Jedno z czternastu opowiadań Grahama Mastertona. Tytuł książki: "Dwa tygodnie strachu"
Zmęczony David wygramolił się z land rovera, zatrzasnął niezbyt szczelne drzwi i ruszył na podwórko z rękami wciśniętymi głęboko w kieszenie impregnowanej kurtki roboczej. W końcu przestało padać, ale ciągle wiał ostry wiatr, a nad głową kłębiły się chmury niczym stado uciaranych w błocie kundli.
Takie dni zawsze określali z Malcolmem mianem „świńskich dni”.
Ze swojej tuczami trzody chlewnej wyjechał o wpół do szóstej rano i całą drogę do Chester przebył w strugach deszczu. Wiózł siedem prosiąt rasy Landrace, które zapadły na świńską różyczkę. Dwie i pół godziny czekał na roztrzęsionego młodego inspektora sanitarnego, bo urzędnik spóźnił się na pociąg z Coventry. Następnie zjadł stek i cynaderki na lunch, który spędził w towarzystwie zastępcy dyrektora banku. Jego wilgotny garnitur śmierdział jak mokry spaniel. Na dodatek zastępca nie mógł samodzielnie podjąć decyzji o pożyczce, której David i Malcolm rozpaczliwie potrzebowali na naprawę dachu starej, stojącej na tyłach tuczami stodoły.
Był przemoczony, wykończony i załamany. Po raz pierwszy, odkąd cztery i pół roku temu przejęli tuczarnię od swego wuja, nie widział przyszłości dla Bryce Prime Pork, nawet gdyby sprzedali połowę żywego inwentarza i większość terenów oraz dali pod zastaw hipoteczny wielki, zbudowany w stylu edwardiańskim dom.
Wkraczał właśnie na kamienne schodki, kiedy zauważył zapalone światła w przy go to walni karmy.
Cholera jasna — pomyślał. Malcolm zawsze był taki beztroski. To właśnie przerastające ich możliwości pieniężne ambicje Malcolma doprowadziły finanse firmy do punktu krytycznego. Kupić nowe maszyny, zorganizować własną rzeźnię, nabyć chłodnie. Bryce Prime Pork borykała się z problemem malejących stale zamówień i wzrostem cen, a marzenia Davida o tym, żeby stać się doskonale prosperującym, kulturalnym farmerem, stopniowo się rozwiewały.
Przeszedł dziedziniec i skierował się do przygotowalni karmy. Bryce Prime Pork była jedną z najczystszych tuczami w Derbyshire, mimo to wieczorny wiatr nawiewał zapach amoniaku, a podeszwy butów Davida grzęzły w gęstym, czarnym błocku, które w deszczowe dni pokrywało tutaj wszystko. Otworzył drzwi i wszedł do środka. Światła były zapalone, ale Malcolma ani śladu. Nic, tylko worki z rybią karmą, kukurydzą, kartoflami, łupinami orzeszków ziemnych oraz szare, plastikowe pojemniki z przegotowanymi pomyjami. Karmę dla świń przyrządzali sami. Nie kupowali gotowych mieszanek, nie tylko dlatego, że kosztowały trzy, cztery procent drożej, ale przede wszystkim z tego względu, iż Malcolm opracował mieszankę pomyj, kaszy i koncentratu powodującą, że świnie nie tylko szybciej przybierały na wadze, ale dawały również wyśmienity boczek, który zdobywał główne nagrody.
David obszedł całą przygotowalnię. W ciemnych oknach widział odbicie swej postaci; krępy i bardziej przygarbiony, niż mu się wydawało. Kiedy mijał wielki, wykonany z nierdzewnej stali rozdrabniacz karmy, błysnęła mu w głowie myśl, że jest mrocznym i rozczarowanym Golemem czy trollem. Może porażka ma wpływ na wygląd człowieka, zmienia go tak, że sam siebie nie potrafi poznać.
Podszedł do kontaktów obok drzwi i przyciskał je po kolei. Zalewające przygotowalnię fluorescencyjne światło zniknęło. Miał właśnie zgasić ostatnią lampę, kiedy spostrzegł, że główny przycisk doprowadzający prąd do rozdrabniacza karmy jest ustawiony na pozycji „wyłączone”.
