________________________
Jeden.
Czy odczuwam lęk wysokości?
Dwa.
To cokolwiek dziwne pytanie, kiedy wisi się przeszło dwieście metrów nad ziemią…
Trzy.
…wewnątrz metalowego rękawa, okalającego wąską drabinkę…
Cztery.
… przymocowaną do wysokiego na ćwierć kilometra komina.
Pięć.
„Nie patrz w dół” – głosi nakreślony niebieskim markerem napis…
Sześć.
…widniejący bezpośrednio przed moją twarzą.
Siedem.
Ja jednak oglądam się za, a właściwie to pod siebie, ignorując zalecenie.
Siedem i pół.
Dokładnie tyle sekund spadał w dół ów marker. Mój marker, który niefortunnie upuściłem zaraz po przyozdobieniu betonu groteskowym uśmieszkiem.
-Stary, włazisz tu?! – nawołuje z góry towarzysz wspinaczki.
Jestem zbyt wysoko, by odpowiedzieć przecząco. Jednak nim dotrę na szczyt, cofnijmy się do początku.
Ten dzień zdawał się zaprzeczać definicji idealnej pory na wspinaczkę. Ciemne chmury od samego początku wisiały na niebie, w najlepszym wypadku zwiastując chłód, wiatr i ryzyko deszczu. Jednak pragnienie zrealizowania planu, który przez długi czas zaprzątał myśli, przeważyło nad wątpliwościami.
Godzina osiemnasta, minut zero. Start.
Przez całą drogę widzieliśmy cel podróży. To oczywista cecha najwyższego obiektu w promieniu dziesiątek kilometrów – jest zauważalny z bardzo wielu punktów. Oba kominy, znajdujące się na terenie nieużytkowanych i zrujnowanych zakładów „Chemitex-Wiskord”, obserwowane z daleka zdają się wyrastać z pustego pola, prowokując tylko niewielki podziw dla ich gabarytów. Lecz gdy podejdzie się bliżej, stanie w alejce pomiędzy obdrapanymi budynkami i podniesie wzrok na tyle wysoko, by sięgnął szczytu wyższego komina, owe gabaryty zaczynają przytłaczać.
Niższy komin, wyrastający z ziemi na przeszło sto metrów, nie był celem naszej wyprawy. Nie tyle ze względu na mniej spektakularne widoki ze szczytu, co stan drabiny oraz tarasów; szczególnie ostatniego, pozbawionego balustrad i przeżartego rdzą. Drugi zaś oferuje szczątkową gwarancję bezpieczeństwa – nadal jest wykorzystywany, a co za tym idzie: konserwowany.
Szczątkową, bo w praktyce drabina jest powyginana, w wielu miejscach kotwy wyłażą z betonu, a okalający ją rękaw zapewnia jedynie iluzoryczną ochronę przed upadkiem, bowiem nawet wiatr jest w stanie nim poruszyć. Ale o tym się nie myśli.
– Po co my to tak właściwie robimy? – pytam towarzysza, gdy ten akurat tłumi stres obłokami dymu papierosowego.
Spogląda w górę, zastyga tak na kilka sekund i wreszcie udziela mi chyba jedynej słusznej odpowiedzi:
– Bo jesteśmy po***ani.
Proste? Proste. Wchodzimy!
Pierwsze pięć metrów to wspinaczka po drutach, prętach i kawałkach wystającej z betonu blachy. Dalej jest już drabina. Odstępy między tarasami to około czterdzieści metrów. W pierwszych sekundach wydaje się, że to łatwizna, urozmaicona forma spaceru, że wdrapanie się na szczyt nie zajmie więcej, niż pół godziny.
Po dwudziestu-trzydziestu metrach ramiona zdają się ważyć kilkadziesiąt kilogramów, a wizja, która rysowała się w myślach chwilę wcześniej, znika bez śladu.
Mimo wszystko nie chcieliśmy robić zbyt długiego postoju na pierwszym tarasie. Widoki nie powalały, a jedyną ciekawą rzeczą było małe, ptasie gniazdo oraz leżące w nim jajko (nie ucierpiało, bez obaw).
W drodze na osiemdziesiąty metr wysokość zaczynała wzmagać stres, a coraz szersza perspektywa nieznacznie zaburzała pracę błędnika. Puścić muzykę, żeby się rozluźnić? Świetny pomysł!
Wczoraj skoczyłem, miałem skrzydła jak ptak
Raz jeden w życiu każdy chyba to czuł
Ktoś nagle krzyknął: „Tak to każdy by chciał!”
Coś pochwyciło i ściągnęło mnie w dół
Dobra, jednak nie.
Na sto dwudziestym metrze było już widać całkiem sporo. Zza linii horyzontu powoli wyłaniały się odległe elektrownie wiatrowe, a patrząc na południowy wschód można było dostrzec krętą linię drogi ekspresowej. Na niebie pojawiły się pojedyncze prześwity, tłamszące wciąż aktualne obawy, że lada moment spadnie deszcz.
– Stary, ile ma PŻM?
– Z iglicą jakieś sto metrów.
– To jesteśmy wyżej, niż najwyższy budynek w mieście!
Gdybyśmy mieli lornetkę, zobaczylibyśmy pewnie swoje domy.
