Tak mnie zainspirowało, co pisał ManekinArtist w komentarzach pod wątkiem "Czy demony naprawdę istnieją".
To było jeszcze w latach 90. Miałem 17 lat i łeb pełen durnych pomysłów. Tydzień u siostrzycy, na Kaszubach. Byłem wtedy mocno zainteresowany sprawami innych religii, pisałem różne demoniczne sesje AD&D itd. Zjechało się tam kilka znajomych rodzin, więc dorośli łoili wińsko w olbrzymiej kuchni, a młodzież (my) wyekspediowała się do przyczepy campingowej, żeby poopowiadać sobie straszne historie w cichą, letnią noc przy księżycowej pełni. Wszyscy strasznie kozaczyli, że się nie boją, że w to nie wierzą, to ja sobie myślę: "O, takie syny... ja wam pokażę demony".
— Zrobimy sobie seans, tylko dajcie mi się przygotować — rzuciłem mimochodem i poszedłem skombinować jakieś rekwizyty.
Na kartce narysowałem pentagram, obrysowałem okręgiem. Czegoś brakowało, więc zacząłem bazgrać jakieś znaczki. To jeszcze nie było to... Obrysowałem całość drugim okręgiem i zamieściłem w środku cały zestaw bazgrołów. Następnie wokół pięć mniejszych kółek do ustawienia świeczek. Pociąłem jedną świecę na pięć mniejszych i zamontowałem wszystko na tekturce. Nadal czegoś brakowało... Z pomocą przyszła "siarka" z 2 paczek zapałek połączona z kępką krótkich włosów przygolonych naprędce maszynką w łazience — to na pewno doda efektu. Do tego małe karteczki z samym pentagramem — po jednej dla każdego z uczestników.
Wróciłem do przyczepy, a nie było mnie tak z godzinę. Oczywiście, wszyscy już myśleli, że albo poszedłem spać, albo zapomniałem o całej sprawie, więc jak przyszedłem solidnie przygotowany, to dało się wyczuć lekką konsternację. Zestaw uczestników był dość barwny: młody żołnierz na przepustce lat 20, moja siostrzenica lat 16, jej kolega — syn znajomych mojej siostrzycy lat 17, koleżanka mojej siostrzenicy lat 15 oraz dwóch młodszych synów znajomych siostry — chyba jeden lat 12, a drugi 14.
Rozdałem im karteczki z pentagramami, tłumacząc że muszą przylepić sobie je na ślinę do czoła i pod żadnym pozorem nie odrywać ich podczas całego seansu, bo tylko w ten sposób będą chronieni przed działaniem sił z zaświatów, a mam zamiar przywołać nie byle kogo, bo samą Astaroth. Nie wiedziałem jeszcze wtedy dokładnie, o kogo chodzi — znałem tylko imię z jakiejś zapełnionej nieczytelnymi bazgrołami i rysunkami kserówki wyciągniętej z książki w bibliotece. Nie wiedziałem również, że stworzony przeze mnie pentagram był "pieczęcią".
— A ty nie masz dla siebie takiego pentagramu ochronnego? — spytała moja siostrzenica.
— Nie. Nie mogę go nosić podczas inkantacji. Widzisz, nasz świat od wymiaru, w którym mieszkają duchy i inne istoty zbudowane z energii, oddziela cienka zasłona. Wyobraź sobie lepką i nieprzepuszczalną galaretę, która zasklepia się samoistnie za każdym razem, kiedy ktoś ją naruszy. Ta zasłona nie pozwala duchom przedostawać się do naszego świata, jednak jeśli ktoś umie ją zobaczyć, może zrobić w niej mały otwór, przez który da się przywołać jakąś istotę. Jeśli będzie to jakaś zwykła dusza, to nie ma problemu. Pokręci się i wróci, może nawet nie dać znaku swojej obecności. Gorzej, jeśli trafi się na duszę jakiegoś mordercy albo ofiary zbrodni — te istoty potrafią być niezwykle silne i uparte.
— Aha i te karteczki nas przed nimi uchronią?
— W teorii... Najgorzej, jeśli trafimy jakąś istotę, która nigdy nie była człowiekiem. Właśnie te byty nazywamy demonami. Potrzebne są na nie bardzo mocne zabezpieczenia, silna wola przywołującego i runy ochronne. To właśnie te znaczki, które narysowałem wokół pentagramu otoczonego świecami. Zamierzam przywołać Astaroth — jedną z pomniejszych istot demonicznych.
