Słowem wstępu od autora tematu:
Przedstawiam wam powieść S. Piaseckiego wypełnioną przeżyciami prostackiego (mimo że oficera) żołnierza armii czerwonej w okresie II WŚ działającego na terenach wschodniej polski. Przeżycia i przemyślenia owego oficera to zabawne zderzenie dwóch światów. Powieść dupy nie urywa pod względem artystycznym ale momentami powala: "Jak się wykąpać w wannie?" i inne podobne smaczki.
Jeśli pierwszy, pilotażowy rozdział otrzyma do jutra minimum 200 piw systematycznie będe każdego dnia dodawał następne rozdziały. Zatem jedziemy:
22 września, 1939 roku. Vilnius.
Towarzyszowi I.W. Stalinowi
Noc była czarna jak sumienie faszysty, jak zamiary polskiego pana, jak polityka
angielskiego ministra. Lecz nie ma siły na świecie, która by powstrzymała żołnierzy
niezwyciężonej Armii Czerwonej, idących dumnie i radośnie wyzwalać z burżuazyjnego
jarzma swych braci: chłopów i robotników całego świata.
Zaskoczyliśmy nieprzyjaciela całkowicie. Ja szedłem pierwszy z pistoletem w pogotowiu.
Za mną bojcy. Na granicy nie spotkaliśmy nikogo. Drogę zastąpił nam jakiś zezwierzęcony
żołnierz faszystowski. Przystawiłem mu pistolet do piersi, a bojcy bagnety.
– Ręce do góry, pachołku!
Rozbroiliśmy go i szorujemy do środka. Prawie wszyscy tam spali. Nikt nie stawiał oporu.
Zabraliśmy broń ze stojaków i wyłączyli telefon. Spytałem jednego z żołnierzy:
– Gdzie wasz dowódca?
– Ten – wskazał palcem.
Patrzę ja: zupełnie chudy pan. Może nawet z robotników wygrzebał się, swych braci
sprzedając. Tacy są najgorsi. Pytam ja go:
– Ty tu dowódca?
– Ja – powiada. – O co chodzi?
Złość mnie porwała, lecz nie miałem czasu porządnie z nim rozprawić się. Tylko
powiedziałem:
– Skończyło się twoje panowanie i koniec waszej pańskiej Polsce! Napiliście się dużo
ludzkiej krwi! Teraz trzeba będzie i swoją wyrzygać!
Należałoby się, według sprawiedliwości, i jego i tych wszystkich otumanionych
pachołków kapitalistycznych powystrzelać, chociaż kul szkoda na takie burżujskie ścierwo.
Ale rozkaz mieliśmy jasny: „Jeńców odsyłać na tyły”. Więc zostawiliśmy eskortę i poszli
dalej. Nasze orły z NKWD tam z nimi rozprawią się. A nam szkoda czasu. Mamy do
wykonania ważne bojowe zadanie.
Poszliśmy dalej wprost drogą. Kierunek na Mołodeczno. Cicho... Nigdzie ani światła, ani
człowieka. Zdziwiło mnie to nawet. Tyle czytałem o przebiegłości polskich panów. A
tymczasem myśmy ich przechytrzyli. Jak śnieg na głowę im spadliśmy.
Ech, żeby moja Dunia zobaczyła, jak dumnie i śmiało kroczyłem na czele całej Armii
Czerwonej, jako obrońca proletariatu i jego wybawiciel! Ale pewnie spała i nie śniło się jej
nawet, że ja, Miszka Zubow, stałem się tamtej nocy bohaterem Związku Radzieckiego. Nie
wiedziała tego, że aby ona mogła spokojnie, radośnie i w dobrobycie żyć i pracować, ja
szedłem w krwawą paszczę burżuazyjnego zwierza. Lecz jestem z tego dumny. Rozumiem, że
przyniosłem do Polski, dla moich uciemiężonych przez panów braci i sióstr, światło nieznanej
im wolności i naszą wielką, jedyną na świecie, prawdziwą sowiecką kulturę. Właśnie o to
chodzi, o kulturę, psiakrew! Niech się przekonają, że bez panów i kapitalistów staną się
wolnymi, szczęśliwymi ludźmi i budowniczymi wspólnej, socjalistycznej ojczyzny
proletariatu. Niech odetchną wolnością! Niech zobaczą nasze osiągnięcia! Niech zrozumieją,
że tylko Rosja, wielka MATKA ludów uciemiężonych, może wybawić ludzkość od głodu,
niewoli i wyzysku! Tak.
