Historia zabawna, znalazłem na dżomonster i pomyślałem że się spodoba
Tekstu nie poprawiam do ładnej formy bo chyba mi to rok zajmie.
Rzecz działa się w jednym z radzieckich garnizonów w ówczesnej Czechosłowacji. Ostatniego dnia ćwiczeń pewien młody porucznik usłyszał straszne krzyki. Nie trzeba było być Einsteinem aby zrozumieć, że towarzysz generał był z czegoś skrajnie niezadowolony. Wleźć mu przed oczy w takiej sytuacji równało się samobójstwu, a w najlepszym przypadku łbem huczącym od nadmiaru decybeli.
Aby dowiedzieć się, co się stało, porucznik zaczął się skradać w kierunku źródła dźwięku, umiejętnie wykorzystując rzeźbę terenu. Wkrótce stwierdził, że w promieniu ok. 100 metrów od namiotu generała nie było nikogo, nawet trawa kładła się na ziemi pod naporem wrzasków. Praktycznie cały stan osobowy jednostki pochował się po norach, latrynach, kuchniach i za wiszącym praniem. Jedynie obok namiotu stał ze spuszczoną głową kapitan w czołgowym hełmofonie, wiercąc nogą dziurę w ziemi, a całą swoją mową ciała zdawał się pytać:
- Ale o co chodzi? Ja nic nie zrobiłem...
Przed nim generał stał i się darł:
- Tam wyślę, gdzie szczekanie z psich dup nie dociera! Tak daleko na północ, że oś Ziemi wam się w dupę wwierci! Iluminatory na okrętach podwodnych będziecie myć! Kanalizację własnymi płucami przedmuchiwać! Czołgista, mać jego!
Młody porucznik z zainteresowaniem słuchał monologu i zapamiętywał co ciekawsze frazy. Tak...na wszelki wypadek. A oto, co zaszło.
Minister spraw zagranicznych Czechosłowacji organizował uroczyste przyjęcie. Czy poszło o urodziny, czy o jakieś święto państwowe, to nie ma znaczenia. Ważne jest, że przybyło kilkudziesięciu ambasadorów i konsuli wszelkiej maści. Przyjęcie było wystawne i zakrapiane. A po przyjęciu, rosyjskim wzorem, towarzystwo pojechało na polowanie. Ale jak ludzie, zazwyczaj w sile wieku, w stanie po spożyciu mieli brodzić po pas w błocie w poszukiwaniu potencjalnej dziczyzny? Oczywiście, zaradzono temu. Czeskie wojsko zrobiło to, do czego się nadaje najlepiej - przygotowało namioty, w namiotach byli kelnerzy z napojami i przekąskami, a na miejscu polowania wykopano bardzo wygodne okopy z widokiem na las i stanowiskami strzeleckimi. Tam też naszykowano porządne strzelby. Póki goście jechali, nagonka z psami już naganiała stadko tak ze 30-40 jeleni.
Kapitan Makarenko, dowódca kompanii czołgów, razem ze swoją jednostką wracał ze zdanych na, nomen omen, celująco, egzaminów strzeleckich do miejsca bazowania. Rozjeżdżona leśna droga nie była wyzwaniem dla czołgów i Makarenko, wysunąwszy się do pasa z wieży, wyobrażał sobie, że jest piratem na moście okrętu. Jazda przez las delikatnie kołysała jego łajbą, znaczy czołgiem, warkot silnika przypominał nadchodzącą burzę, a smagające delikatnie po twarzy młode gałązki kojarzyły się z silną, morską bryzą. Kapitan był bardzo zadowolony z dnia i ze swoich ludzi; liczył na kilka dni urlopu ekstra za udane ćwiczenia... Ach, dom... Ale moment! Co to za dźwięki?!
Makarenko momentalnie wrócił do rzeczywistości i krzyknął w mikrofon radia:
- Kolumna, stop!
Z lasu rozległ się tęten. Makarenko rozejrzał się. Wśród drzew mignął rogaty łeb, potem kolejny i kolejny. DZICZYZNA! Porucznik nagle jasno i wyraźnie pojął, czego mu brakuje do szczęścia - porządnego kawałka soczystej jeleniny. Obudziły się w nim pradawne instynkty łowieckie. Nozdrza zadrżały, już czuł smak pieczystego...