Zawahał się, ciągle trzymając dłoń kilka centymetrów od ostatniego kontaktu. Ani Malcolm, ani Dougal White, zatrudniony u nich brygadzista, nie wspomnieli, że z maszyną coś jest nie w porządku. Wykonana została w zakładach Mullera–Kocha, niemieckiej firmy z Dusseldorfu, i poza kilkoma drobnymi kłopotami z kołami zębatymi w ostrzach rozdrabniających, które mieli na samym początku, urządzenie od ponad dwóch lat pracowało bez zarzutu.
David ustawił główny przycisk w pozycji „włączone” — i ku jego zdumieniu, z łagodnym metalicznym chrzęstem, kiedy zakrzywione noże zaczęły ocierać się o stal, rozdrabniacz karmy natychmiast zaczął działać.
W następnej sekundzie usłyszał odrażający skrzek — straszliwe zawodzenie i lament przerażonej małpy przeszywanej najstraszliwszym bólem. Na dźwięk tego skowytu David stanął jak sparaliżowany, nie rozumiejąc, co to za wrzask i co ma zrobić, żeby ucichł.
Wyłączył maszynę, ale wrzask trwał i trwał, jego ton stawał się wyższy i wyższy, rozbrzmiewał gwiżdżącym echem w ścianach budynku, przyprawiając Davida o szaleństwo.
Rozdrabniacz karmy powoli zatrzymywał się i David sztywno, jakby był strachem na wróble, podszedł do wielkiej stożkowej kadzi z nierdzewnej stali. Wszedł na górę po zamocowanej do jej boku drabince. Wrzask cichł, przechodząc powoli w jakieś gulgotanie i jęki.
Wspiął się na samą krawędź zbiornika. Ze zgrozą zobaczył, że cała lśniąca powierzchnia urządzenia nabrała rdzawego koloru świeżej krwi… I wtedy na samym dnie kadzi dostrzegł Malcolma, który stał i spoglądał na niego dzikim wzrokiem. Rękami oparł się o lejkowato zwężające się ściany.
Wydawało się, że stoi, ale kiedy David przyjrzał się dokładniej, stwierdził, że Malcolm został do pasa zmielony przez tnące ostrza rozdrabniacza karmy. Otaczały go zawiesiste, ciemne kałuże krwi, w których połyskiwały pogruchotane kości; na powierzchni tych okropnych kałuż od czasu do czasu pojawiał się bąbel. Brązowa koszula w kratę przesiąknięta była krwią, której krople osiadły również na jego twarzy niczym kropki na mapie.
David spoglądał na Malcolma, a Malcolm na Davida. Milcząca męka, która ich obu jednocześnie łączyła i dzieliła w fatalny sposób, była bardziej wymowna niż jakikolwiek najbardziej wstrząsający krzyk.
— Jezu! — wykrztusił David. — Nie wiedziałem.
Malcolm otworzył i zamknął usta. Na wargach uformowała mu się wielka bańka krwi i po chwili pękła.
David przylgnął do krawędzi kadzi i wyciągnął rękę najdalej, jak mógł.
— Chodź, Malcolm. Wyciągnę cię. Chodź, wszystko będzie dobrze.
Ale Malcolm pozostawał w bezruchu. Popatrzył na swoje ręce wsparte na ścianach kadzi i pokręcił głową. Po podbródku nieustannie ściekał mu strumyk krwi.
— Malcolm, chodź! Wyciągnę cię! Potem zadzwonię po karetkę!
Malcolm znowu pokręcił odmownie głową; tym razem z furią. I wtedy David pojął, że nie ma takiej siły, która by wyciągnęła jego brata, nie tylko dlatego, że nogi wplątały mu się w maszynerię. Ostrza rozdrabniacza pożarły go od pasa w dół — przetwarzając nogi w gęstą pastę kości i mięśni, w zawiesinę ludzkiego ciała, która już teraz ściekała do umieszczonej na dole kadzi zbierającej produkty finalne.
— Jezu Chryste, Malcolm, zaraz kogoś zawołam. Trzymaj się. Zadzwonię po karetkę. Wytrzymaj jeszcze trochę!
— Nie — powiedział Malcolm stłumionym, ochrypłym głosem.
