biurokracja w Polsce (na przykładzie "służby zdrowia")
"Historia pewnej dokumentacji". (źródło: Artykuł z RP.PL Pana Piotra Czarnowskiego)
Jeden z moich znajomych, Amerykanin z małego prowincjonalnego miasteczka, po wypadku trafił do tamtejszego szpitala. Poszedłem go odwiedzić i przy wejściu znalazłem tabliczkę: prosimy nie odwiedzać pacjentów między 20.00 a 8.00. Rodziny mogą pozostać w szpitalu całą dobę, bez podań i opłat, bo ich obecność pomaga chorym.
Mój znajomy leżał w pokoju jak wszystkie inne – pojedynczym, pastelowym, z własną łazienką, wyposażonym w różne gadżety medyczne, telewizor, telefon i wygodny fotel rozkładany jak łóżko, właśnie dla rodziny. I jeszcze coś: budynek nie miał tego strasznego zapachu mieszanki brudu i środków odkażających. A nie była to prywatna klinika dla milionerów tylko zwykły, biedny local community hospital w małym miasteczku położonym tysiące kilometrów od stolicy.
To mi przypomniało, że przecież przyjechałem z kraju, w którym pacjent ma zapewnioną doskonałą opiekę najwyższej klasy i że odwiedzam kraj, w którym opinia publiczna mówi o upadku systemu ochrony zdrowia. Powinienem więc z dumą patrzeć na amerykańską nędzę, pamiętając o naszej wyższości. I wtedy wpadła mi w ręce następująca historia polskiego podróżnika w USA, idealnie pasująca do tematu:
U pacjenta z nadciśnieniem kilkuletnią metodą przypuszczeń zdiagnozowano w Polsce guz nadnercza i zapowiedziano konieczność operacji po uprzedniej tomografii komputerowej, na którą czeka się pół roku i trzeba położyć się do szpitala na minimum 3 dni, oczywiście po wizycie u lekarza pierwszego kontaktu, skierowaniu do specjalisty, wizycie u specjalisty, skierowaniu do szpitala i wykonaniu dziesiątek innych Absolutnie Niezbędnych Kroków. Termin operacji zaś okazał się tak odległy, że nieprzewidywalny. Zanim te kroki wykonał, pacjent trafił do Stanów, także na zupełną prowincję i tam, pewnie w wyniku obserwacji rozpadającej się amerykańskiej gospodarki, ciśnienie zaczęło mu strasznie skakać. Zadzwonił więc do lokalnego szpitala z nadzieją, że w ciągu najbliższych tygodni ktoś zechce go zbadać. Szpital po kilkunastu minutach oddzwonił żeby zapytać czy pacjent może przyjść następnego dnia.
Następnego dnia recepcjonistka, która nie zażądała żadnych skierowań, powiedziała, że pacjent musi poczekać. Oczywiście – powiedział pacjent, który był przygotowany na spędzenie całego dnia w korytarzu. Ale po kilku minutach recepcjonistka zapytała czy jest już gotowy do badania, bo prosiła go o poczekanie tylko aż wyrówna mu się akcja serca po wejściu na schody. Następnie pacjent został zbadany przez asystentkę medyczną i niezwłocznie po tym przez lekarza, który przeprowadził z nim najpierw godzinną rozmowę, wypytując o historię choroby i wszystkie uwarunkowania medyczne. Pacjent pokazał mu listę leków przepisanych w Polsce: w miarę jej przeglądania lekarz pytał czy dobrze zrozumiał, na wszelki wypadek posprawdzał wszystko w komputerze i powiedział, że nie widzi żadnej logiki w tej terapii. Ale pamiętając o polskiej diagnozie guza nadnercza zaordynował tomografię komputerową i tylko dodał, że w Stanach takich rzeczy się nie operuje, chyba, że na żądanie pacjenta, bo stres większy niż możliwe pozytywy. Zaprowadził pacjenta do pracowni tomograficznej i całe dwanaście minut później, czyli co najmniej cztery tysiące razy szybciej niż według polskich realiów, było po badaniu. Lekarz zapisał numer telefonu pacjenta i powiedział, że zadzwoni jak będą wyniki. Dobrze – odpowiedział pokornie pacjent przeczuwając, że wyniki będą za miesiąc – ale ja za tydzień wyjeżdżam. Nie widzę przeszkód – powiedział lekarz i poszedł.
Trzy godziny później zadzwonił. Przeprosił, że tak długo trwało i dokładnie omówił wyniki badania oraz wnioski z nich płynące. Przede wszystkim okazało się, że pacjent nie ma śladu guza i przy okazji wszystko inne w środku ma w porządku, bo chociaż zlecenie było na badanie nadnerczy to jeśli już robi się TC to lepiej wszystko sprawdzić. Lekarz zaproponował modyfikację terapii i zaordynował lek. Pacjent ucieszył się i drżąc na myśl o tym co będzie jeśli lekarz pomyli pisownię jego polskiego nazwiska, numer pesel albo datę urodzenia lub adres, zapytał kiedy może przyjść po receptę. Po co? – zapytał lekarz. Powiedz jaką aptekę masz najbliżej, ja tam zadzwonię i możesz od razu odebrać, bez żadnej recepty, powiesz po prostu jak masz na imię.
