Józef Cyppek (ur. 20 sierpnia 1895[1] w Opolu, zm. 3 listopada 1952) – polski morderca, zwany Rzeźnikiem z Niebuszewa. Skazany na karę śmierci (wyrok wykonano). Udowodniono mu zabójstwo jednej kobiety – sąsiadki Ireny Jarosz[3], przyjęła się jednak teoria przypisująca mu także szereg innych zbrodni.
Ponury bohater tej opowieści Józef C. mieszkał w domu przy dzisiejszej ul. Niemierzyńskiej 7 (wtedy Wilsona). Miał 158 cm wzrostu, był przysadzistej, krępej postury. Duże ręce. To zapisano i fakt ten potwierdza odcisk pokaźnego kciuka (akta Sądu Okręgowego w Szczecinie). Szeroka, okrągła twarz. Nad niebieskimi oczami gęste brwi. W jego teczce więziennej zapisano: "Włada językiem niemieckim, narodowość i obywatelstwo polskie".
Dla współlokatorów z ulicy Niemierzyńskiej było jasne, że jest Niemcem. Mówił po niemiecku i po polsku. Zapamiętano, że krytykował młode matki. "Na takie trzeba by bomby, bo dzieci nie pilnują" zwykł mawiać.
Do feralnego mieszkania przywiozło go polskie wojsko w roku 1952. Został przesiedlony z ul. Wawrzyniaka. "Jest tramwajarzem. Często chodzi do znajdującego się naprzeciwko domu kina Młoda Gwardia*. Odwiedzają go kobiety" - zeznawali sąsiedzi.
Józef C. w śledztwie o sobie: urodzony w 1895 r. w Opolu, od wybuchu I wojny światowej ślusarz na kolei, w 1915 r. powołany do wojska. W marcu 1952 r. przyjechali z Opola do Szczecina. Przez kilka pierwszych dni mieszkał z młodym blondynem. Mówił, że to jego syn. Któregoś dnia blondyn zniknął i nigdy już się nie pojawił.
Zbrodnia
11 września 1952 r. Zofia S. odwiedziła swoją przyjaciółkę Irenę. Pracowały kiedyś razem w PGR Szczecin Gumieńce. Zawsze gdy się umówiły, jedna czekała na drugą. Tego dnia pierwszy raz zdarzyło się, że Ireny nie było w domu. W mieszkaniu zawodziło jej siedmiomiesięczne dziecko. Drzwi były otwarte, Zofia utuliła dziecko i przez dwie godziny czekała na przyjaciółkę. Usłyszała kobiece jęki w mieszkaniu obok. Przestraszyła się. Zabrała malucha i wyszła. Przed kamienicą spotkała sąsiadki Ireny. Zdziwione całą sytuacją zaczęły wołać: "Irka! Irka!"
Wyszedł do nich Józef C. Zapytał, dlaczego tak wrzeszczą, a gdy usłyszał odpowiedź, rzucił swoje: "Na te młode baby to trzeba by bomby atomowej, bo dzieci nie pilnują". I poszedł sobie.
25-letni mąż Ireny wrócił z pracy koło godz. 18.30. Żona zwykle czekała na niego z obiadem, Tym razem nie. W mieszkaniu brakowało pierzyny, koca, prześcieradła, garnituru i zegarka. Wieczorem w komisariacie na Niebuszewie zgłosił zaginięcie żony. Pod kamienicę przyjechał patrol milicji. Zainteresowało ich mieszkanie Józefa C. Właściciela nie było, mąż zaginionej zajrzał do środka przez okno i zauważył swoją pierzynę. Milicjanci czekali, aż właściciel wróci z kina. Zatrzymali go i weszli do mieszkania.
Milicyjna notatka: "W pokoju na kanapie leżały zwłoki Ireny, z odciętą głową, rękami, nogami i wyciągnięitymi wnętrznościami. Ręce i jedno udo przy szafie. Wnętrzności - w wiadrze pod oknem. W kuchni na zlewie, krzesłach i drzwiach czerwone plamy - część nieudolnie pościerana. Na półce przy kaflowej kuchni miska do połowy wypełniona czerwoną cieczą. Obok maszynka do mielenia mięsa ze śladami mielenia. Na talerzach serce i wątroba ludzka. Na stole na patelni niedojedzona jajecznica z jakimś tłuszczem. Obok chleb ze smalcem, sałatka z pomidorów i kawałek surowego mięsa, chyba wołowego. Po mieszkaniu walały się butelki po piwie i wódce".