— Na rany Chrystusa, wytrzymaj jeszcze chwilę! — wrzasnął David.
Ale Malcolm powtórzył:
— Nie. Chcę skończyć w ten sposób.
— Co? O co ci chodzi, do cholery?
Malcolm przesunął z chrobotem palce po okrwawionych ścianach. David nie był nawet w stanie wyobrazić sobie jego cierpień. Ale Malcolm znów podniósł na niego wzrok; teraz już z uśmiechem — z uśmiechem zgoła pełnym szczęśliwości.
— To cudowne, Davidzie. Cudowne. Nigdy sobie nie wyobrażałem, że ból może być taki. To lepsze niż cokolwiek innego. Proszę, włącz maszynę. Proszę.
— Włączyć maszynę?
Malcolm zaczął drżeć.
— Musisz to zrobić. Tylko tego pragnę. Życie, miłość… to się nie liczy. Tamte uczucia nie mają z tym porównania.
.— Nie — odparł David. — Nie zrobię tego.
— Davidzie — ponaglał go Malcolm. — I tak umrę. Ale jeśli teraz tego dla mnie nie zrobisz… uwierz mi, do końca życia nie pozwolę ci zmrużyć oka.
David sterczał niezdecydowanie na szczycie drabinki przez dziesięć długich sekund.
— Wierz mi — powiedział Malcolm głosem, który dochodził chyba z najgłębszych czeluści piekieł. — To czysta rozkosz. Czysta rozkosz. Poza bólem, Davidzie, jestem już cały po drugiej stronie. Dopóki sam nie umierasz, nie jesteś w stanie tego doświadczyć. Ale Davidzie, Davidzie, cóż to za odejście!
David pozostawał jeszcze w bezruchu przez kolejną sekundę. Następnie bez słowa zszedł niepewnie po drabinie. Starał się o niczym nie myśleć, kiedy sięgał do głównego włącznika rozdrabniacza i nastawiał go na „on”.
Z kadzi karmy dobiegł wrzask po części niewyobrażalnego bólu, a po części uniesienia i triumfu. Pod wpływem tego krzyku David zesztywniał z przerażenia. Do gardła gorącą falą podeszły mu gorzkie resztki nie strawionego jeszcze lunchu.
Opadła go nieprzezwyciężona chęć, żeby to zobaczyć. Wszedł po drabinie i chwycił się kurczowo krawędzi kadzi. Popatrzył w dół, na Malcolma. Czuł się tak, jakby rażono go prądem.
Ostrza rozdrabniacza mieliły, cięły i szatkowały, a kadź zalewały strumienie krwi. Malcolm ciągle był na dnie, jego tors zesztywniał, kiedy ostrza zamieniały miednicę i dolne partie brzucha w jednolitą masę krwi, mięśni i poszarpanego ubrania.
Twarz była maską, która wyrażała skupienie i pełną bólu ekstazę. Napawał się, delektował każdą sekundą. Smakował każdą chwilę umykającego życia; zagładę ciała.
„Poza bólem — powiedział — jestem już po drugiej stronie”.
Utrzymywał się nad wirującymi tnącymi ostrzami tak długo, jak potrafił, ale stopniowo opuszczały go siły i dłonie centymetr po centymetrze ześlizgiwały się po oślizłych, zakrwawionych ścianach kadzi. Okrzyki przyjemności zamieniły się we wrzask, jakiego David nigdy jeszcze w życiu nie słyszał — przeszywające, wysokie, wyrażające nieziemski triumf.
Biały brzuch został pocięty; skóra, tłuszcz, wnętrzności. Malcolm zaczął drżeć, podskoczył jeszcze, po czym osunął się w trzewia rozdrabniacza karmy.
— David! — krzyknął. — David! To zwyciężyło…
Ostrza wdarły się w żebra. Zakręciło nim. Ramiona miał uniesione, jakby tańczył jakiś obłędny taniec. Później widać było już tylko głowę wirującą w szaleństwie różowej piany. W końcu przy łoskocie urządzenia do miażdżenia kości drobiu zniknęła również jego głowa i ostrza rozdrabniacza zaczęły wirować coraz szybciej, bo nie miały już czego miażdżyć w swoim szaleńczym młynie.
