Jakieś cztery lata temu pracując na ogrodach miałem taką sytuację - trzeba było skosić w chuj wielki teren a tam chwast na chwaście i trawa do pasa. Pomyślałem "będę uważał, żeby jakiegoś maleństwa nie skosić". Najpierw przycinanie podkaszarką, żeby traktorkiem było łatwiej ale moment - patrzę, że coś biega a tam mała rozkoszna myszka. Wziąłem ją na ręce (nawet się nie bała) i przestawiłem tam gdzie było już skoszone. Potem wsiadam na traktorek zadowolony, że szef swoją część dalej napierdala kosą (głupi frajer) a ja na wyjebce mogę pojeździć. No i tak koszę, koszę i nagle patrzę... leży... ta sama myszka, którą dopiero co uratowałem przed ingerencją człowieka w przyrodę, leży martwa z rozciętą główką
na cały teren ogromny jak dupa grycanki musiała wbiec akurat tam gdzie kosiłem z prędkością jakiś 10ciu km/h
szef do mnie, żebym nie był pizda i kosił dalej to mu powiedziałem, żeby się pierdolił bo ja kocham zwierzęta. Położyłem jej małe ciałko na mrowisko, żeby nic w przyrodzie nie ginęło. Do dziś jej zapalam świeczkę w oknie.
______________
matko bosko kochano