Jakże się myliłem... Ale nie wyprzedzajmy wydarzeń.
Zasiedliśmy. Po zapaleniu świec nakazałem wszystkim bezwzględne milczenie i zacząłem ułożoną uprzednio naprędce inkantację.
— Astaroth, Astaroth, shatarr, shatarr... — dziś nie umiem już sobie przypomnieć treści poza tym fragmentem. Po odśpiewaniu inkantacji, powtarzałem go przez kilka minut. Coraz ciszej... i ciszej...
Słowa przeszły w szept. Szept przeistoczył się w coraz niklejszy ruch ust. Zacząłem wydawać niskie, gardłowe dźwięki. Udawałem, że zapadam w trans, kołysząc się miarowo. Ktoś próbował coś powiedzieć, ale natychmiast ktoś inny go uciszył. Ja tymczasem zebrałem w ustach gęstą ślinę i najciszej, jak się dało, ubiłem ją między zębami na pianę.
Kiedy wydawało się, że zaczynają się niecierpliwić, otworzyłem oczy i zapaliłem zgromadzoną wokół świec ścieżkę z zeskrobanych główek zapałek zmieszanych z włosami. W zamkniętej przyczepce kempingowej rozniósł się smród palonych włosów i siarki. Niewyobrażalny smród.
Miałem już zaplanowaną dalszą część spektaklu, więc po zbadaniu poziomu przerażenia widowni wygiąłem się nagle w pół, dodając do tego gwałtowne, gardłowe „Hyyyyyy”, po czym wywaliłem pianę na usta, oczy w białka i zacząłem udawać coś przypominającego atak padaczki. Hiperwentylacja, koniecznie — pomyślałem — powietrze będzie mi potrzebne, żeby udawać dalej. Po chwili znieruchomiałem, wstrzymując oddech i przez dobre 30 sekund leżałem w kompletnym bezruchu, pozwalając tylko powoli otwierać się powiekom. Czułem, jak piana powoli ścieka mi po policzku, a potem po szyi, na podłogę. Kątem oka widziałem, jak dzielny żołnierz kurczowo przyciska karteczkę z pentagramem do czoła.
— Jezu, może trzeba mu pomóc? — wydusiła w końcu Kaśka, moja siostrzenica. To był dobry moment. Zerwałem się do pionu z bezwładną głową i ramionami, niczym marionetka podniesiona za jeden sznurek.
— Trzeba było stulić pysk — wycharczałem, starając się jak najbardziej zbliżyć swój głos do tego z Egzorcysty.
Żołnierzykowi puściły nerwy. Rzucił się na mnie z pięściami i kopytami. Czułem się bardzo ciekawie. Wiedziałem, że spadają na mnie jakieś ciosy, ale nie czułem bólu. Może to kwestia tego, że był sparaliżowany strachem, a ciasnota przyczepy ograniczała jego ruchy? Zacząłem się śmiać. Przeraźliwie. Szyderczo.
— Ty pierwszy — wlepiłem w niego wzrok spode łba i wyciągnąłem lewą rękę nagłym ruchem, jak za pociągnięciem sznurka, wskazując go palcem. Odskoczył i wcisnął się w głąb kanapy, co wyglądało, jakby odrzuciła go jakaś niewyraźna siła.
W tym momencie koleżanka mojej siostrzenicy popchnęła mnie na drzwi przyczepki. Wiadomo było, że się nie zamykają na zatrzask, jedynie na haczyk od środka. A haczyk nie był założony. Wypadłem, a w zasadzie wytoczyłem się na zewnątrz.
— Szybko, zamykaj! Nie wpuszczaj go z powrotem! — padło ze środka i dało się słyszeć odgłosy gorączkowego majstrowania przy haczyku. Chciało mi się śmiać, ale przedstawienie nabrało tym samym całkiem nowych perspektyw, które postanowiłem bezwzględnie wykorzystać.
Zacząłem krążyć wokół przyczepki, wydając z siebie dziwne odgłosy. Na zmianę szepcząc w nieznanym języku, warcząc, gardłując, chichocząc jak hiena i wydając inne dziwne odgłosy. Zainteresowany zamieszaniem, do przyczepki podleciał wilczur mojej siostrzycy i zaczął poszczekiwać na melodię „co się dzieje?!”. Przez przypadek wpadłem na niego w ciemności, co zaowocowało krótkim skowytem. O! To warto wykorzystać — pomyślałem i szybko złapałem zwierzaka (zresztą przesympatyczne stworzenie) za mordkę i uspokoiłem, po czym odprowadziłem szybko do budy i zamknąłem.