Zdruzgotany David zszedł po drabinie i wyłączył rozdrabniacz. Dłuższy czas z wnętrza urządzenia dobiegało głuche wycie, po czym zapadła cisza mącona jedynie szumem wiatru za oknami.
I cóż, do cholery, miał teraz zrobić? Nie było sensu wzywać karetki. Gorzej — jak by wytłumaczył to, że ponownie uruchomił rozdrabniacz karmy, kiedy w środku tkwił Malcolm?
Policja natychmiast się zorientuje, że urządzenie nie dałoby rady przemielić całego ciała Malcolma do czasu, kiedy David mógłby przekręcić wyłącznik. I z całą pewnością nie uwierzono by, że Malcolm i tak był już nie do uratowania… Nie uwierzono by również, że błagał Davida, by go zabił… Nawet gdyby powiedział, w jakiej ekstazie był Malcolm… Nikt by nie uwierzył, że wykończenie go było jedyną humanitarną rzeczą, jaką David mógł uczynić.
Stał samotnie w hali. Szok i niepewność przyprawiały go o dreszcze. Ostatnio bardzo się z Malcolmem kłócili — to stanowiło tajemnicę poliszynela. Zaledwie przed dwoma tygodniami na aukcji inwentarza w Chester doszło między nimi do karczemnej awantury. To mogłoby nasuwać przypuszczenie, że David po prostu zamordował brata. Zostałby aresztowany, postawiony przed sądem i osadzony w więzieniu. A gdyby nawet udało mu się jakimś cudem udowodnić niewinność, policyjne dochodzenie i tak doprowadziłoby go do ruiny. Kto by chciał kupować produkty Bryce Pork wiedząc, że świnie są karmione żarciem z rozdrabniacza karmy, w którym starty został na miazgę jeden z braci Bryce?
Chyba że nikt się nie dowie, że Malcolm został tutaj zmiażdżony.
Chyba że nikt go tu nie znajdzie.
Przypomniał sobie czytane przed laty opowiadanie o hodowcy drobiu, który zamordował swoją żonę i tak długo karmił drób jej szczątkami, aż nic z kobiety nie zostało.
Z rozdrabniacza dotarł do jego uszu odgłos kapiących na metal kropel. Już niedługo krew Malcolma zakrzepnie i nie zdoła jej zmyć. Przez chwilę się wahał, potem pozapalał wszystkie lampy, przeszedł do worków z otrębami, najgorszego gatunku mąką i z soją.
Zmęczony, przerażony, przejęty żalem i wstrząśnięty zaczął przygotowywać danie dla świni.
Tej nocy spał fatalnie i obudził się bardzo wcześnie. Długo leżał w łóżku i gapił się tępo w sufit. Nie mieściło mu się w głowie, że to, co wydarzyło się poprzedniego wieczoru, wydarzyło się naprawdę. Miał wrażenie, że był to tylko upiornie kolorowy film. Ale chłód, jaki czuł w sercu, i burza myśli wyraźnie mówiły, że to wszystko się stało. Skutki metamorfozy, która w nim zaszła, miały już dręczyć go do końca życia. Musiał zmienić cały swój sposób myślenia, rozmawiania z ludźmi, stosunek do tych, których kochał; musiał podjąć całe to ryzyko. O świcie stwierdził, że w chlewniach już zapaliły się światła. To pojawili się Dougal i Charlie. Ubrał się, zszedł na parter do kuchni, gdzie prosto z butelki wlał w siebie pół litra zimnego mleka. Upił jeszcze łyk, ale wypluł go do zlewu. Otarł usta ścierką i wyszedł z domu.
Dougal zajęty był w dziale landrace’ów regulacją ogrzewania prosiaków w „kriperze” — urządzeniu, które wyglądało jak wielkie pudło. Prosiaki poniżej czwartego tygodnia życia potrzebowały więcej ciepła, niż mogły im zapewnić maciory. Charlie karmił w zagrodzie Old Jeffriesa, ich ogromnego, jednookiego knura rasy Large Black. Ostatnio hodowali niewiele large blacków; duńskie landrace’y były bardziej potulne, płodne i dawały wyśmienity boczek. Ale Malcolm z czystego sentymentu upierał się, żeby trzymać Old Jeffriesa. Podarował go im wuj, kiedy przejmowali interes, i dzięki temu knurowi zdobyli pierwszą nagrodę.