Lekarz przeprowadzający sekcję zwłok miał kłopoty z ustaleniem przyczyn zgonu. Wpisał "brak głowy - nic wiadomo więc, co było bezpośrednią przyczyną śmierci". Drugi lekarz sporządzający opinię po sekcji napisał, że "sposób poćwiartowania zwłok - jednorazowe cięcia, bez powtórzeń, równo w stawach i wydobycie narządów wewnętrznych świadczą o pewnej fachowości sprawcy, wprawnej technice".
Józef C. zeznał milicji, że głowę zatopił w pobliskim jeziorku. Jego wersja była taka: zabił 20-letnią sąsiadkę, bo od dawna chciał z nią sypiać, a ona nie chciała mu ulec. Uderzył ją więc młotkiem w głowę. Poćwiartował zwłoki, bo chciał je wynosić w częściach.
W jego mieszkaniu milicjanci znaleźli sukienki i buty damskie, sukieneczki i majteczki dziecięce oraz książkę lekarską po niemiecku. Na temat książki C. powiedział w śledztwie: "Używałem jej prywatnie do studiowania, bo interesowałem się zajęciami leczniczymi". Ani słowa o dziecięcych ubrankach.
Podczas śledztwa Józef C. wszystko "wyśpiewał". Z zawodu był rzeźnikiem. Naganiaczką ofiar była kasjerka kina. Podsyłała mu dzieci, którym zabrakło kilkadziesiąt groszy do kupna biletu.
Mówiła dzieciakom: "- Ten pan, co tam mieszka, da ci tyle, ile brakuje do ceny biletu."
Józef C. zabijał, a wieczorami wywoził trupy ofiar do opuszczonego gmachu magazynów dzisiejszej Wyższej Szkoły Rolniczej. Tam w piwnicy przerabiał trupy pomordowanych na produkty jadalne. Gdzie je sprzedawano? Tego do końca nie ustalono. Nie ulegało jednak wątpliwości, że bigosy sprzedawane na bazarze, który wtedy mieścił się tu, gdzie dziś jest dworzec PKS, były jego wyrobu.
Gdy, w toku śledztwa, spuszczono wodę ze stawu przy ul. Słowackiego, znaleziono w nim kilkadziesiąt czaszek ludzkich, przeważnie dzieci.
Jego proces w tzw. trybie doraźnym trwał zaledwie kilka dni. Za pozbawienie życia Ireny J. 17 września 1952 r. skazany został na karę śmierci. Prosił Bolesława Bieruta o ułaskawienie. Łaski nie było. Jawność procesu Józefa C. wyłączono ze względu na to, że "okoliczności mogłyby wywołać niepokoje społeczne". Po dwóch dniach od wyroku w prasie lokalnej ukazały się lakoniczne notki. "Kurier Szczeciński" z 19 września 1952 r. krótko poinformował: "Zwyrodniały morderca skazany na karę śmierci". Wyrok wykonano 3 listopada o godz. 17.45.