Policzki przygryzałem sobie od środka od zawsze, więc nie sprawiło mi wielkiego trudu przegryzienie sobie ich na tyle, żeby poleciała krew. Dużo krwi. Wymazałem sobie nią całą twarz i dłonie, po czym zakradłem się do jednego z okienek, gdzie widać było dwie głowy. Towarzystwo siedziało skulone po kątach i nie wiedziało, co zrobić. Powoli wysunąłem głowę z wywalonymi na wierzch zakrwawionymi zębami i białkami oczu na wierzchu, a następnie przesunąłem umazanymi krwią palcami po szybie. Zaczęli wrzeszczeć i uciekli od okna. Ja zacząłem się na nie rzucać, jakbym chciał wygryźć w nim dziurę.
Przestałem nagle i niespodziewanie. Zniknąłem. Ze środka było słychać głosy.
— Gdzie on jest? — Widzisz go gdzieś? — Kurwa, co mu się stało? — Ja pierdolę, co my zrobimy, a jeśli on naprawdę... — Jezu, on chyba zagryzł Lucky’ego! — (Pochlipywanie ze strachu) — Masz ten pentagram? — Tak, mam, nie puszczam cały czas! — To trzymaj, ja już nie wiem...
Z trudem powstrzymywałem śmiech, ale jakoś się udało. Podskoczyłem do drugiego okna, przypuszczając kolejny wściekły atak, którego efektem była oczywiście paniczna ucieczka delikwentów na drugi koniec przyczepki. I jeszcze raz. I jeszcze raz.
Pies zaczął się niepokoić w budzie. Słyszałem, jak drapie w drzwi, próbując się wydostać. Kurczę, trzeba coś z tym zrobić, bo jak się odezwie, to zepsuje mistyfikację. Wyciągnąłem zwierza z budy i zaprowadziłem na górkę — dokładnie pod światło księżyca względem okna przyczepki. Usiadłem i powoli zacząłem nucić wilczą pieśń. Najpierw cicho, potem przechodząc w coraz głębszy, bardziej spragniony i tęskny skowyt. Wilcza natura ukryta w skundlonych genach psa wkrótce dała o sobie znać. Lucky dołączył do mnie i wyliśmy tak sobie do księżyca przez kilka minut. Nie umiałem sobie wyobrazić, co czuli „subjects of my experiment”, ale później się dowiedziałem.
Zaprowadziłem psa do kuchni, gdzie trwała popijawa rodziców i ich znajomych. Oczywiście przerazili się na mój widok, ale szybko im wyjaśniłem całą historię, zapewniłem że kompletnie nic mi nie jest, a krwawiące dziąsło to drobiazg wliczony w cenę pokazu i poprosiłem, żeby przytrzymali psa, bo mi zepsuje przedstawienie. Śmiechy, chichy, dobra, nie ma sprawy.
Wróciłem do przyczepki. Była postawiona na cegłach, więc aż się prosiła o akcję w stylu filmów katastroficznych. Kolejny szturm na okna, jeszcze bardziej zajadły, jeszcze więcej krwi. Złapałem brzeg przyczepy, wygiąłem kręgosłup (a w czasach liceum machałem dość ostro ciężarami na siłowni) i... zwaliłem ją z cegieł. Wrzask, przerażenie.
Trzeba było to jakoś zakończyć, więc zacząłem dyszeć, podbiegłem do drzwi i walę do nich i mówię:
—Błagam, wpuśćcie mnie, muszę dotknąć pentagramu i odesłać ją zanim znowu przejmie kontrolę! Kurwa mać, szybko, otwierajcie! — starałem się brzmieć jak najbardziej przeraźliwie. Moja siostrzenica rzuciła się do drzwi mimo przenikliwego NIEEEEE ze strony pozostałych.
Otworzyła.
Wpadłem do środka ze łzami w oczach, wycierając się z krwi. — Dajcie pentagram, szybko! —zaczęli go gorączkowo szukać. Zobaczyłem, że moja siostrzenica nie ma na czole pentagramu. Musiała go zgubić, kiedy otwierała drzwi.