Dopiero po siedmiu kilometrach od granicy spotkał nas zwierzęcy opór krwawych
kapitalistów. Zapewne ktoś ze strażnicy polskiej zdołał uciec, wykorzystując ciemność, i
powiadomił burżuazję, że idzie niezwyciężona armia proletariatu. Ktoś krzyknął do nas coś w
sobaczym polskim języku. Nie zrozumiałem co, tylko odpowiedziałem głośno i groźnie, aż
echo poszło lasem:
– Poddaj się, faszysto, bo zniszczymy!
Przed nami zadudniło tylko. Więc my po krzakach, po rowach, jak wojskowa taktyka
nakazuje – osłony szukać. Potem podciągnęliśmy maszynki i dawaj sypać po nich seriami.
Tylko las jęczał. Ze dwie godziny tak biliśmy z kulomiotów. Nikt nie odezwał się. Ale
zawsze trzeba ostrożnie. Wróg chytry, może zaczaił się i czeka.
Tymczasem rozwidniło się. Patrzymy, na drodze przed nami naładowany sianem wóz stoi,
a przy nim zabity koń leży. Więcej nikogo... Wtedy ruszyliśmy ostrożnie naprzód, aby w
zasadzkę nie trafić. Ale wszystko skończyło się szczęśliwie. Widocznie wróg zrozumiał z
jaką potęgą ma do czynienia i haniebnie uciekł.
Takim to sposobem ja, młodszy lejtnant niezwyciężonej Armii Czerwonej wkroczyłem na
czele mego plutonu do burżuazyjnej Polski. A stało się to nocą 17 września 1939 roku. Hura!
hura! hura!
Zapiski te zaczynam w mieście Vilniusie. Piszę je na chwałę naszej potężnej Armii
Czerwonej i – przede wszystkim – jej WIELKIEGO wodza, towarzysza Stalina. Jemu też,
naturalnie, zadedykowałem je. Rozumiem dobrze, że pióro moje jest bezsilne, gdy chce
opisać wielkiego naszego wodza i moją miłość dla niego. Na to trzeba pióra Puszkina lub
Majakowskiego. Ja zaś mogę tylko dokładnie zanotować to, co widzę i słyszę w tych
wielkich, historycznych dniach, które wyzwoliły kilka uciśnionych narodów z kapitalistycznej
niewoli.
Gdy myślę o naszym wielkim WODZU i NAUCZYCIELU, to czuję, że do oczu mi
napływają łzy. Kim by ja był bez niego? Carskim niewolnikiem, gnębionym i
eksploatowanym nieludzko. A teraz ja, którego ojciec był zwykłym robotnikiem, jestem
oficerem. Mam zaszczyt należeć do komsomołu. Ukończyłem dziesięciolatkę. Umiem czytać
i pisać prawie bez omyłek. Potrafię też rozmawiać telefonicznie. Znam poligramotę. Jem
codziennie prawdziwy chleb. Chodzę w butach ze skóry. Jestem człowiekiem oświeconym i
kulturalnym. Poza tym, korzystam z największych wolności, jakie może mieć człowiek na
ziemi. Wolno mi nawet nazywać GO – naszego wodza – towarzyszem. Pomyślcie sobie tylko
uczciwie: ja mam prawo swobodnie i wszędzie nazywać GO towarzyszem! Towarzysz Stalin!
TOWARZYSZ STALIN!... Otóż to jest moją największą dumą i radością!... Czy może
obywatel państwa kapitalistycznego nazwać swego prezydenta lub króla towarzyszem?
Nigdy! Chyba tylko inny krwiożerczy prezydent, albo zezwierzęcony król. A ja... Czuję, że
łzy radości i dumy napływają mi do oczu... Muszę przerwać pisanie i zapalić, bo nie
wytrzymam nadmiaru szczęścia i serce mi pęknie.