Leszek Szuman- Dziwne ostrzeżenie Szczeciński fragment książki Leszka Szumana "Życie po śmierci", przywołujący znane wydarzenia sprzed lat. Kiedy w lipcu 1945 roku sprowadziłem się do Szczecina, byłem jednym z pierwszych mieszkańców naszego miasta. Zająłem wtedy mieszkanie, w którym mieszkam do dziś. Były to cztery puste pokoje. Dzielnica była jeszcze zajęta przez wojska radzieckiego zaplecza frontowego. Tak więc moja rodzina była jedną z nielicznych w okolicy. Oczywiście, moim pierwszym zajęciem w wolnych chwilach był szaber. Nie żebym miał zamiar zająć się wywozem co bardziej wartościowych przedmiotów- W Szczecinie zamierzałem pozostać na stałe. Zresztą, przybyłem tu poniekąd na rodzinne śmiecie, bowiem mój stryj, Antoni Szuman, inżynier, pracował tu przed I wojną światową przy rozbudowie portu i zbudował budynek poczty nr 2, duże gmaszysko z czerwonej cegły nad Odrą, w pobliżu dworca PKP. Szaber, któremu poświęcałem każdą wolną chwilę polegał na organizowaniu mebli do naszego mieszkania z pustych willi poniemieckich. Nie było ich za wiele. Przypuszczalnie zostały spalone w piecach centralnego ogrzewania przez marznących żołnierzy radzieckich. A więc tu stół, tam fotel, krzesła. Słowem, jak to się mówi, każde cielę z innej obory. To wyposażenie pozostało mi do dziś. Mój ówczesny punkt widzenia zrozumie tylko ten, kto widział wojnę. Przecież kiedyś za bochenek chleba dałem złoty zegarek. Graty to rzecz drugorzędna. W trakcie moich wycieczek dotarłem w końcu i do gmachu dzisiejszej Wyższej Szkoły Rolniczej przy ulicy Słowackiego. W dniu wybuchu wojny ten potężny kompleks budynków, o dwóch piętrach schowanych pod ziemię, był jeszcze niewykończony. Wewnątrz umieszczono więc prowizoryczne magazyny farmaceutyczne. W tej roli doczekał roku 1945. Podczas odwrotu Niemcy co zdążyli, wywieźli. Resztę zniszczono miotaczami ognia. Można to było poznać po stopionych żarem rynnach i innych przedmiotach metalowych. Prawdę powiedziawszy, nie znalazłem tam niczego, co by się mogło przydać. Na dworze stało coś ze dwadzieścia pomp do filtrowania płynów pod ciśnieniem, kilkaset zbitych strzykawek, a na najniższej kondygnacji piwnic kilkadziesiąt tysięcy butelek różnego kształtu i wielkości do przechowywania leków. I jeszcze coś rzuciło mi się w oczy. W olbrzymim hallu przy wejściu do gmachu leżał stos ramiączek do wieszania ubrań. Ponieważ miałem tylko jedno ubranie, wieszaki nie były mi potrzebne. Minęło kilka lat. Ruiny wspomnianego gmachu stały nadal nietknięte. Zarząd. Miejski miał bowiem ważniejsze sprawy na głowie. Przynajmniej na razie. U mnie rodzina nieco się powiększyła, a także zasoby garderoby. I wtedy przypomniałem sobie ten dwumetrowy stos wieszaków leżących w hallu starych magazynów. - Przyniosę ci wieszaków ile zechcesz- powiedziałem do żony. - Michał, chodź- zawołałem do synka, który wówczas był, jak na swój wiek, nad wyraz rozgarniętym dzieckiem, chociaż miał tylko cztery lata. Było piękne, letnie popołudnie. Bodajże nawet upalnie. Wesoło pogwizdując, wszedłem do hallu starego gmachu. Stosu wieszaków już nie było. Nagle przeszył mnie dreszcz. Czułem jak dostaję gęsiej skóry? Miałem, wrażenie, że coś mnie chwyciło za gardło? Zabrakło mi tchu? Chciałem postąpić naprzód, lecz nie mogłem. Niewidzialna ściana stanęła przede mną. Obok mnie cichutko dreptał w miejscu mój synek, spoglądając aa ranie pytającym wzrokiem. Bezwiednie położyłem palec na ustach i po cichutku, na palcach, tak aby nikt nas nie słyszał, wyszliśmy szybko na dwór. Dopiero kiedy doszliśmy do ulicy Słowackiego, odetchnąłem swobodnie. Czułem się tak, jakbym uniknął jakiegoś śmiertelnego niebezpieczeństwa. Minęło kilka miesięcy. Któregoś