Stado, przeskakując przez przydrożne krzaki, przebiegło tuż przed jego czołgiem, apetycznie kusząc szyneczkami, filetami i innymi smacznymi kawałkami. Tylko upiec nad ogniskiem i jeść, odrywając zębami wielkie, gorące kęsy!
"Najważniejsze, nie stracić ich z oczu" - pomyślał Makarenko i rzucił głodne, tęskne spojrzenie za stadem.
- Kolumna! Za mną! - i kazał swojemu kierowcy jechać za stadem. Czołg skręcił i kosząc młode brzózki pojechał w ślad za mięskiem. Za moment dziesięć czołgów, wypuszczając chmury czarnych spalin, wpadło do lasu. Wkrótce rozjechały się w półokrąg, zostawiając dziesięć szlaków skoszonych drzewek. W tych warunkach usłyszeć szczekanie psów nagonki było niemożliwością...
Dyplomatów z takich krajów jak Niemcy, Francja, Włochy, Hiszpania czy Wielka Brytania, dobrze rozgrzanych alkoholem, szczęśliwych i rozłożonych na wygodnych stanowiskach strzeleckich, okryło się zielonymi, maskującymi kocami, żeby za wcześnie nie spłoszyć zwierzyny. Obok każdego dyplomaty był pomocnik, gotów nie tylko podpowiedzieć, w którą stronę strzelać, ale i podać wódeczkę, pot z łysiny zetrzeć czy naładować strzelbę. Jeszcze przed chwilą przez radio podano, że stado będzie za kilka minut. Potem zapadła cisza w eterze. A potem w krzakach przy lesie, jakieś 200 metrów od okopów, rozległa się zaciekła strzelanina. A potem nastąpił koszmar, Armageddon i groza.
Las zaryczał, zawył i upadł - upadały drzewa, a na polanę dosłownie wleciało dziesięć czogłów. Szły półkolem, w którego środku były jelenie. Czołgami dowodził szalony Rosjanin, z pianą na ustach przekrzykujący diesle.
- OGNIA! - zawołał i nacisnął spust pistoletu. Oczywiście, ani namiotów ani okopów nie widział. Widział tylko dziczyznę.
Pierwsi zrozumieli złożoność sytuacji względnie trzeźwi pomocnicy myśliwych; przewracali ich na ziemię, padali sami i nakrywali głowy rękami. Zaś ambasador RFN... On wiedział, co to rosyjski atak pancerny. Pamiętał znakomicie jeszcze z wojny. Jak tylko poczuł w kolanach drżenie ziemi od silników czołgowych, nie baczywszy na swój wiek i swój brzuch w try miga wyczołgał się rakiem z okopów do lasu i tam ukrył się w wąwozie. Szukano go potem kilka godzin i znaleziono żywego, choć bladego z przerażenia - widać, że człowiek swoje w życiu walczył.
Sam minister banalnie zemdlał i padł na dno okopu, więc ominęło go najlepsze. Brytyjski ambasador z pełną angielską flegmą owinął się w maskujący koc i udawał mumię. Włoch przeklinał we wszystkich znanych sobie językach. Hiszpan przytulił do siebie strzelbę i zaczął się modlić...
Kompania pancerna, wystrzelawszy wszystkie jelenie, zatrzymała się. Wyszli kierowcy i zaczęli przywiązywać jeszcze ciepłe tusze do pancerza. Całej tej operacji trwożliwie przyglądało się kilku lokatorów okopów. Kierowcy byli przeważnie z Dagestanu; ogorzałe, brodate, muzułmańskie mordy... I jeszcze mieli noże!
- Jak mogłeś się baranie nie domyśleć, że to polowanie?! To będzie międzynarodowy skandal! - darł się generał, zaś Makarenko roztropnie milczał, podziwiając swoje stopy.