Wdrapanie się na ten komin, obok zwalczenia lęku wysokości i zwyczajnej chęci zdobycia szczytu, miało dla mnie swoistą wartość sentymentalną. To właśnie tutaj osadziłem fabułę opowiadania, które napisałem kilka miesięcy wcześniej. Od tamtej pory chciałem tu wejść, by utożsamić się z fikcyjnym bohaterem i skonfrontować wyobrażenie emocji, które mógł przeżywać tu, na czwartym tarasie, z rzeczywistością. Empirycznie doświadczyć tego, co opisałem.
[…] Po jaką cholerę rozstaję się z bezpiecznym gruntem i włażę tam, gdzie każdy następny krok może być ostatnim? Gdzie kryje się źródło pokusy, która tłamsi w głowie wszelkie zahamowania i pociąga mną jak jakąś marionetką w teatrze lalek? Chodzi o rozległą panoramę, z której sprały się wszystkie barwy? Skutą lodem rzekę, wyschnięte i pozbawione liści drzewa, zamglone wzgórza i nieregularną sylwetkę zrujnowanego miasta na horyzoncie? Przywykłem do tego, nie wywołuje to we mnie zachwytu. Może gdyby ten betonowy gigant wrastał w prawdziwe niebo, a nie jego szarą, wadliwą imitację, która nawet w małym stopniu nie przypomina pierwowzoru, może wtedy byłby w tym jakiś głębszy sens. Stanąć wyżej niż dawniej latały ptaki, skierować wzrok w górę i być bliżej tego wszystkiego. Odetchnąć powietrzem innym niż to, które tłoczy się tam na dole i nasiąka smrodem przyziemnych myśli i wąskich perspektyw. Przebić się przez szeroko rozpostarty błękit firmamentu i wędrować dalej, bez żadnych ograniczeń, tak daleko, jak sięga wzrok i na ile pozwala wyobraźnia. Dotrzeć do gwiazd, a może nawet do tego, co niektórzy zwykli nazywać Bogiem.
Ale gdy spojrzenie rozbija się o nisko zawieszoną kurtynę, w całości pokrytą ciemnymi, zaropiałymi strupami obłoków, przez które nie przebijają się nawet najsilniejsze promienie słońca, gdy o głowę nieustannie uderzają ciężkie krople zimnego deszczu, gdy przebywając na zewnątrz człowiek wciąż czuje się jak w klatce – wtedy nie widać w tym żadnego sensu, żadnych gwiazd i żadnego Boga. (całe opowiadanie)
Wprawdzie żaden szczebel nie wyginał się pod moimi stopami, a struktura komina nie zmieniała się w spięte prętami zbrojeniowymi kawałki betonu kilka metrów wyżej, ale to nawet nie było konieczne. Samo stanie na tej wysokości i patrzenie na miasto, które jawiło się na horyzoncie szarymi plamami budynków i błękitną wstęgą rzeki, w zupełności wystarczyło, by poczuć satysfakcję i uznać, że cel został osiągnięty.
Ale to wciąż cel poboczny, zostały jeszcze dwa tarasy.
Od początku wiedzieliśmy, że nad piątym tarasem drabinę okalają anteny i że przebywanie blisko nich zdecydowanie nie sprzyja zdrowiu. Tutaj postanowiliśmy zrobić przerwę, siadając po przeciwnej stronie. Na tym poziomie znaleźliśmy całkiem sporo podpisów pozostawionych przez ludzi, dla których wspinaczka zakończyła się na dwustu metrach. Odległość do ziemi wydawała się ogromna, a tym samym kolejne kilkadziesiąt metrów w dół lub górę nie miało dla nas najmniejszego znaczenia. Daliśmy sobie kilka minut na odpoczynek, uzupełnienie płynów i wykrzesanie motywacji, by ostatnią prostą pokonać możliwie jak najszybciej.
Poszedłem pierwszy, kolega tuż za mną. Na ostatnim etapie towarzyszyła nam muzyka Marka Grechuty.
A kiedy obaj stanęliśmy na szczycie, na krótką chwilę wszystko inne straciło jakiekolwiek znaczenie.
Trudno teraz opisać słowami, co czuliśmy. Nawet wtedy mieliśmy z tym problem, dlatego krzyczeliśmy, wyliśmy jak psy do księżyca i śpiewaliśmy piosenki, dając o sobie znać wszystkim w okolicy. Ale to też nie miało znaczenia. Drugi komin, choć stu metrowy, wyglądał na wielokrotnie niższy, a budynki zakładowe i stojące w oddali domy przypominały bardziej makiety, niż pełnowymiarowe konstrukcje. Kojarząc topografię województwa oszacowaliśmy, że horyzont mógł być oddalony nawet o 30-40 kilometrów – widzieliśmy kominy zakładów chemicznych w Policach, wiatraki obok drogi S3 w pobliżu Pyrzyc, całe jezioro dąbskie i rozlewiska odry.
Ale mimo stania na najwyższym tarasie, nadal nie byliśmy u celu.
Ów cel był trzy metry wyżej.
Wspinaczka zajęła nam godzinę. Droga powrotna trwała nieco krócej. Gdy schodziliśmy na ziemię, niebo dynamicznie zmieniało swą barwę z błękitnej, na granatową. By nie zrobić sobie krzywdy na ostatnich metrach, musieliśmy używać latarek. Do auta wróciliśmy zmęczeni jak nigdy, ale przy tym czuliśmy niewyobrażalną satysfakcję.
A co do lęku wysokości… cóż, ktokolwiek widział, ktokolwiek wie?
___________________________________________
Po więcej fotorelacji zapraszam na mojego facebook'a oraz stronę internetową