ranka mieszkańcy miasta zostali wstrząśnięci makabrycznym wydarzeniem. Pewien mieszkaniec Niebuszewa, mieszkający naprzeciwko kina, powrócił do domu wcześniej niż zwykle. Mieszkanie zastał otwarte. Garnki stały na palenisku, obiad się gotował. Płaszcz żony był na wieszaku, tylko jej nie było. Chyba jest u którejś z sąsiadek- pomyślał mąż- i zastukał do sąsiednich drzwi. - Nie było tu mojej żony? Mieszkanie otwarte, musiała gdzieś na chwilę wyjść, lecz dokąd? - Widziałam ją jak przed chwilą wchodziła do tego ponurego faceta, który mieszka na końcu korytarza. Zatroskany mąż zapukał do niesympatycznego sąsiada. - Nie było tu mojej żony?- spytał. - Nie- brzmiała krótka odpowiedź antypatycznego draba. - Przepraszam- odparł mąż. Lecz kątem oka dostrzegł w kącie po mieszczenia na podłodze sukienkę swej żony. Facet był typem ciężkiej wagi. Posterunek milicji był w pobliżu. Pobiegł tam i opowiedział o swych podejrzeniach. Dwóch posterunkowych poszło z nim. - Ręce do góry. Przeszukali mieszkanie. Niestety przybyli za późno. Trup kobiety wisiał w szafie powieszony za nogi. Głowa była odcięta, do miski spływała krew. Mąż, gdy to zobaczył, zemdlał. Mordercę zabrano i wzięto na przesłuchanie. Z zawodu był rzeźnikiem. Kiedy kazano mu się rozebrać, pod pachą dostrzeżono wytatuowany Hakenkreuz. A więc należał do SS. Morderca "amator" Nie tylko. Morderca- handlowiec, jak się później okazało. Sprawie tej nie nadano szczególnego rozgłosu, lecz ludzie i tak dowiedzieli się szczegółów. Morderca wieczorami wywoził trupy ofiar do opuszczonego gmachu magazynów dzisiejszej Wyższej Szkoły Rolniczej. Tam w piwnicy, przerabiał trupy pomordowanych na jadalne produkty. Gdzie je sprzedawał, chyba nie dowiedziano się. Nie ulegało tylko wątpliwości, że bigosy sprzedawane na bazarze, który wtedy mieścił się na miejscu obecnego dworca PKS, były jego wyrobu. W śledztwie wyśpiewał wszystko. Naganiaczką była kasjerka przeciwległego do gmachu kina. Ona to podsyłała mu dzieci, którym zabrakło kilkadziesiąt groszy do kupna biletu słowami: Ten pan co tam mieszka da ci tyle, ile brakuje do ceny biletu. Gdy spuszczono wodę ze stawu na ulicy Słowackiego, znaleziono w nim kilkadziesiąt czaszek ludzkich, przeważnie dzieci. Leszek Szuman- Życie po śmierci, KAW Gorzów, 1985.
Źródło;
pl.wikipedia.org/wiki/J%C3%B3zef_Cyppek
mordercy.jun.pl/viewtopic.php?t=53
Leszek Szuman- Życie po śmierci, KAW Gorzów, 1985.
paranormalne.pl/topic/37633-seryjni-mordercy/page-2
Ponury bohater tej opowieści Józef C. mieszkał w domu przy dzisiejszej ul. Niemierzyńskiej 7 (wtedy Wilsona). Miał 158 cm wzrostu, był przysadzistej, krępej postury. Duże ręce. To zapisano i fakt ten potwierdza odcisk pokaźnego kciuka (akta Sądu Okręgowego w Szczecinie). Szeroka, okrągła twarz. Nad niebieskimi oczami gęste brwi. W jego teczce więziennej zapisano: "Włada językiem niemieckim, narodowość i obywatelstwo polskie".
Dla współlokatorów z ulicy Niemierzyńskiej było jasne, że jest Niemcem. Mówił po niemiecku i po polsku. Zapamiętano, że krytykował młode matki. "Na takie trzeba by bomby, bo dzieci nie pilnują" zwykł mawiać.
Do feralnego mieszkania przywiozło go polskie wojsko w roku 1952. Został przesiedlony z ul. Wawrzyniaka. "Jest tramwajarzem. Często chodzi do znajdującego się naprzeciwko domu kina Młoda Gwardia*. Odwiedzają go kobiety" - zeznawali sąsiedzi.
Józef C. w śledztwie o sobie: urodzony w 1895 r. w Opolu, od wybuchu I wojny światowej ślusarz na kolei, w 1915 r. powołany do wojska. W marcu 1952 r. przyjechali z Opola do Szczecina. Przez kilka pierwszych dni mieszkał z młodym blondynem. Mówił, że to jego syn. Któregoś dnia blondyn zniknął i nigdy już się nie pojawił.
