już ją znasz? On miał właśnie to, tylko że w innej skali.
Marketing za pomocą whisky czyli spotykam takich co dzień
Rifun podejrzewał, że jego dobre stosunki z Burakiem spowodowane były tym, że dyrektor nie miał pojęcia, co Rifun robi.
Co prawda zanim zatrudnił Rifuna, sam próbował swoich sił w marketingu. Wynajął na targach olbrzymie stoisko, a w środku posadził siebie i skrzynkę whisky i usiłował zapraszać do środka hostessy, co do których żywił niezbitą pewność, że są panienkami na godziny.
"Niestety, ludzi tego pokroju co Burak spotykam na co dzień" - napisał w tym miejscu na forum internauta Kapson.
Burak pogodził się z tym, że marketingu nie rozumie i trudno mu nawet opieprzyć kogoś z tego działu. Bo można nawrzeszczeć na dyrektora produkcji, że nie podoba mu się, jak stoją maszyny, albo na księgowego, że jest mało pieniędzy, a kasa otwarta w złych godzinach. Ale z marketingiem jest trudniej.
Stąd wzięła się dziwna zażyłość Rifuna z Burakiem.
A może także stąd, że Rifun nie pożyczał. Bo dyrektor Burak miał poczucie humoru. Przynajmniej w pewnym sensie. Uwielbiał pożyczać pieniądze. Wpadał nagle do pokoju i mówił: "Pożyczcie dwie dychy, nie mam kasy". Bardzo trudno jest nie wspomóc dyrektora dychą, więc wszyscy pożyczali. Oprócz Rifuna.
Od tej pory dyrektor Burak tylko dzielił się z Rifunem żarcikami. Wpadał do pokoju, zanosząc się od śmiechu, i wołał: "che, che, a wiesz, że ten Marek chce ode mnie z powrotem te dwie dychy, che che".
- Chyba mnie lubił, co było u niego rzadkim uczuciem - zastanawia się Rifun. - Do dziś nie wiem za co, to był facet, który działał intuicyjnie. A intuicja podpowiadała mu, że trzeba sobie robić dobrze. I wychodziło mu to znakomicie.
Niemoralna propozycja, czyli wpadka ze Szwedką
Raz z Niemiec bez zapowiedzi przyjechał sam Waldek. Ale Burak od początku przyjmował do pracy ludzi, którzy nie mówili po niemiecku. Kiedy Waldek chciał porozmawiać z pracownikami, Burak tłumaczył.
Rozmowy opisane przez Rifuna wyglądały tak:
Waldek: "Czy czegoś wam brakuje?".
Pracownik: "Przydałyby się większe szatnie i więcej pryszniców".
Tłumaczenie Buraka: "Nie, wszystko mamy. W poprzedniej firmie, w której pracowałem, nie było nawet połowy tego co tu".
Waldek: "To dobrze, wracaj, proszę, do pracy".
Tłumaczenie Buraka: "Spie... do roboty".
Waldek zaniepokoił się tylko raz, kiedy zauważył, że robotnicy cały czas pracują i nie mają nawet przerwy na śniadanie. Dyrektor Burak zrobił na to wielkie oczy, bo przerwę sam zlikwidował na czas przyjazdu gościa, licząc na pochwałę za zwiększenie efektywności pracy.
Uspokojony tym wyjaśnieniem Waldek wrócił do Niemiec, Burak odetchnął i wrócił do walki ze stresem.
Aż kiedyś do jego gabinetu przyszła pewna Szwedka ze zleceniem dla Firmy.
Niestety, Burak zwalczył już tego dnia stres i jego propozycje koncentrowały się raczej na sferze osobistej, a konkretnie tego, jak by mogli spędzić noc, a co gorsza Szwedka - mówiąca po polsku - je zrozumiała.
Można by sądzić, że to powinno poruszyć Waldka - mimo że akcja dzieje się na dalekim Wschodzie, taka historia nie służy dobrze Firmie.
Historia go poruszyła na tyle, że na scenę wkroczył Gacek - przysłany z centrali w Niemczech dyrektor, który miał mieć oko na to, co się wyprawia w polskiej filii.
Gacek nie mówił po polsku, ale miał być okiem Waldka - oficjalnie dyrektorem programowym, nieoficjalnie - szpiegiem.
Gacek sprawdził, że dyrektor Burak dzień w dzień pije, nic nie robi, wpisuje w koszty wszystkie swoje prywatne wydatki - łącznie z pastą do zębów. Zaczął alarmować centralę, która oczywiście nie uwierzyła. Po prostu dyrektorzy tak się nie zachowują.