Moją twarz powoli wykrzywił złośliwy uśmiech. Źrenice powędrowały w górę, a ich miejsce zajęły bialka oczu.
— Trzeba było się słuchać, kiedy mówił, żebyś nie puszczała karteczki.
Co rzekłszy, złapałem ją, cisnąłem na przeciwległą kanapę i rzuciłem się jej do gardła. Inni z wrzaskiem wylecieli na zewnątrz, a ja w tym momencie nie wytrzymałem i w brecht. Kaśka krzyczy, kopie, drapie, próbuje się wyrwać. Śmiech musiał brzmieć w tym kontekście jeszcze bardziej demonicznie. W końcu przebijam się przez jej panikę i mówię:
— Młoda, spokój, ja cały czas udawałem! To tylko jaja! — uwierzenie zajęło jej dobrą chwilę.
* * *
Później dowiedziałem się, że nasz dzielny żołnierz zlał się w gacie ze strachu, a jeden z młodszych popuścił z drugiej strony. Drugi z mlodszych, kiedy już opowiadaliśmy sobie przy stole w kuchni (bo rodzice koniecznie chcieli usłyszeć, jak to było), określił całą akcję dość dobitnie: „On był lepszy niż De Niro”.
Sęk w tym, że od tamtej pory prześladuje mnie przedziwny pech. Nie będę opowiadał swojego życia, bo nauczyłem się żyć ze świadomością, że choćbym nie wiem jak się starał, to tracę wszystko, na czym mi zależy. Nie będę pisał o dziwnej zbieżności moich przypadków z charakterem bóstw, na których mitologia opiera postać Astaroth. Nie zdecydowałem się nigdy na żadne egzorcyzmy. Nadal nie wierzę w gusła, ale racjonalnie patrząc na ostatnie kilkanaście lat, muszę powiedzieć jedno. Gdybym wtedy wiedział, jak będzie wyglądać moje życie, to na wszelki wypadek nie robiłbym sobie jaj z czegoś, o czym nie mam pojęcia. Nawet jeśli w to nie wierzę.
Aha, a Lucky od tamtej pory zawsze witał mnie w sposób wyjątkowy — długim, przeciągłym wyciem, po którym kładł się na plecach, okazując bezgraniczną uległość.
To było jeszcze w latach 90. Miałem 17 lat i łeb pełen durnych pomysłów. Tydzień u siostrzycy, na Kaszubach. Byłem wtedy mocno zainteresowany sprawami innych religii, pisałem różne demoniczne sesje AD&D itd. Zjechało się tam kilka znajomych rodzin, więc dorośli łoili wińsko w olbrzymiej kuchni, a młodzież (my) wyekspediowała się do przyczepy campingowej, żeby poopowiadać sobie straszne historie w cichą, letnią noc przy księżycowej pełni. Wszyscy strasznie kozaczyli, że się nie boją, że w to nie wierzą, to ja sobie myślę: "O, takie syny... ja wam pokażę demony".
— Zrobimy sobie seans, tylko dajcie mi się przygotować — rzuciłem mimochodem i poszedłem skombinować jakieś rekwizyty.
Na kartce narysowałem pentagram, obrysowałem okręgiem. Czegoś brakowało, więc zacząłem bazgrać jakieś znaczki. To jeszcze nie było to... Obrysowałem całość drugim okręgiem i zamieściłem w środku cały zestaw bazgrołów. Następnie wokół pięć mniejszych kółek do ustawienia świeczek. Pociąłem jedną świecę na pięć mniejszych i zamontowałem wszystko na tekturce. Nadal czegoś brakowało... Z pomocą przyszła "siarka" z 2 paczek zapałek połączona z kępką krótkich włosów przygolonych naprędce maszynką w łazience — to na pewno doda efektu. Do tego małe karteczki z samym pentagramem — po jednej dla każdego z uczestników.
Wróciłem do przyczepy, a nie było mnie tak z godzinę. Oczywiście, wszyscy już myśleli, że albo poszedłem spać, albo zapomniałem o całej sprawie, więc jak przyszedłem solidnie przygotowany, to dało się wyczuć lekką konsternację. Zestaw uczestników był dość barwny: młody żołnierz na przepustce lat 20, moja siostrzenica lat 16, jej kolega — syn znajomych mojej siostrzycy lat 17, koleżanka mojej siostrzenicy lat 15 oraz dwóch młodszych synów znajomych siostry — chyba jeden lat 12, a drugi 14.