Przed powrotem do kraju pacjent na wszelki wypadek sprawdził, czy będzie mógł ten sam lek dostać w Polsce. Otóż nie, wykreślono go z listy leków kilka lat temu. Był za tani. Wobec tego pacjent jeszcze raz zadzwonił do doktora. Ten dziwił się bardzo bo lek jest od dawna stosowany na całym świecie i bardzo skuteczny. Nic nie poradzę – powiedział pacjent – w myśl polskich przepisów żaden lekarz nie będzie mi go mógł przepisać ani żaden aptekarz sprzedać, bo to w Polsce przestępstwo. Mogę wprawdzie starać się o terapię niestandardową ale prędzej umrę. Nie martw się – powiedział pacjentowi lekarz jak już przestał się śmiać po wyjaśnieniach co to jest terapia niestandardowa – wpadnij do apteki, zadzwonię, żeby wydali ci zapas na cztery lata. Nic z tego – odpowiedział pacjent - żeby przywieźć lek muszę najpierw wystąpić o zgodę prezesa Urzędu Rejestracji Produktów Leczniczych, Wyrobów Medycznych i Produktów Biobójczych, załączając tomy dokumentacji, bo inaczej znowu popełnię przestępstwo próbując się leczyć. Lekarz spojrzał tylko dziwnie na pacjenta i zamknął się w swoim pokoju.
Przed powrotem do Polski, kraju nadzwyczajnej dobroci dla chorych i wielkiej skuteczności leczenia, pacjent odebrał ze szpitala dokumentację medyczną. Nie musiał w tej sprawie pisać prośby o wydanie ani płacić za kopiowanie, lekarz dał mu cały pakiet mówiąc „to należy do ciebie". Pacjent otworzył pakiet i na pierwszej stronie dokumentacji przeczytał: „pacjent przyjechał z kraju, w którym nie ma systemu ochrony zdrowia".
krótki i zabawny tekst na temat poszukiwań po tagach, albo po prostu: szukałem, nie było
"Historia pewnej dokumentacji". (źródło: Artykuł z RP.PL Pana Piotra Czarnowskiego)
Jeden z moich znajomych, Amerykanin z małego prowincjonalnego miasteczka, po wypadku trafił do tamtejszego szpitala. Poszedłem go odwiedzić i przy wejściu znalazłem tabliczkę: prosimy nie odwiedzać pacjentów między 20.00 a 8.00. Rodziny mogą pozostać w szpitalu całą dobę, bez podań i opłat, bo ich obecność pomaga chorym.
Mój znajomy leżał w pokoju jak wszystkie inne – pojedynczym, pastelowym, z własną łazienką, wyposażonym w różne gadżety medyczne, telewizor, telefon i wygodny fotel rozkładany jak łóżko, właśnie dla rodziny. I jeszcze coś: budynek nie miał tego strasznego zapachu mieszanki brudu i środków odkażających. A nie była to prywatna klinika dla milionerów tylko zwykły, biedny local community hospital w małym miasteczku położonym tysiące kilometrów od stolicy.
To mi przypomniało, że przecież przyjechałem z kraju, w którym pacjent ma zapewnioną doskonałą opiekę najwyższej klasy i że odwiedzam kraj, w którym opinia publiczna mówi o upadku systemu ochrony zdrowia. Powinienem więc z dumą patrzeć na amerykańską nędzę, pamiętając o naszej wyższości. I wtedy wpadła mi w ręce następująca historia polskiego podróżnika w USA, idealnie pasująca do tematu:
U pacjenta z nadciśnieniem kilkuletnią metodą przypuszczeń zdiagnozowano w Polsce guz nadnercza i zapowiedziano konieczność operacji po uprzedniej tomografii komputerowej, na którą czeka się pół roku i trzeba położyć się do szpitala na minimum 3 dni, oczywiście po wizycie u lekarza pierwszego kontaktu, skierowaniu do specjalisty, wizycie u specjalisty, skierowaniu do szpitala i wykonaniu dziesiątek innych Absolutnie Niezbędnych Kroków. Termin operacji zaś okazał się tak odległy, że nieprzewidywalny. Zanim te kroki wykonał, pacjent trafił do Stanów, także na zupełną prowincję i tam, pewnie w wyniku obserwacji rozpadającej się amerykańskiej gospodarki, ciśnienie zaczęło mu strasznie skakać. Zadzwonił więc do lokalnego szpitala z nadzieją, że w ciągu najbliższych tygodni ktoś zechce go zbadać. Szpital po kilkunastu minutach oddzwonił żeby zapytać czy pacjent może przyjść następnego dnia.