Dla spokoju sumienia Waldek wezwał jednak Buraka do Niemiec i kazał mu się poddać testom. Testy wykazały, że Burak pije. Waldek zasępił się, zakazał mu picia i poradził znalezienie hobby.
Burak znalazł wiec hobby - zaczął grać w tenisa, a Gacek przestał słać alarmistyczne raporty. Życie na Wschodzie i możliwość odliczania sobie wszystkiego także dla niego miało swoje
uroki.
Nie tylko Gacek uległ urokowi Buraka i życia pełnego niezwykłych przygód, szybkich kobiet, samochodów i niekończących się nocy pełnych alkoholu. Uległ temu również lekarz, który kilka miesięcy później przyjechał przeprowadzić kolejne testy. Po kilku upojnych nocach lekarz wyjechał i przedstawił diagnozę: Burak nie bierze do ust ani kropli.
Od tej pory Burak i Gacek żyli w symbiozie, a Gacek stawał się coraz bardziej swojski i już nie uważał, że wszystko trzeba zrobić dziś, skoro można zrobić jutro, a nawet pojutrze, a resztę wpisać w koszty.
Akcja pajacyk, czyli kamuflaż
Zaczął się kryzys i trzeba było walczyć o klienta. Burak podjął to wyzwanie.
Pewnego dnia agencja reklamowa zawiadomiła, że chce zobaczyć pierwsze efekty swego zamówienia i przysyła kilku ludzi.
- Włączymy maszyny i ich olśnimy - zadecydował Burak.
- Panie prezesie, nie jesteśmy jeszcze gotowi, trzeba skończyć projekt i skalibrować maszyny - ostrzegł główny technolog.
- Niech pan nie pieprzy, tylko włącza - zadecydował Burak.
- Panie prezesie, będą straty.
- Kto tu rządzi? - fuknął Burak
- Oczywiście pan - skłonił się główny technolog i puścił maszyny w ruch.
Klienci byli zachwyceni, maszyny szumiały i buczały i coś wirowało w nich z zawrotną prędkością. Po pięciu minutach Burak zabrał gości na wódkę, a główny technolog rozpoczął remont maszyn.
- Te pięć minut kosztowało firmę kilkaset tysięcy złotych - ocenia Rifun. - Wszystko, co wydrukowaliśmy, było do wyrzucenia.
Tu do opowieści włączyli się twórczo czytelnicy, opisując, jakie oszczędności robi się w ich firmach. Najlepszym chyba pomysłem było polecenie, by dla oszczędności wysyłać mniej maili (bo szef myśli, że za maile płaci się jak za SMS-y).
Burakowi nie można było odmówić fantazji. Pewnego razu przyjechał do Firmy i włączył telewizor. Akurat trwały mistrzostwa Europy w piłce nożnej. - O! - zdziwił się Burak. - Fajnie grają. Muszę to zobaczyć na własne oczy.
Wyszedł, wsiadł do samochodu i pojechał do Francji na finał. Obejrzał i wrócił następnego dnia.
Rifunowi wydawało się, że Burak ma tez ludzkie odruchy. Na przykład wspomagał małe kluby sportowe z okolicy, a ze swojej pensji kazał przelać tysiąc złotych na głodne dzieci.
- Stary, naiwny jesteś - uśmiechnął się na to księgowy.
I pokazał fakturę na paliwo na tysiąc złotych, którą rozliczał Burak. Nie była jedyna. Jakimś cudem dyrektorowi udawało się przejeżdżać miesięcznie około 80 tys. kilometrów - jeśli wierzyć fakturom skrupulatnie dostarczanym do księgowości.
- A te kluby sportowe? - zapytał Rifun. - Też nie z jego kieszeni?
Księgowy pokazał Rifunowi kolejną fakturę. Kluby wspomagane przez Buraka były dotowane przez fundusz socjalny Firmy, choć Burak zapomniał wspomnieć o tym komukolwiek.
Sponsorowanie skończyło się, kiedy księgowy po telefonie z Niemiec przestał akceptować faktury. Trenerzy zaniepokojeni zniknięciem sponsora najpierw dzwonili, ale dyrektor Burak nie odbierał.
Wreszcie przyszli do Firmy zapytać, co z obiecanymi pieniędzmi.
To nie był dobry moment na rozmowę, ale rzadko który moment był dobry, bo walka dyrektora ze stresem trwała ustawicznie.
- Wynocha stąd! Niektórym to da się palec, a potem chcą całą rękę - powiedział im dyrektor Burak i wrócił do gabinetu.
Gdyby Burak przejadał tylko pieniądze firmy! W końcu były to pieniądze Waldka, a nie polskiego podatnika. Gdyby tylko oszukiwał na fakturach! W końcu oszukiwał Waldka, a nie nas, pracowników. I dawał pieniądze na głodne dzieci nie ze swojej kieszeni, ale i nie z naszej - a Waldek najwyraźniej pieniędzy miał aż nadto.