Rozdałem im karteczki z pentagramami, tłumacząc że muszą przylepić sobie je na ślinę do czoła i pod żadnym pozorem nie odrywać ich podczas całego seansu, bo tylko w ten sposób będą chronieni przed działaniem sił z zaświatów, a mam zamiar przywołać nie byle kogo, bo samą Astaroth. Nie wiedziałem jeszcze wtedy dokładnie, o kogo chodzi — znałem tylko imię z jakiejś zapełnionej nieczytelnymi bazgrołami i rysunkami kserówki wyciągniętej z książki w bibliotece. Nie wiedziałem również, że stworzony przeze mnie pentagram był "pieczęcią".
— A ty nie masz dla siebie takiego pentagramu ochronnego? — spytała moja siostrzenica.
— Nie. Nie mogę go nosić podczas inkantacji. Widzisz, nasz świat od wymiaru, w którym mieszkają duchy i inne istoty zbudowane z energii, oddziela cienka zasłona. Wyobraź sobie lepką i nieprzepuszczalną galaretę, która zasklepia się samoistnie za każdym razem, kiedy ktoś ją naruszy. Ta zasłona nie pozwala duchom przedostawać się do naszego świata, jednak jeśli ktoś umie ją zobaczyć, może zrobić w niej mały otwór, przez który da się przywołać jakąś istotę. Jeśli będzie to jakaś zwykła dusza, to nie ma problemu. Pokręci się i wróci, może nawet nie dać znaku swojej obecności. Gorzej, jeśli trafi się na duszę jakiegoś mordercy albo ofiary zbrodni — te istoty potrafią być niezwykle silne i uparte.
— Aha i te karteczki nas przed nimi uchronią?
— W teorii... Najgorzej, jeśli trafimy jakąś istotę, która nigdy nie była człowiekiem. Właśnie te byty nazywamy demonami. Potrzebne są na nie bardzo mocne zabezpieczenia, silna wola przywołującego i runy ochronne. To właśnie te znaczki, które narysowałem wokół pentagramu otoczonego świecami. Zamierzam przywołać Astaroth — jedną z pomniejszych istot demonicznych.
Jakże się myliłem... Ale nie wyprzedzajmy wydarzeń.
Zasiedliśmy. Po zapaleniu świec nakazałem wszystkim bezwzględne milczenie i zacząłem ułożoną uprzednio naprędce inkantację.
— Astaroth, Astaroth, shatarr, shatarr... — dziś nie umiem już sobie przypomnieć treści poza tym fragmentem. Po odśpiewaniu inkantacji, powtarzałem go przez kilka minut. Coraz ciszej... i ciszej...
Słowa przeszły w szept. Szept przeistoczył się w coraz niklejszy ruch ust. Zacząłem wydawać niskie, gardłowe dźwięki. Udawałem, że zapadam w trans, kołysząc się miarowo. Ktoś próbował coś powiedzieć, ale natychmiast ktoś inny go uciszył. Ja tymczasem zebrałem w ustach gęstą ślinę i najciszej, jak się dało, ubiłem ją między zębami na pianę.
Kiedy wydawało się, że zaczynają się niecierpliwić, otworzyłem oczy i zapaliłem zgromadzoną wokół świec ścieżkę z zeskrobanych główek zapałek zmieszanych z włosami. W zamkniętej przyczepce kempingowej rozniósł się smród palonych włosów i siarki. Niewyobrażalny smród.
Miałem już zaplanowaną dalszą część spektaklu, więc po zbadaniu poziomu przerażenia widowni wygiąłem się nagle w pół, dodając do tego gwałtowne, gardłowe „Hyyyyyy”, po czym wywaliłem pianę na usta, oczy w białka i zacząłem udawać coś przypominającego atak padaczki. Hiperwentylacja, koniecznie — pomyślałem — powietrze będzie mi potrzebne, żeby udawać dalej. Po chwili znieruchomiałem, wstrzymując oddech i przez dobre 30 sekund leżałem w kompletnym bezruchu, pozwalając tylko powoli otwierać się powiekom. Czułem, jak piana powoli ścieka mi po policzku, a potem po szyi, na podłogę. Kątem oka widziałem, jak dzielny żołnierz kurczowo przyciska karteczkę z pentagramem do czoła.