- Możesz sobie wyobrazić nagłówki jutrzejszych gazet?! Wielką czcionką będzie: "ROSJANIE ROZPOCZYNAJĄ NOWĄ WOJNĘ Z EUROPĄ!" "MASOWA EGZEKUCJA DYPLOMATÓW!" "DLACZEGO AMBASADOR RFN W CZECHOSŁOWACJI ZACZĄŁ SIĘ JĄKAĆ?!". Sam cię zabiję! O-so-biś-cie! Uduszę własnymi kalesonami! Masz szczęście, że ofiar nie było! Bajkowe szczęście!
Gdy generał odreagowywał stres, na horyzoncie pojawił się łącznościowiec. Najwyraźniej miał pilną sprawę, ale bał się podejść. Nawet szedł przygarbiony i sprawiał wrażenie, że przy pierwszej okazji czmychnie w krzaczory.
- T-t-tow...t-towarzyszu generale... - pisnął w końcu łącznościowiec.
- CZEGO?!
- Proszą was pilnie do telefonu...
Z generała uszło powietrze, twarz zmieniła kolor z buraczkowego na blady. Udał się do namiotu sztabowego. Dosłownie po minucie wyszedł z niego spokojniutki i z miłym uśmiechem na twarzy.
- Makarenko, słuchajcie, a gdzie te jelenie?
- Co? - odpowiedział oszołomiony wrzaskami kapitan.
- Dziczyzna, pytam - gdzie ona?!
- Do kuchni odstawiliśmy. Teraz rozbiór tusz robią.
- Bierz ciężarówkę. Zabieraj całą dziczyznę i zawieź pod ten adres. Tam ją oddasz i będzie po sprawie. Ja ciebie, oczywiście, ukaram. Ale międzynarodowego skandalu nie będzie.
- Ale jakim cudem, towarzyszu generale?
- Zadzwonił do mnie ten czechosłowacki minister. Dyplomaci są w tym samym składzie co wczoraj, robią poprawiny na jego daczy. Nerwy uspokajają. Mówią, że chcą spróbować tej ubitej przez ciebie dziczyzny. Mówią też, że takich atrakcji nigdy i nigdzie nie widzieli, a także proszą, żeby milczeć o sprawie. Szczególnie ten Niemiec.
Tekstu nie poprawiam do ładnej formy bo chyba mi to rok zajmie.
Rzecz działa się w jednym z radzieckich garnizonów w ówczesnej Czechosłowacji. Ostatniego dnia ćwiczeń pewien młody porucznik usłyszał straszne krzyki. Nie trzeba było być Einsteinem aby zrozumieć, że towarzysz generał był z czegoś skrajnie niezadowolony. Wleźć mu przed oczy w takiej sytuacji równało się samobójstwu, a w najlepszym przypadku łbem huczącym od nadmiaru decybeli.
Aby dowiedzieć się, co się stało, porucznik zaczął się skradać w kierunku źródła dźwięku, umiejętnie wykorzystując rzeźbę terenu. Wkrótce stwierdził, że w promieniu ok. 100 metrów od namiotu generała nie było nikogo, nawet trawa kładła się na ziemi pod naporem wrzasków. Praktycznie cały stan osobowy jednostki pochował się po norach, latrynach, kuchniach i za wiszącym praniem. Jedynie obok namiotu stał ze spuszczoną głową kapitan w czołgowym hełmofonie, wiercąc nogą dziurę w ziemi, a całą swoją mową ciała zdawał się pytać:
- Ale o co chodzi? Ja nic nie zrobiłem...
Przed nim generał stał i się darł:
- Tam wyślę, gdzie szczekanie z psich dup nie dociera! Tak daleko na północ, że oś Ziemi wam się w dupę wwierci! Iluminatory na okrętach podwodnych będziecie myć! Kanalizację własnymi płucami przedmuchiwać! Czołgista, mać jego!
Młody porucznik z zainteresowaniem słuchał monologu i zapamiętywał co ciekawsze frazy. Tak...na wszelki wypadek. A oto, co zaszło.