Niestety Burak uwielbiał też niszczyć pracowników i wywalać za najmniejszy sprzeciw. W mieście, w którym działa Firma, panuje 25-procentowe bezrobocie i pracownicy doskonale wiedzieli, że rady "jak ci się nie podoba, to się zwolnij" albo "idź z tym do sądu" to nie żarty.
Praca była tylko w Firmie.
Kiedy go wywalą, czyli zajmiemy się tym
Czytelnik mógłby tutaj zapytać, jakim cudem firma prowadzona na wariackich papierach, z dyrektorem, który ciągle pił, leżał (albo nawet spał) w swoim gabinecie, (albo bawił się w burdelu), była wogóle w stanie funkcjonować.
Ja też chciałem to wiedzieć, ale Rifun tylko się uśmiechnął.
- Myślisz, że dyrektor jest naprawdę potrzebny? - zapytał. - A do czego? Produkcją kieruje dyrektor produkcji. Marketingiem - ja, działem prawnym - prawnik. I tak dalej. Dyrektor musi tylko czasem coś podpisać.
- Może tam w Niemczech nie wiedzieli, co się dzieje?
- Wiedzieli - Rifun machnął ręką. - Burak nie mógł mi zaszkodzić, ale szkodził moim kolegom. Prosili, żebym opowiedział o tym Waldkowi.
To było jesienią, na dorocznej imprezie integrującej, na którą przychodzili wszyscy pracownicy, a z Niemiec przyjeżdżało kierownictwo. Przy piwie i pieczonych kiełbaskach wszyscy się bawili, pokazując, że są jednością. Wszyscy są równi i każdy - czy to dyrektor, czy robotnik - musi odstać swoje w kolejce, żeby dostać kiełbaskę. I wtedy Rifun podszedł do Waldka.
Opowiedział o tym, jak Burak zwraca się do pracowników (ty chuju, ty pizdo), o tym, jak zamyka się na całe dnie z butelką whisky, o tym, jak przepadło kilka kontraktów, bo Burakowi nie chciało się spotykać z "jakimiś fagasami".
Waldek kiwał głową. - Oh, I see - mówił współczująco. - Naturlich. Zajmiemy się tym.
Potem grzecznie przeprosił, a do Rifuna zbliżyło się kilkanaście osób w napięciu obserwujących rozmowę.
- Powiedziałeś? - szepnął ktoś.
- Powiedziałem - potwierdził Rifun.
- To kiedy go wywalą? - ktoś zapytał.
- Nie wywalą - pokręcił głową Rifun.
- Jak to? - zdziwili się. - Na pewno opowiedziałeś wszystko? Przecież to niemożliwe. Muszą go wywalić.
Oczywiście nie wywalili. W końcu firma cały czas dostarczała pieniędzy, nie zawalała terminów. Po co to zmieniać?
Ba, było nawet lepiej niż dobrze. W pewnym momencie Firma została uhonorowana przez branżowy miesięcznik za zajęcie pierwszego miejsca w województwie w zwiększeniu dynamiki sprzedaży. Przewaga nad konkurentami była absolutnie przytłaczająca i pracownikom nie chciało się wierzyć w to, co zobaczyli. Za to dyrektor Burak tylko ucieszył się i powiedział: "A nie mówiłem?" Po czym zamknął się jak zwykle w gabinecie, by rutynowo walczyc ze stresem.
Rifun zastanawiał się nad tym fenomenem i doszedł do wniosku, że rozwiązanie może być tylko jedno: kiedy na rynku jest koniunktura, nawet taki Burak nie jest w stanie zahamować wzrostu.
Niemcy także nie mogli się nadziwić zaradności Buraka. Podczas gdy w Polsce średnia rentowność przedsiębiorstwa wynosiła jakies 5 procent, rentowność Firmy wynosiła 100 procent i nie był to błąd w druku.
Oszczędności, czyli zwalniamy, jak leci
Firma działała jak w zegarku do 2001 roku. Burak pił, Gacek rozliczał prywatne faktury, zyski i tak rosły.
Aż do kolejnego bilansu, kiedy nad branżą zawisł kryzys i Firma po raz pierwszy znalazła się pod kreską.
Zdziwiony Waldek poprosił księgowego o pierwsze od lat zestawienie
wydatków i zdziwił się jeszcze bardziej.
Z bilansu wynikało, że utrzymanie Buraka i Gacka - dwóch dyrektorów - było droższe od utrzymania 400-osobowej załogi. Firma rozliczała im rachunki na wszystko: łącznie ze sprzętem stereo i środkami czystości.