— Jezu, może trzeba mu pomóc? — wydusiła w końcu Kaśka, moja siostrzenica. To był dobry moment. Zerwałem się do pionu z bezwładną głową i ramionami, niczym marionetka podniesiona za jeden sznurek.
— Trzeba było stulić pysk — wycharczałem, starając się jak najbardziej zbliżyć swój głos do tego z Egzorcysty.
Żołnierzykowi puściły nerwy. Rzucił się na mnie z pięściami i kopytami. Czułem się bardzo ciekawie. Wiedziałem, że spadają na mnie jakieś ciosy, ale nie czułem bólu. Może to kwestia tego, że był sparaliżowany strachem, a ciasnota przyczepy ograniczała jego ruchy? Zacząłem się śmiać. Przeraźliwie. Szyderczo.
— Ty pierwszy — wlepiłem w niego wzrok spode łba i wyciągnąłem lewą rękę nagłym ruchem, jak za pociągnięciem sznurka, wskazując go palcem. Odskoczył i wcisnął się w głąb kanapy, co wyglądało, jakby odrzuciła go jakaś niewyraźna siła.
W tym momencie koleżanka mojej siostrzenicy popchnęła mnie na drzwi przyczepki. Wiadomo było, że się nie zamykają na zatrzask, jedynie na haczyk od środka. A haczyk nie był założony. Wypadłem, a w zasadzie wytoczyłem się na zewnątrz.
— Szybko, zamykaj! Nie wpuszczaj go z powrotem! — padło ze środka i dało się słyszeć odgłosy gorączkowego majstrowania przy haczyku. Chciało mi się śmiać, ale przedstawienie nabrało tym samym całkiem nowych perspektyw, które postanowiłem bezwzględnie wykorzystać.
Zacząłem krążyć wokół przyczepki, wydając z siebie dziwne odgłosy. Na zmianę szepcząc w nieznanym języku, warcząc, gardłując, chichocząc jak hiena i wydając inne dziwne odgłosy. Zainteresowany zamieszaniem, do przyczepki podleciał wilczur mojej siostrzycy i zaczął poszczekiwać na melodię „co się dzieje?!”. Przez przypadek wpadłem na niego w ciemności, co zaowocowało krótkim skowytem. O! To warto wykorzystać — pomyślałem i szybko złapałem zwierzaka (zresztą przesympatyczne stworzenie) za mordkę i uspokoiłem, po czym odprowadziłem szybko do budy i zamknąłem.
Policzki przygryzałem sobie od środka od zawsze, więc nie sprawiło mi wielkiego trudu przegryzienie sobie ich na tyle, żeby poleciała krew. Dużo krwi. Wymazałem sobie nią całą twarz i dłonie, po czym zakradłem się do jednego z okienek, gdzie widać było dwie głowy. Towarzystwo siedziało skulone po kątach i nie wiedziało, co zrobić. Powoli wysunąłem głowę z wywalonymi na wierzch zakrwawionymi zębami i białkami oczu na wierzchu, a następnie przesunąłem umazanymi krwią palcami po szybie. Zaczęli wrzeszczeć i uciekli od okna. Ja zacząłem się na nie rzucać, jakbym chciał wygryźć w nim dziurę.
Przestałem nagle i niespodziewanie. Zniknąłem. Ze środka było słychać głosy.
— Gdzie on jest? — Widzisz go gdzieś? — Kurwa, co mu się stało? — Ja pierdolę, co my zrobimy, a jeśli on naprawdę... — Jezu, on chyba zagryzł Lucky’ego! — (Pochlipywanie ze strachu) — Masz ten pentagram? — Tak, mam, nie puszczam cały czas! — To trzymaj, ja już nie wiem...
Z trudem powstrzymywałem śmiech, ale jakoś się udało. Podskoczyłem do drugiego okna, przypuszczając kolejny wściekły atak, którego efektem była oczywiście paniczna ucieczka delikwentów na drugi koniec przyczepki. I jeszcze raz. I jeszcze raz.
Pies zaczął się niepokoić w budzie. Słyszałem, jak drapie w drzwi, próbując się wydostać. Kurczę, trzeba coś z tym zrobić, bo jak się odezwie, to zepsuje mistyfikację. Wyciągnąłem zwierza z budy i zaprowadziłem na górkę — dokładnie pod światło księżyca względem okna przyczepki. Usiadłem i powoli zacząłem nucić wilczą pieśń. Najpierw cicho, potem przechodząc w coraz głębszy, bardziej spragniony i tęskny skowyt. Wilcza natura ukryta w skundlonych genach psa wkrótce dała o sobie znać. Lucky dołączył do mnie i wyliśmy tak sobie do księżyca przez kilka minut. Nie umiałem sobie wyobrazić, co czuli „subjects of my experiment”, ale później się dowiedziałem.