Przedstawiam wam powieść S. Piaseckiego wypełnioną przeżyciami prostackiego (mimo że oficera) żołnierza armii czerwonej w okresie II WŚ działającego na terenach wschodniej polski. Przeżycia i przemyślenia owego oficera to zabawne zderzenie dwóch światów. Powieść dupy nie urywa pod względem artystycznym ale momentami powala: "Jak się wykąpać w wannie?" i inne podobne smaczki.
Jeśli pierwszy, pilotażowy rozdział otrzyma do jutra minimum 200 piw systematycznie będe każdego dnia dodawał następne rozdziały. Zatem jedziemy:
22 września, 1939 roku. Vilnius.
Towarzyszowi I.W. Stalinowi
Noc była czarna jak sumienie faszysty, jak zamiary polskiego pana, jak polityka
angielskiego ministra. Lecz nie ma siły na świecie, która by powstrzymała żołnierzy
niezwyciężonej Armii Czerwonej, idących dumnie i radośnie wyzwalać z burżuazyjnego
jarzma swych braci: chłopów i robotników całego świata.
Zaskoczyliśmy nieprzyjaciela całkowicie. Ja szedłem pierwszy z pistoletem w pogotowiu.
Za mną bojcy. Na granicy nie spotkaliśmy nikogo. Drogę zastąpił nam jakiś zezwierzęcony
żołnierz faszystowski. Przystawiłem mu pistolet do piersi, a bojcy bagnety.
– Ręce do góry, pachołku!
Rozbroiliśmy go i szorujemy do środka. Prawie wszyscy tam spali. Nikt nie stawiał oporu.
Zabraliśmy broń ze stojaków i wyłączyli telefon. Spytałem jednego z żołnierzy:
– Gdzie wasz dowódca?
– Ten – wskazał palcem.
Patrzę ja: zupełnie chudy pan. Może nawet z robotników wygrzebał się, swych braci
sprzedając. Tacy są najgorsi. Pytam ja go:
– Ty tu dowódca?
– Ja – powiada. – O co chodzi?
Złość mnie porwała, lecz nie miałem czasu porządnie z nim rozprawić się. Tylko
powiedziałem:
– Skończyło się twoje panowanie i koniec waszej pańskiej Polsce! Napiliście się dużo
ludzkiej krwi! Teraz trzeba będzie i swoją wyrzygać!
Należałoby się, według sprawiedliwości, i jego i tych wszystkich otumanionych
pachołków kapitalistycznych powystrzelać, chociaż kul szkoda na takie burżujskie ścierwo.
Ale rozkaz mieliśmy jasny: „Jeńców odsyłać na tyły”. Więc zostawiliśmy eskortę i poszli
dalej. Nasze orły z NKWD tam z nimi rozprawią się. A nam szkoda czasu. Mamy do
wykonania ważne bojowe zadanie.
Poszliśmy dalej wprost drogą. Kierunek na Mołodeczno. Cicho... Nigdzie ani światła, ani
człowieka. Zdziwiło mnie to nawet. Tyle czytałem o przebiegłości polskich panów. A
tymczasem myśmy ich przechytrzyli. Jak śnieg na głowę im spadliśmy.
Ech, żeby moja Dunia zobaczyła, jak dumnie i śmiało kroczyłem na czele całej Armii
Czerwonej, jako obrońca proletariatu i jego wybawiciel! Ale pewnie spała i nie śniło się jej
nawet, że ja, Miszka Zubow, stałem się tamtej nocy bohaterem Związku Radzieckiego. Nie
wiedziała tego, że aby ona mogła spokojnie, radośnie i w dobrobycie żyć i pracować, ja
szedłem w krwawą paszczę burżuazyjnego zwierza. Lecz jestem z tego dumny. Rozumiem, że
przyniosłem do Polski, dla moich uciemiężonych przez panów braci i sióstr, światło nieznanej
im wolności i naszą wielką, jedyną na świecie, prawdziwą sowiecką kulturę. Właśnie o to
chodzi, o kulturę, psiakrew! Niech się przekonają, że bez panów i kapitalistów staną się
wolnymi, szczęśliwymi ludźmi i budowniczymi wspólnej, socjalistycznej ojczyzny
proletariatu. Niech odetchną wolnością! Niech zobaczą nasze osiągnięcia! Niech zrozumieją,
że tylko Rosja, wielka MATKA ludów uciemiężonych, może wybawić ludzkość od głodu,
niewoli i wyzysku! Tak.