(Sprzętu grającego i AGD tylko w Media Markcie mieli więcej niż my - opowiada Rifun)
Na zdrowy rozsądek wyjście było proste - wystarczy ich zwolnić, co przyniesie 50-procentowe oszczędności i wyprowadzi Firmę nad kreskę. W biznesie jednak obowiązuje inna logika i o cięciach mieli zdecydować Burak i Gacek.
Burak przed wakacjami zwolnił, jak leci, 50 osób. Nikomu nie przyszło do głowy, że wakacje się skończą, będzie więcej zleceń, a nie będzie ludzi.
I po wakacjach Firma zaczęła zawalać jedno zlecenie po drugim.
Wtedy z Niemiec przyjechał przysłany przez Waldka kolejny niemiecki dyrektor, którego nazwiemy Jurkiem. Burak miał kierować firmą, Gacek nadzorować Buraka, zaś Jurek szpiegować ich obu. Czyli po staremu. W związku z czym Burak udał się walczyć ze stresem.
Epilog, czyli zmieniamy zamki
- Nikt z moich znajomych, ani z Firmy, nie wie, że tyle czasu pisałem o dyrektorze Buraku - powiedział Rifun. - Nie mówiłem nawet żonie. Pisałem dla siebie - z bezsilności.
- Dlaczego nie dokończyłeś? - pytam.
- Sam nie wiem. Chyba dlatego, że odszedłem z Firmy i pomyślałem, że to koniec mojej opowieści. Przez prawie rok w ogóle nie zaglądałem na forum. Potem zajrzałem i przeżyłem szok. To forum wciąż żyło.
Czytelnicy prosili, nawet "Gazeta Wyborcza" wystosowała prośbę, żeby Rifun się odezwał. Ale Rifun milczał. Zrobiło mu się głupio, że wszyscy tak o niego zabiegają.
- Ja nigdy w życiu nie pisałem nic w internecie - tłumaczy. - To był pierwszy i ostatni raz.
W firmie życie oczywiście toczyło się dalej. Rok po odejściu Rifuna, pewnego letniego piątku, dyrektor Burak, jak zwykle wsiadł do samochodu i pojechał do domu do Niemiec. Nigdy już nie wrócił.
W poniedziałek rano Jurek - nowy dyrektor finansowy - zjawił się w firmie i polecił ochronie wymienić wszystkie zamki, do których klucze miał Burak, oraz zakazał wpuszczać go na teren zakładu.
- Kiedy Jurek zjawił się w Firmie, myślałem, że będzie jak z Gackiem - opowiada Rifun. - Burak go zaczaruje, zaczną się wyprawy do knajp, rozliczanie zakupów. Jurek nie mówił ani po polsku, ani po angielsku. A co może wyśledzić facet, który gada tylko z Burakiem? Przez pół roku Jurek chodził i patrzył, ale to wystarczyło.
W Firmie nikt nigdy nie dowiedział się, co właściwie stało się w tamten weekend w Niemczech.
W administracji państwowej, czyli uważaj, żeby nie zburaczeć!
Rifun pracuje teraz w administracji państwowej. Wystartował w konkursie na dyrektora wydziału i wygrał. Zarabia dwa razy mniej i ma dziesięć razy mniej stresów.
- Władza zmienia ludzi. Złapałem się na tym pewnego popołudnia. Przyszedł do mnie podwładny i opowiadał o jakiejś ważnej dla siebie sprawie, a ja chciałem go spławić, bo byłem zmęczony i myślałem, że mnie to w ogóle nie obchodzi. A potem pomyślałem, że chyba buraczeję, i teraz bardzo uważam, żeby nie zostać Burakiem.
Zostało jeszcze jedno pytanie.
- Skąd się wziął pseudonim? Ludzie na forum uważali że pracujesz w firmie farmaceutycznej?
- Rifun? Chciałem, żeby nie kojarzył się z niczym. Zerknąłem na kalendarz przy sąsiednim biurku z nazwą jakiegoś rzadkiego leku na dolegliwości żołądkowe. I tak zostałem Rifunem.
Rifun przestał pisać prawie trzy lata temu. A miesiąc temu znowu ktoś dopisał się do wątku o dyrektorze Buraku. "Człowieku, co było dalej" - zapytał rozpaczliwie.
Dotarłem wiec do kogoś w Firmie, kto pamięta czasy dyrektora Buraka. Zapytałem, czy coś się u nich zmieniło.
- Wolałbym o tym nie mówić - powiedział dyplomatycznie. - Mamy zakaz mówienia o sprawach Firmy. Mogę opowiedzieć o naszej prężnej działalności.