Bohaterem filmu jest Danny, młody amerykański nazista (świetny, absolutnie przekonujący Gosling), paradujący po ulicach Nowego Jorku z wygoloną głową i w koszulce ze swastyką. Danny lubi bijać napotkanych żydowskich chłopaków, regularnie uczęszcza na zebrania faszystowskiej partii, w snach widzi siebie jako żołnierza Wehrmachtu itd. Na pierwszy rzut oka - normalny przypadek patologicznego antysemity. Ale jest jeden drobny szczegół - Danny sam jest Żydem. I to Żydem wychowywanym w ortodoksyjnym środowisku, kształconym w jesziwie, gdzie - od kontrowersji z nauczycielem na temat Boga - zaczyna się jego bunt przeciwko sobie. Bunt ten przybiera formy krzykliwe i odrażające, ale naznaczony jest od początku pewną ambiwalencją: Danny deklaruje nienawiść wobec Żydów (jego polityczną mantrą jest "Zabić ich wszystkich! Niech żyją Niemcy!"), ale na "donacyjnym" zebraniu swojej partii radzi Żydów pokochać ("Nasza nienawiść ich tylko wzmacnia. Miłość ich unicestwi"); potem instaluje bombę w synagodze, ale chroni torę przed zbezczeszczeniem jej przez kolegów-skinów itd. Człowiek targany tak sprzecznymi uczuciami nie może dobrze skończyć...
Jak dla mnie gdyby nie było tego romansu, rozwiązanego w typowy amerykański sposób, film byłby świetny.