Dopiero po siedmiu kilometrach od granicy spotkał nas zwierzęcy opór krwawych
kapitalistów. Zapewne ktoś ze strażnicy polskiej zdołał uciec, wykorzystując ciemność, i
powiadomił burżuazję, że idzie niezwyciężona armia proletariatu. Ktoś krzyknął do nas coś w
sobaczym polskim języku. Nie zrozumiałem co, tylko odpowiedziałem głośno i groźnie, aż
echo poszło lasem:
– Poddaj się, faszysto, bo zniszczymy!
Przed nami zadudniło tylko. Więc my po krzakach, po rowach, jak wojskowa taktyka
nakazuje – osłony szukać. Potem podciągnęliśmy maszynki i dawaj sypać po nich seriami.
Tylko las jęczał. Ze dwie godziny tak biliśmy z kulomiotów. Nikt nie odezwał się. Ale
zawsze trzeba ostrożnie. Wróg chytry, może zaczaił się i czeka.
Tymczasem rozwidniło się. Patrzymy, na drodze przed nami naładowany sianem wóz stoi,
a przy nim zabity koń leży. Więcej nikogo... Wtedy ruszyliśmy ostrożnie naprzód, aby w
zasadzkę nie trafić. Ale wszystko skończyło się szczęśliwie. Widocznie wróg zrozumiał z
jaką potęgą ma do czynienia i haniebnie uciekł.
Takim to sposobem ja, młodszy lejtnant niezwyciężonej Armii Czerwonej wkroczyłem na
czele mego plutonu do burżuazyjnej Polski. A stało się to nocą 17 września 1939 roku. Hura!
hura! hura!
Zapiski te zaczynam w mieście Vilniusie. Piszę je na chwałę naszej potężnej Armii
Czerwonej i – przede wszystkim – jej WIELKIEGO wodza, towarzysza Stalina. Jemu też,
naturalnie, zadedykowałem je. Rozumiem dobrze, że pióro moje jest bezsilne, gdy chce
opisać wielkiego naszego wodza i moją miłość dla niego. Na to trzeba pióra Puszkina lub
Majakowskiego. Ja zaś mogę tylko dokładnie zanotować to, co widzę i słyszę w tych
wielkich, historycznych dniach, które wyzwoliły kilka uciśnionych narodów z kapitalistycznej
niewoli.
Gdy myślę o naszym wielkim WODZU i NAUCZYCIELU, to czuję, że do oczu mi
napływają łzy. Kim by ja był bez niego? Carskim niewolnikiem, gnębionym i
eksploatowanym nieludzko. A teraz ja, którego ojciec był zwykłym robotnikiem, jestem
oficerem. Mam zaszczyt należeć do komsomołu. Ukończyłem dziesięciolatkę. Umiem czytać
i pisać prawie bez omyłek. Potrafię też rozmawiać telefonicznie. Znam poligramotę. Jem
codziennie prawdziwy chleb. Chodzę w butach ze skóry. Jestem człowiekiem oświeconym i
kulturalnym. Poza tym, korzystam z największych wolności, jakie może mieć człowiek na
ziemi. Wolno mi nawet nazywać GO – naszego wodza – towarzyszem. Pomyślcie sobie tylko
uczciwie: ja mam prawo swobodnie i wszędzie nazywać GO towarzyszem! Towarzysz Stalin!
TOWARZYSZ STALIN!... Otóż to jest moją największą dumą i radością!... Czy może
obywatel państwa kapitalistycznego nazwać swego prezydenta lub króla towarzyszem?
Nigdy! Chyba tylko inny krwiożerczy prezydent, albo zezwierzęcony król. A ja... Czuję, że
łzy radości i dumy napływają mi do oczu... Muszę przerwać pisanie i zapalić, bo nie
wytrzymam nadmiaru szczęścia i serce mi pęknie.