Zbrodnia
11 września 1952 r. Zofia S. odwiedziła swoją przyjaciółkę Irenę. Pracowały kiedyś razem w PGR Szczecin Gumieńce. Zawsze gdy się umówiły, jedna czekała na drugą. Tego dnia pierwszy raz zdarzyło się, że Ireny nie było w domu. W mieszkaniu zawodziło jej siedmiomiesięczne dziecko. Drzwi były otwarte, Zofia utuliła dziecko i przez dwie godziny czekała na przyjaciółkę. Usłyszała kobiece jęki w mieszkaniu obok. Przestraszyła się. Zabrała malucha i wyszła. Przed kamienicą spotkała sąsiadki Ireny. Zdziwione całą sytuacją zaczęły wołać: "Irka! Irka!"
Wyszedł do nich Józef C. Zapytał, dlaczego tak wrzeszczą, a gdy usłyszał odpowiedź, rzucił swoje: "Na te młode baby to trzeba by bomby atomowej, bo dzieci nie pilnują". I poszedł sobie.
25-letni mąż Ireny wrócił z pracy koło godz. 18.30. Żona zwykle czekała na niego z obiadem, Tym razem nie. W mieszkaniu brakowało pierzyny, koca, prześcieradła, garnituru i zegarka. Wieczorem w komisariacie na Niebuszewie zgłosił zaginięcie żony. Pod kamienicę przyjechał patrol milicji. Zainteresowało ich mieszkanie Józefa C. Właściciela nie było, mąż zaginionej zajrzał do środka przez okno i zauważył swoją pierzynę. Milicjanci czekali, aż właściciel wróci z kina. Zatrzymali go i weszli do mieszkania.
Milicyjna notatka: "W pokoju na kanapie leżały zwłoki Ireny, z odciętą głową, rękami, nogami i wyciągnięitymi wnętrznościami. Ręce i jedno udo przy szafie. Wnętrzności - w wiadrze pod oknem. W kuchni na zlewie, krzesłach i drzwiach czerwone plamy - część nieudolnie pościerana. Na półce przy kaflowej kuchni miska do połowy wypełniona czerwoną cieczą. Obok maszynka do mielenia mięsa ze śladami mielenia. Na talerzach serce i wątroba ludzka. Na stole na patelni niedojedzona jajecznica z jakimś tłuszczem. Obok chleb ze smalcem, sałatka z pomidorów i kawałek surowego mięsa, chyba wołowego. Po mieszkaniu walały się butelki po piwie i wódce".
Lekarz przeprowadzający sekcję zwłok miał kłopoty z ustaleniem przyczyn zgonu. Wpisał "brak głowy - nic wiadomo więc, co było bezpośrednią przyczyną śmierci". Drugi lekarz sporządzający opinię po sekcji napisał, że "sposób poćwiartowania zwłok - jednorazowe cięcia, bez powtórzeń, równo w stawach i wydobycie narządów wewnętrznych świadczą o pewnej fachowości sprawcy, wprawnej technice".
Józef C. zeznał milicji, że głowę zatopił w pobliskim jeziorku. Jego wersja była taka: zabił 20-letnią sąsiadkę, bo od dawna chciał z nią sypiać, a ona nie chciała mu ulec. Uderzył ją więc młotkiem w głowę. Poćwiartował zwłoki, bo chciał je wynosić w częściach.
W jego mieszkaniu milicjanci znaleźli sukienki i buty damskie, sukieneczki i majteczki dziecięce oraz książkę lekarską po niemiecku. Na temat książki C. powiedział w śledztwie: "Używałem jej prywatnie do studiowania, bo interesowałem się zajęciami leczniczymi". Ani słowa o dziecięcych ubrankach.
Podczas śledztwa Józef C. wszystko "wyśpiewał". Z zawodu był rzeźnikiem. Naganiaczką ofiar była kasjerka kina. Podsyłała mu dzieci, którym zabrakło kilkadziesiąt groszy do kupna biletu.
Mówiła dzieciakom: "- Ten pan, co tam mieszka, da ci tyle, ile brakuje do ceny biletu."
Józef C. zabijał, a wieczorami wywoził trupy ofiar do opuszczonego gmachu magazynów dzisiejszej Wyższej Szkoły Rolniczej. Tam w piwnicy przerabiał trupy pomordowanych na produkty jadalne. Gdzie je sprzedawano? Tego do końca nie ustalono. Nie ulegało jednak wątpliwości, że bigosy sprzedawane na bazarze, który wtedy mieścił się tu, gdzie dziś jest dworzec PKS, były jego wyrobu.
Gdy, w toku śledztwa, spuszczono wodę ze stawu przy ul. Słowackiego, znaleziono w nim kilkadziesiąt czaszek ludzkich, przeważnie dzieci.