„Stary, dobry Old Jeffries i ja spoczniemy w jednej mogile” — zwykł był mawiać Malcolm.
— Dzień dobry, panie Davidzie — powiedział Dougal.
Był rodowitym mieszkańcem Wiltshire o rudawoblond włosach, okrągłej, pucołowatej twarzy i wybałuszonych oczach.
— Dzień dobry, Dougal.
— Pana Malcolma jeszcze nie ma?
David potrząsnął głową.
— Nie… Wspominał coś o tym, że wybiera się do Chester.
— Hmm, to dziwne. Mieliśmy dzisiaj razem oddzielać prosięta od macior.
— No to ja ci w tym pomogę.
— Czy pan Malcolm nie powiedział, kiedy wróci?
— Nie — odparł David. — Nic na ten temat nie mówił. Powędrował wzdłuż boksów, aż doszedł do Old Jeffriesa.
Charlie wsypał właśnie kubeł karmy do koryta i wielki, czarny knur wsunął łapczywie ryj w żarcie. Żarł, jedynym żółtym okiem obserwując Davida.
— Smakuje mu dzisiaj śniadanko — zauważył Charlie. Był to kędzierzawy nastolatek z pobliskiej wsi. Chciał studiować weterynarię, więc żeby zarobić na czesne, pracował na stacji benzynowej, w chińskiej knajpie z potrawami na wynos i pomagał w firmie Bryce Pork.
— Tak… — powiedział David. Zafrapowany patrzył, jak Old Jeffries, chrumkając i chrząkając, zanurza ryj w ciemnoczerwonej bryi. Zwierzak całą uwagę skupił na posiłku, który David, przez dwie przyprawiające o szaleństwo godziny, sporządzał mu z cieknących resztek Malcolma. — To nowa mieszanka, którą chcemy wypróbować.
— To właśnie tę pan Malcolm wypróbowywał w rozdrabniaczu karmy?
— Tak… tak — odparł David.
Ale nie potrafił oderwać wzroku od Old Jeffriesa, który chrząkał pochłaniając bryję; knur ani razu nie spuścił z niego swego żółtego oka.
— A co powiedział inspektor sanitarny? — zapytał Charlie.
— Nic. To nie różyczka, dzięki Bogu. Tylko uczulenie na cynk. Za dużo suchego pokarmu.
Charlie skinął głową.
— Też tak myślałem. Ale ta nowa karma wygląda doskonale. Pachnie cudownie. Sam jej spróbowałem.
Po raz pierwszy David oderwał wzrok od Old Jeffriesa.
— Co zrobiłeś?
Charlie wybuchnął śmiechem.
— Proszę się nie przejmować. Jak pan wie, pan Malcolm zawsze twierdzi, że nie nakarmi świń czymś, czego sam nie spróbuje. Nigdy nie spotkałem kogoś, kto tak kochałby swój inwentarz jak pański brat. Chodzi mi o to, że naprawdę czuje się jak jeden z tych wieprzów, które hodował. Duszą i ciałem.
Old Jeffries zeżarł całą zawartość koryta i entuzjastycznie wylizywał je swym czarnym ozorem. David jak zahipnotyzowany obserwował bydlaka zlizującego resztki karmy z pokrytego szczeciną pyska.
— Zaparzę herbatę — oświadczył David, klepiąc Charliego po plecach.
Wyszedł z tuczami, ale kiedy podchodził do drzwi, ciągle miał przed oczyma obraz Old Jeffriesa. Knur nadal świdrował go jednym okiem z ciasnego boksu. Z jakichś niezrozumiałych względów Davida przeszył dreszcz.
Jesteś zmęczony i zszokowany — powiedział sobie. Ale kiedy zamknął już za sobą drzwi tuczami, usłyszał, że Old Jeffries chrząka i węszy, jakby coś go śmiertelnie wystraszyło.
Przez cały dzień urywały się telefony do Malcolma. Jakiś mężczyzna przyjechał nawet na farmę potwornie ubłoconym montego w nadziei, że porozmawia z nim o ubezpieczeniu. David odprawiał wszystkich interesantów, mówiąc, że Malcolm wyjechał w interesach do Chester i nie określił terminu powrotu.