Minister spraw zagranicznych Czechosłowacji organizował uroczyste przyjęcie. Czy poszło o urodziny, czy o jakieś święto państwowe, to nie ma znaczenia. Ważne jest, że przybyło kilkudziesięciu ambasadorów i konsuli wszelkiej maści. Przyjęcie było wystawne i zakrapiane. A po przyjęciu, rosyjskim wzorem, towarzystwo pojechało na polowanie. Ale jak ludzie, zazwyczaj w sile wieku, w stanie po spożyciu mieli brodzić po pas w błocie w poszukiwaniu potencjalnej dziczyzny? Oczywiście, zaradzono temu. Czeskie wojsko zrobiło to, do czego się nadaje najlepiej - przygotowało namioty, w namiotach byli kelnerzy z napojami i przekąskami, a na miejscu polowania wykopano bardzo wygodne okopy z widokiem na las i stanowiskami strzeleckimi. Tam też naszykowano porządne strzelby. Póki goście jechali, nagonka z psami już naganiała stadko tak ze 30-40 jeleni.
Kapitan Makarenko, dowódca kompanii czołgów, razem ze swoją jednostką wracał ze zdanych na, nomen omen, celująco, egzaminów strzeleckich do miejsca bazowania. Rozjeżdżona leśna droga nie była wyzwaniem dla czołgów i Makarenko, wysunąwszy się do pasa z wieży, wyobrażał sobie, że jest piratem na moście okrętu. Jazda przez las delikatnie kołysała jego łajbą, znaczy czołgiem, warkot silnika przypominał nadchodzącą burzę, a smagające delikatnie po twarzy młode gałązki kojarzyły się z silną, morską bryzą. Kapitan był bardzo zadowolony z dnia i ze swoich ludzi; liczył na kilka dni urlopu ekstra za udane ćwiczenia... Ach, dom... Ale moment! Co to za dźwięki?!
Makarenko momentalnie wrócił do rzeczywistości i krzyknął w mikrofon radia:
- Kolumna, stop!
Z lasu rozległ się tęten. Makarenko rozejrzał się. Wśród drzew mignął rogaty łeb, potem kolejny i kolejny. DZICZYZNA! Porucznik nagle jasno i wyraźnie pojął, czego mu brakuje do szczęścia - porządnego kawałka soczystej jeleniny. Obudziły się w nim pradawne instynkty łowieckie. Nozdrza zadrżały, już czuł smak pieczystego...
Stado, przeskakując przez przydrożne krzaki, przebiegło tuż przed jego czołgiem, apetycznie kusząc szyneczkami, filetami i innymi smacznymi kawałkami. Tylko upiec nad ogniskiem i jeść, odrywając zębami wielkie, gorące kęsy!
"Najważniejsze, nie stracić ich z oczu" - pomyślał Makarenko i rzucił głodne, tęskne spojrzenie za stadem.
- Kolumna! Za mną! - i kazał swojemu kierowcy jechać za stadem. Czołg skręcił i kosząc młode brzózki pojechał w ślad za mięskiem. Za moment dziesięć czołgów, wypuszczając chmury czarnych spalin, wpadło do lasu. Wkrótce rozjechały się w półokrąg, zostawiając dziesięć szlaków skoszonych drzewek. W tych warunkach usłyszeć szczekanie psów nagonki było niemożliwością...
Dyplomatów z takich krajów jak Niemcy, Francja, Włochy, Hiszpania czy Wielka Brytania, dobrze rozgrzanych alkoholem, szczęśliwych i rozłożonych na wygodnych stanowiskach strzeleckich, okryło się zielonymi, maskującymi kocami, żeby za wcześnie nie spłoszyć zwierzyny. Obok każdego dyplomaty był pomocnik, gotów nie tylko podpowiedzieć, w którą stronę strzelać, ale i podać wódeczkę, pot z łysiny zetrzeć czy naładować strzelbę. Jeszcze przed chwilą przez radio podano, że stado będzie za kilka minut. Potem zapadła cisza w eterze. A potem w krzakach przy lesie, jakieś 200 metrów od okopów, rozległa się zaciekła strzelanina. A potem nastąpił koszmar, Armageddon i groza.
Las zaryczał, zawył i upadł - upadały drzewa, a na polanę dosłownie wleciało dziesięć czogłów. Szły półkolem, w którego środku były jelenie. Czołgami dowodził szalony Rosjanin, z pianą na ustach przekrzykujący diesle.
- OGNIA! - zawołał i nacisnął spust pistoletu. Oczywiście, ani namiotów ani okopów nie widział. Widział tylko dziczyznę.