Następnego dnia recepcjonistka, która nie zażądała żadnych skierowań, powiedziała, że pacjent musi poczekać. Oczywiście – powiedział pacjent, który był przygotowany na spędzenie całego dnia w korytarzu. Ale po kilku minutach recepcjonistka zapytała czy jest już gotowy do badania, bo prosiła go o poczekanie tylko aż wyrówna mu się akcja serca po wejściu na schody. Następnie pacjent został zbadany przez asystentkę medyczną i niezwłocznie po tym przez lekarza, który przeprowadził z nim najpierw godzinną rozmowę, wypytując o historię choroby i wszystkie uwarunkowania medyczne. Pacjent pokazał mu listę leków przepisanych w Polsce: w miarę jej przeglądania lekarz pytał czy dobrze zrozumiał, na wszelki wypadek posprawdzał wszystko w komputerze i powiedział, że nie widzi żadnej logiki w tej terapii. Ale pamiętając o polskiej diagnozie guza nadnercza zaordynował tomografię komputerową i tylko dodał, że w Stanach takich rzeczy się nie operuje, chyba, że na żądanie pacjenta, bo stres większy niż możliwe pozytywy. Zaprowadził pacjenta do pracowni tomograficznej i całe dwanaście minut później, czyli co najmniej cztery tysiące razy szybciej niż według polskich realiów, było po badaniu. Lekarz zapisał numer telefonu pacjenta i powiedział, że zadzwoni jak będą wyniki. Dobrze – odpowiedział pokornie pacjent przeczuwając, że wyniki będą za miesiąc – ale ja za tydzień wyjeżdżam. Nie widzę przeszkód – powiedział lekarz i poszedł.
Trzy godziny później zadzwonił. Przeprosił, że tak długo trwało i dokładnie omówił wyniki badania oraz wnioski z nich płynące. Przede wszystkim okazało się, że pacjent nie ma śladu guza i przy okazji wszystko inne w środku ma w porządku, bo chociaż zlecenie było na badanie nadnerczy to jeśli już robi się TC to lepiej wszystko sprawdzić. Lekarz zaproponował modyfikację terapii i zaordynował lek. Pacjent ucieszył się i drżąc na myśl o tym co będzie jeśli lekarz pomyli pisownię jego polskiego nazwiska, numer pesel albo datę urodzenia lub adres, zapytał kiedy może przyjść po receptę. Po co? – zapytał lekarz. Powiedz jaką aptekę masz najbliżej, ja tam zadzwonię i możesz od razu odebrać, bez żadnej recepty, powiesz po prostu jak masz na imię.
Przed powrotem do kraju pacjent na wszelki wypadek sprawdził, czy będzie mógł ten sam lek dostać w Polsce. Otóż nie, wykreślono go z listy leków kilka lat temu. Był za tani. Wobec tego pacjent jeszcze raz zadzwonił do doktora. Ten dziwił się bardzo bo lek jest od dawna stosowany na całym świecie i bardzo skuteczny. Nic nie poradzę – powiedział pacjent – w myśl polskich przepisów żaden lekarz nie będzie mi go mógł przepisać ani żaden aptekarz sprzedać, bo to w Polsce przestępstwo. Mogę wprawdzie starać się o terapię niestandardową ale prędzej umrę. Nie martw się – powiedział pacjentowi lekarz jak już przestał się śmiać po wyjaśnieniach co to jest terapia niestandardowa – wpadnij do apteki, zadzwonię, żeby wydali ci zapas na cztery lata. Nic z tego – odpowiedział pacjent - żeby przywieźć lek muszę najpierw wystąpić o zgodę prezesa Urzędu Rejestracji Produktów Leczniczych, Wyrobów Medycznych i Produktów Biobójczych, załączając tomy dokumentacji, bo inaczej znowu popełnię przestępstwo próbując się leczyć. Lekarz spojrzał tylko dziwnie na pacjenta i zamknął się w swoim pokoju.
Przed powrotem do Polski, kraju nadzwyczajnej dobroci dla chorych i wielkiej skuteczności leczenia, pacjent odebrał ze szpitala dokumentację medyczną. Nie musiał w tej sprawie pisać prośby o wydanie ani płacić za kopiowanie, lekarz dał mu cały pakiet mówiąc „to należy do ciebie". Pacjent otworzył pakiet i na pierwszej stronie dokumentacji przeczytał: „pacjent przyjechał z kraju, w którym nie ma systemu ochrony zdrowia".
krótki i zabawny tekst na temat poszukiwań po tagach, albo po prostu: szukałem, nie było
ja leżałem w szpitalu 2,5 miecha i też miałem ten pierdolnik na monety. wystarczyło przyjebać mocno od dołu, monety podskakiwały i się nabijały godzinki. chwila napierdalania i hałasu i tv na cały dzień