Jego proces w tzw. trybie doraźnym trwał zaledwie kilka dni. Za pozbawienie życia Ireny J. 17 września 1952 r. skazany został na karę śmierci. Prosił Bolesława Bieruta o ułaskawienie. Łaski nie było. Jawność procesu Józefa C. wyłączono ze względu na to, że "okoliczności mogłyby wywołać niepokoje społeczne". Po dwóch dniach od wyroku w prasie lokalnej ukazały się lakoniczne notki. "Kurier Szczeciński" z 19 września 1952 r. krótko poinformował: "Zwyrodniały morderca skazany na karę śmierci". Wyrok wykonano 3 listopada o godz. 17.45.
Leszek Szuman- Dziwne ostrzeżenie Szczeciński fragment książki Leszka Szumana "Życie po śmierci", przywołujący znane wydarzenia sprzed lat. Kiedy w lipcu 1945 roku sprowadziłem się do Szczecina, byłem jednym z pierwszych mieszkańców naszego miasta. Zająłem wtedy mieszkanie, w którym mieszkam do dziś. Były to cztery puste pokoje. Dzielnica była jeszcze zajęta przez wojska radzieckiego zaplecza frontowego. Tak więc moja rodzina była jedną z nielicznych w okolicy. Oczywiście, moim pierwszym zajęciem w wolnych chwilach był szaber. Nie żebym miał zamiar zająć się wywozem co bardziej wartościowych przedmiotów- W Szczecinie zamierzałem pozostać na stałe. Zresztą, przybyłem tu poniekąd na rodzinne śmiecie, bowiem mój stryj, Antoni Szuman, inżynier, pracował tu przed I wojną światową przy rozbudowie portu i zbudował budynek poczty nr 2, duże gmaszysko z czerwonej cegły nad Odrą, w pobliżu dworca PKP. Szaber, któremu poświęcałem każdą wolną chwilę polegał na organizowaniu mebli do naszego mieszkania z pustych willi poniemieckich. Nie było ich za wiele. Przypuszczalnie zostały spalone w piecach centralnego ogrzewania przez marznących żołnierzy radzieckich. A więc tu stół, tam fotel, krzesła. Słowem, jak to się mówi, każde cielę z innej obory. To wyposażenie pozostało mi do dziś. Mój ówczesny punkt widzenia zrozumie tylko ten, kto widział wojnę. Przecież kiedyś za bochenek chleba dałem złoty zegarek. Graty to rzecz drugorzędna. W trakcie moich wycieczek dotarłem w końcu i do gmachu dzisiejszej Wyższej Szkoły Rolniczej przy ulicy Słowackiego. W dniu wybuchu wojny ten potężny kompleks budynków, o dwóch piętrach schowanych pod ziemię, był jeszcze niewykończony. Wewnątrz umieszczono więc prowizoryczne magazyny farmaceutyczne. W tej roli doczekał roku 1945. Podczas odwrotu Niemcy co zdążyli, wywieźli. Resztę zniszczono miotaczami ognia. Można to było poznać po stopionych żarem rynnach i innych przedmiotach metalowych. Prawdę powiedziawszy, nie znalazłem tam niczego, co by się mogło przydać. Na dworze stało coś ze dwadzieścia pomp do filtrowania płynów pod ciśnieniem, kilkaset zbitych strzykawek, a na najniższej kondygnacji piwnic kilkadziesiąt tysięcy butelek różnego kształtu i wielkości do przechowywania leków. I jeszcze coś rzuciło mi się w oczy. W olbrzymim hallu przy wejściu do gmachu leżał stos ramiączek do wieszania ubrań. Ponieważ miałem tylko jedno ubranie, wieszaki nie były mi potrzebne. Minęło kilka lat. Ruiny wspomnianego gmachu stały nadal nietknięte. Zarząd. Miejski miał bowiem ważniejsze sprawy na głowie. Przynajmniej na razie. U mnie rodzina nieco się powiększyła, a także zasoby garderoby. I wtedy przypomniałem sobie ten dwumetrowy stos wieszaków leżących w hallu starych magazynów. - Przyniosę ci wieszaków ile zechcesz- powiedziałem do