Zaprowadziłem psa do kuchni, gdzie trwała popijawa rodziców i ich znajomych. Oczywiście przerazili się na mój widok, ale szybko im wyjaśniłem całą historię, zapewniłem że kompletnie nic mi nie jest, a krwawiące dziąsło to drobiazg wliczony w cenę pokazu i poprosiłem, żeby przytrzymali psa, bo mi zepsuje przedstawienie. Śmiechy, chichy, dobra, nie ma sprawy.
Wróciłem do przyczepki. Była postawiona na cegłach, więc aż się prosiła o akcję w stylu filmów katastroficznych. Kolejny szturm na okna, jeszcze bardziej zajadły, jeszcze więcej krwi. Złapałem brzeg przyczepy, wygiąłem kręgosłup (a w czasach liceum machałem dość ostro ciężarami na siłowni) i... zwaliłem ją z cegieł. Wrzask, przerażenie.
Trzeba było to jakoś zakończyć, więc zacząłem dyszeć, podbiegłem do drzwi i walę do nich i mówię:
—Błagam, wpuśćcie mnie, muszę dotknąć pentagramu i odesłać ją zanim znowu przejmie kontrolę! Kurwa mać, szybko, otwierajcie! — starałem się brzmieć jak najbardziej przeraźliwie. Moja siostrzenica rzuciła się do drzwi mimo przenikliwego NIEEEEE ze strony pozostałych.
Otworzyła.
Wpadłem do środka ze łzami w oczach, wycierając się z krwi. — Dajcie pentagram, szybko! —zaczęli go gorączkowo szukać. Zobaczyłem, że moja siostrzenica nie ma na czole pentagramu. Musiała go zgubić, kiedy otwierała drzwi.
Moją twarz powoli wykrzywił złośliwy uśmiech. Źrenice powędrowały w górę, a ich miejsce zajęły bialka oczu.
— Trzeba było się słuchać, kiedy mówił, żebyś nie puszczała karteczki.
Co rzekłszy, złapałem ją, cisnąłem na przeciwległą kanapę i rzuciłem się jej do gardła. Inni z wrzaskiem wylecieli na zewnątrz, a ja w tym momencie nie wytrzymałem i w brecht. Kaśka krzyczy, kopie, drapie, próbuje się wyrwać. Śmiech musiał brzmieć w tym kontekście jeszcze bardziej demonicznie. W końcu przebijam się przez jej panikę i mówię:
— Młoda, spokój, ja cały czas udawałem! To tylko jaja! — uwierzenie zajęło jej dobrą chwilę.
* * *
Później dowiedziałem się, że nasz dzielny żołnierz zlał się w gacie ze strachu, a jeden z młodszych popuścił z drugiej strony. Drugi z mlodszych, kiedy już opowiadaliśmy sobie przy stole w kuchni (bo rodzice koniecznie chcieli usłyszeć, jak to było), określił całą akcję dość dobitnie: „On był lepszy niż De Niro”.
Sęk w tym, że od tamtej pory prześladuje mnie przedziwny pech. Nie będę opowiadał swojego życia, bo nauczyłem się żyć ze świadomością, że choćbym nie wiem jak się starał, to tracę wszystko, na czym mi zależy. Nie będę pisał o dziwnej zbieżności moich przypadków z charakterem bóstw, na których mitologia opiera postać Astaroth. Nie zdecydowałem się nigdy na żadne egzorcyzmy. Nadal nie wierzę w gusła, ale racjonalnie patrząc na ostatnie kilkanaście lat, muszę powiedzieć jedno. Gdybym wtedy wiedział, jak będzie wyglądać moje życie, to na wszelki wypadek nie robiłbym sobie jaj z czegoś, o czym nie mam pojęcia. Nawet jeśli w to nie wierzę.
Aha, a Lucky od tamtej pory zawsze witał mnie w sposób wyjątkowy — długim, przeciągłym wyciem, po którym kładł się na plecach, okazując bezgraniczną uległość.
Doobre w chuj