Pierwsi zrozumieli złożoność sytuacji względnie trzeźwi pomocnicy myśliwych; przewracali ich na ziemię, padali sami i nakrywali głowy rękami. Zaś ambasador RFN... On wiedział, co to rosyjski atak pancerny. Pamiętał znakomicie jeszcze z wojny. Jak tylko poczuł w kolanach drżenie ziemi od silników czołgowych, nie baczywszy na swój wiek i swój brzuch w try miga wyczołgał się rakiem z okopów do lasu i tam ukrył się w wąwozie. Szukano go potem kilka godzin i znaleziono żywego, choć bladego z przerażenia - widać, że człowiek swoje w życiu walczył.
Sam minister banalnie zemdlał i padł na dno okopu, więc ominęło go najlepsze. Brytyjski ambasador z pełną angielską flegmą owinął się w maskujący koc i udawał mumię. Włoch przeklinał we wszystkich znanych sobie językach. Hiszpan przytulił do siebie strzelbę i zaczął się modlić...
Kompania pancerna, wystrzelawszy wszystkie jelenie, zatrzymała się. Wyszli kierowcy i zaczęli przywiązywać jeszcze ciepłe tusze do pancerza. Całej tej operacji trwożliwie przyglądało się kilku lokatorów okopów. Kierowcy byli przeważnie z Dagestanu; ogorzałe, brodate, muzułmańskie mordy... I jeszcze mieli noże!
- Jak mogłeś się baranie nie domyśleć, że to polowanie?! To będzie międzynarodowy skandal! - darł się generał, zaś Makarenko roztropnie milczał, podziwiając swoje stopy.
- Możesz sobie wyobrazić nagłówki jutrzejszych gazet?! Wielką czcionką będzie: "ROSJANIE ROZPOCZYNAJĄ NOWĄ WOJNĘ Z EUROPĄ!" "MASOWA EGZEKUCJA DYPLOMATÓW!" "DLACZEGO AMBASADOR RFN W CZECHOSŁOWACJI ZACZĄŁ SIĘ JĄKAĆ?!". Sam cię zabiję! O-so-biś-cie! Uduszę własnymi kalesonami! Masz szczęście, że ofiar nie było! Bajkowe szczęście!
Gdy generał odreagowywał stres, na horyzoncie pojawił się łącznościowiec. Najwyraźniej miał pilną sprawę, ale bał się podejść. Nawet szedł przygarbiony i sprawiał wrażenie, że przy pierwszej okazji czmychnie w krzaczory.
- T-t-tow...t-towarzyszu generale... - pisnął w końcu łącznościowiec.
- CZEGO?!
- Proszą was pilnie do telefonu...
Z generała uszło powietrze, twarz zmieniła kolor z buraczkowego na blady. Udał się do namiotu sztabowego. Dosłownie po minucie wyszedł z niego spokojniutki i z miłym uśmiechem na twarzy.
- Makarenko, słuchajcie, a gdzie te jelenie?
- Co? - odpowiedział oszołomiony wrzaskami kapitan.
- Dziczyzna, pytam - gdzie ona?!
- Do kuchni odstawiliśmy. Teraz rozbiór tusz robią.
- Bierz ciężarówkę. Zabieraj całą dziczyznę i zawieź pod ten adres. Tam ją oddasz i będzie po sprawie. Ja ciebie, oczywiście, ukaram. Ale międzynarodowego skandalu nie będzie.
- Ale jakim cudem, towarzyszu generale?
- Zadzwonił do mnie ten czechosłowacki minister. Dyplomaci są w tym samym składzie co wczoraj, robią poprawiny na jego daczy. Nerwy uspokajają. Mówią, że chcą spróbować tej ubitej przez ciebie dziczyzny. Mówią też, że takich atrakcji nigdy i nigdzie nie widzieli, a także proszą, żeby milczeć o sprawie. Szczególnie ten Niemiec.
Wpis zawiera treści oznaczone jako przeznaczone dla dorosłych, kontrowersyjne lub niezweryfikowane
Kliknij tutaj aby wyświetlić wpis
Kliknij tutaj aby wyświetlić wpis