żony. - Michał, chodź- zawołałem do synka, który wówczas był, jak na swój wiek, nad wyraz rozgarniętym dzieckiem, chociaż miał tylko cztery lata. Było piękne, letnie popołudnie. Bodajże nawet upalnie. Wesoło pogwizdując, wszedłem do hallu starego gmachu. Stosu wieszaków już nie było. Nagle przeszył mnie dreszcz. Czułem jak dostaję gęsiej skóry? Miałem, wrażenie, że coś mnie chwyciło za gardło? Zabrakło mi tchu? Chciałem postąpić naprzód, lecz nie mogłem. Niewidzialna ściana stanęła przede mną. Obok mnie cichutko dreptał w miejscu mój synek, spoglądając aa ranie pytającym wzrokiem. Bezwiednie położyłem palec na ustach i po cichutku, na palcach, tak aby nikt nas nie słyszał, wyszliśmy szybko na dwór. Dopiero kiedy doszliśmy do ulicy Słowackiego, odetchnąłem swobodnie. Czułem się tak, jakbym uniknął jakiegoś śmiertelnego niebezpieczeństwa. Minęło kilka miesięcy. Któregoś ranka mieszkańcy miasta zostali wstrząśnięci makabrycznym wydarzeniem. Pewien mieszkaniec Niebuszewa, mieszkający naprzeciwko kina, powrócił do domu wcześniej niż zwykle. Mieszkanie zastał otwarte. Garnki stały na palenisku, obiad się gotował. Płaszcz żony był na wieszaku, tylko jej nie było. Chyba jest u którejś z sąsiadek- pomyślał mąż- i zastukał do sąsiednich drzwi. - Nie było tu mojej żony? Mieszkanie otwarte, musiała gdzieś na chwilę wyjść, lecz dokąd? - Widziałam ją jak przed chwilą wchodziła do tego ponurego faceta, który mieszka na końcu korytarza. Zatroskany mąż zapukał do niesympatycznego sąsiada. - Nie było tu mojej żony?- spytał. - Nie- brzmiała krótka odpowiedź antypatycznego draba. - Przepraszam- odparł mąż. Lecz kątem oka dostrzegł w kącie po mieszczenia na podłodze sukienkę swej żony. Facet był typem ciężkiej wagi. Posterunek milicji był w pobliżu. Pobiegł tam i opowiedział o swych podejrzeniach. Dwóch posterunkowych poszło z nim. - Ręce do góry. Przeszukali mieszkanie. Niestety przybyli za późno. Trup kobiety wisiał w szafie powieszony za nogi. Głowa była odcięta, do miski spływała krew. Mąż, gdy to zobaczył, zemdlał. Mordercę zabrano i wzięto na przesłuchanie. Z zawodu był rzeźnikiem. Kiedy kazano mu się rozebrać, pod pachą dostrzeżono wytatuowany Hakenkreuz. A więc należał do SS. Morderca "amator" Nie tylko. Morderca- handlowiec, jak się później okazało. Sprawie tej nie nadano szczególnego rozgłosu, lecz ludzie i tak dowiedzieli się szczegółów. Morderca wieczorami wywoził trupy ofiar do opuszczonego gmachu magazynów dzisiejszej Wyższej Szkoły Rolniczej. Tam w piwnicy, przerabiał trupy pomordowanych na jadalne produkty. Gdzie je sprzedawał, chyba nie dowiedziano się. Nie ulegało tylko wątpliwości, że bigosy sprzedawane na bazarze, który wtedy mieścił się na miejscu obecnego dworca PKS, były jego wyrobu. W śledztwie wyśpiewał wszystko. Naganiaczką była kasjerka przeciwległego do gmachu kina. Ona to podsyłała mu dzieci, którym zabrakło kilkadziesiąt groszy do kupna biletu słowami: Ten pan co tam mieszka da ci tyle, ile brakuje do ceny biletu. Gdy spuszczono wodę ze stawu na ulicy Słowackiego, znaleziono w nim kilkadziesiąt czaszek ludzkich, przeważnie dzieci. Leszek Szuman- Życie po śmierci, KAW Gorzów, 1985.
Źródło;
pl.wikipedia.org/wiki/J%C3%B3zef_Cyppek
mordercy.jun.pl/viewtopic.php?t=53
Leszek Szuman- Życie po śmierci, KAW Gorzów, 1985.
paranormalne.pl/topic/37633-seryjni-mordercy/page-2