Witam drodzy Sadole. Ostatnio trafiłem na dość ciekawy artykuł o ciekawej konsumpcji kobry którym chciałbym się z wami podzielić. Materiał nie mój choć sam jestem ciekaw jak smakuje takie pełzające bydle
Enjoy!
Moja pierwsza przygoda z konsumpcją węży była konsekwencją spotkania grupy australijskich podróżników w salonie bingo na Starym Mieście w Hanoi. Po wymianie zwyczajowych odzywek („Skąd jesteś? Od jak dawna w Wietnamie? Nie liczy się cel, tylko podróż, bla bla bla”) opowiedzieli mi i mojemu kumplowi Danny’emu o Le Mat, czyli starej dzielnicy Hanoi zwanej „Wioską Węży”. Choć trudno w to uwierzyć, swoją nazwę zawdzięcza ona temu, że pełno tam węży.
Tak oto doszło do tego, że w upalny sobotni ranek wraz z kilkoma przyjaciółmi pędziliśmy przez most Long Bien trzymając się kurczowo siedzeń taksówek motocyklowych wiozących nas do Le Mat. Jak dowiedzieliśmy się w informacji turystycznej, węże hoduje się tam od ponad 900 lat. Jak głosi legenda, wszytko zaczęło się, gdy miejscowy wieśniak uratował księżniczkę przed wielkim wężem morskim i w nagrodę otrzymał od króla okoliczne ziemie, które stały się kurą znoszącą złote jaja dla przyszłych pokoleń.
Gdy dotarliśmy na miejsce jeden z pracowników restauracji zaprowadził nas do stojącej w kącie drucianej klatki, w której roiło się od wściekłych węży. Ponieważ najwyraźniej nie były one jednak wystarczająco wściekłe, gość zaczął walić w klatkę kijem, po czym wyciągnął z niej wściekle syczącą kobrę i rzucił ją nam pod nogi.
Kiedy nasz towarzysz, mierzył nas wzrokiem starając się ustalić, który z nas powinien pójść na pierwszy ogień, moi drodzy przyjaciele wypchnęli mnie w jego kierunku. Usiadłem i patrzyłem, jak przygważdża głowę węża do ziemi, rozcina mu podbrzusze i upuszcza krew do szklaneczki z domowym winem ryżowym, którą wcześniej postawił przede mną. Następnie mężczyzna wykroił wężowi serce i wrzucił do mojej szklaneczki, po czym opróżnił woreczek żółciowy kobry do kolejnej szklaneczki z winem ryżowym, które zyskało dzięki temu ładny szmaragdowy kolor – tak na wypadek gdybym potrzebował sobie pilnie przypomnieć jak ohydna ze mnie postać.
Podniosłem szklaneczkę do ust i natychmiast poczułem na twarzy kropelki płynu, a to za sprawą wciąż bijącego jeszcze serca pływającego w naczyniu. Wypiłem zawartość na raz (wizja przeżuwania serca węża okazała się być ponad moje siły), po czym uznałem, że skoro już wykonałem pierwszy krok to mogę równie dobrze chlapnąć od razu drinka z żółci.
Nie poczułem za bardzo smaku ani jednego ani drugiego, po części dlatego, że musiałem się wcześniej trochę znieczulić, żeby być w stanie przełknąć bijące jeszcze serce węża, a po części dlatego, że tamtejsze wino ryżowe miało tak silny smak, że neutralizowało ono smak wszystkich dodatków, za co chwała mu.
Gdy nakarmieni i napici zapłaciliśmy rachunek i wstaliśmy od stołu, kelner, który wcześniej zaszlachtował zjedzonego przez nas węża odciągnął mnie na stronę i oznajmił z porozumiewawczym mrugnięciem, które będę pamiętał do końca życia, że po sercu węża „dobrze staje kuśka”. Jeśli coś wyniosłem z tej przygody, to świadomość, że mięso węża jest o wiele smaczniejsze niż można by przypuszczać oraz że połknięcie czegoś, co na twoich oczach wyrwano żywemu stworzeniu, jest o wiele łatwiejsze niż mogłoby się wydawać.
źródło: vice.com