— Nie jestem przecież stróżem mego brata — dodawał.
Wieczorem, już po wyjeździe Dougala, zrobił ostatni obchód tuczami. Sprawdził, czy wszystkie boksy są pozamykane, a maciory spętane, żeby w nocy nie przygniotły młodych. Skontrolował „kripery” i wentylatory. Pogasił światła.
Na końcu zajrzał do Old Jeffnesa. Large black gapił się na niego, kiedy się zbliżał, po czym wydał z siebie taki dźwięk, jakiego David nigdy jeszcze nie słyszał u knura.
— Dobrze, staruszku — powiedział, opierając się o siatkę boksu. — Wygląda na to, że Malcolm wiedział, co mówi. Zostaniecie pochowani w jednym grobie.
Old Jeffries zmarszczył ryj, pokazał kły i chrumknął.
— Nie wiedziałem, co jeszcze zrobić — mruknął David. — On umierał na moich oczach. Boże, i tak nie przeżyłby pięciu minut.
Old Jeffries ponownie chrząknął.
— Dzięki, O. J. Jesteś dziś bardzo rozmowny.
Wyciągnął rękę i poklepał knura po szczeciniastym łbie. Bez ostrzeżenia Old Jeffries chwycił dłoń i zacisnął na niej szczęki. David poczuł, jak pękają mu kości palców, a kły przechodzą przez rękę na wylot. Wrzasnął z bólu i próbował ją wyrwać, ale Old Jeffries zwinął się i przeciągnął Davida ponad balustradą tak, że ten spadł na cuchnącą amoniakiem słomę.
David wykręcił rękę, poczuł, że pęka mu staw w łokciu. Znów wrzasnął i próbował się odwrócić, ale Old Jeffries stratował go wszystkimi czterema racicami. Złamał mu mostek, rozdeptał lewe płuco. Knur ważył ponad trzysta kilogramów i David żadną miarą nie był w stanie strącić go z siebie.
— Dougal! — krzyknął, chociaż wiedział, iż pracownik wyszedł z tuczami już ponad dwadzieścia minut wcześniej. — Och, Boże, pomóż mi! Niech ktoś mi pomoże!
Chrząkając z furią, Old Jeffries tratował Davida i ponownie chwycił kłami skrwawioną dłoń. Ku swej zgrozie David ujrzał, jak z ryja Old Jeffriesa wypadają na cuchnącą ściółkę dwa odgryzione palce. Szczeciniasty bok podrapał mu twarz; twardy, szorstki i śmierdzący świniną.
Szarpnął się do tyłu, wysunął się spod brzucha knura i chwyciwszy się karku bydlaka zdrową ręką, próbował podnieść się z ziemi. Przez chwilę miał wrażenie, że ta sztuka się uda, ale wtedy Old Jeffries wydał z siebie wściekły ryk i rozjuszony wsunął mu swój straszliwy ryj między uda.
— Nie! — wrzasnął David. — Nie! Tylko nie tu! Nie tu!
Ale już ostre zębiska przeszły przez sztruks jego spodni i kły oddarły od kości płat skóry. W sekundę później rozdarły Davidowi krocze. David czuł, jak świnia wyrywa mu genitalia. Zadarł wysoko głowę i ryczał z bólu. Chciał umrzeć, nic nie czuć, pragnął, żeby ogarnęła go błogosławiona ciemność.
Old Jeffries oddreptał kilka kroków, z ryja zwisało mu krwawe trofeum. Popatrzył na Davida swym jedynym żółtym okiem, jakby dawał mu szansę wycofania się.
David zwymiotował krwią. Później z donośnym zawodzeniem stanął na nogach i ostrożnie, chwiejnie przewinął się za barierę boksu. Czuł, że traci litry krwi. Spływała mu po nogach gorącym, gęstym strumieniem. Wiedział, że umiera. Ale nie mógł pogodzić się z tym, żeby zabiła go świnia. Zamierzał umrzeć tak, jak umarł Malcolm. Poza bólem. Być po drugiej stronie. Zamierzał doznać tej ostatecznej ekstazy.
Opuścił boks i pokuśtykał przez tuczarnię, zostawiając za sobą mokrą, szeroką smugę krwi. Old Jeffries wahał się przez chwilę, po czym ruszył jego śladem, głośno bijąc racicami o cementową posadzkę.
David powlókł się przez dziedziniec do przygotowalni pasz. Czuł chłód, chłód, tylko chłód — większy niż ten, jakiego kiedykolwiek w życiu doświadczył. Wiatr trzaskał gdzieś nie domkniętymi drzwiami, jakby grał na pogrzebowym werblu. Old Jeffries towarzyszył Davidowi, ale trzymał się jakieś dwadzieścia czy trzydzieści metrów z tyłu. Jego jedyne oko lśniło żółto w ciemności.
Na rynek, na rynek kupić grubą świnię.
Do domu, do domu narobić rumoru.
Charcząc David otworzył drzwi do przygotowalni paszy. Oparł się o ścianę, pozapalał światła. Old Jeffries stanął w progu i bacznie go obserwował; wielki i czarny knur. Ale nie podchodził bliżej. David nastawił przełącznik rozdrabniacza karmy na „on”, usłyszał szum silnika i chrzęst noży.
Wydawało mu się, że upłynęły wieki, zanim wspiął się po drabinie na krawędź kadzi. Kiedy już tam dotarł, popatrzył w dół na kolisty rozdrabniacz i na wirujące, lśniące ostrza.
„Ekstaza — mówił Malcolm. — Rozkosz przewyższająca ból”.
Przerzucił skrwawione nogi przez krawędź. Na chwilę zamknął oczy i odmówił krótką modlitwę: „Wielki Boże, wybacz mi. Matko Przenajświętsza, proszę, wybacz mi”.
Następnie oderwał ręce od brzegu i zsunął się po stalowej gładkiej wewnętrznej ścianie. Stopy natychmiast trafiły między noże.
Wrzasnął z przerażenia; potem z przeszywającego bólu. Bezlitosne ostrza szatkowały mu stopy, kostki, łydki, kolana. Widział, jak jego nogi przekształcają się w krwawy bezład kości i mięśni. Ból był tak straszny, że David z całych sił grzmocił pięściami w stalową powierzchnię. To wcale nie była ekstaza. Ból rozdzierał, porażał każdy nerw… Ból tym intensywniejszy, że David z przeraźliwą jasnością wiedział, że nie ma już żadnych szans na przeżycie — że już jest martwy.
Noże wcięły się w uda. Łudził się, że zemdleje, ale nie tracił świadomości. Nie mógł zemdleć, bo nawet w sferę podświadomości docierało to potworne cierpienie; penetrowało każdy zakamarek ciała i umysłu.
Czuł, jak trzaska mu miednica, jak zamienia się w półpłynną pastę. Czuł, jak wirujące ostrza wywlekają z niego wnętrzności. A na koniec, że podobnie jak Malcolma, noże chwyciły go całego i przez ułamek sekundy czuł jeszcze, że zaczyna zawrotnie wirować w dzikim tańcu derwisza, tańcu czystego bólu i męki. Malcolm kłamał. Malcolm kłamał. Poza bólem nie było nic, tylko ból. Po drugiej stronie bólu było oślepiające wrażenie, że ból staje się niemal pieszczotą.
Ostrza trafiły go w szczękę, zdarły twarz. Jeszcze tylko oszalały wir krwi i mózgu i David przestał istnieć.
Rozdrabniacz karmy wirował jeszcze ponad godzinę. W końcu bez paszy, która zwolniłaby tempo obrotu jego ostrzy — przegrzał się i z donośnym zawodzeniem stanął.
Skapywała krew; coraz wolniej i wolniej.
Old Jeffries stał nieruchomo w otwartych drzwiach. Jednooki, zimny. Nocny wiatr rozwiewał mu szczecinę.
Old Jeffries nie wiedział nic o karze. Old Jeffries nie wiedział nic o winie.
Ale coś, czego Old Jeffries nie rozumiał, przenikało do jego mrocznych, prymitywnych splotów szarych komórek — potrzeba odwetu tak potężna, że przeszła z martwej duszy do mózgu. Albo po prostu poznał nowy rodzaj karmy.
Potruchtał do swej zagrody i cierpliwie czekał, aż nastanie ranek, aż pojawi się Charlie i napełni jego koryto tym nowym daniem.