Poniżej zamieszczam krótki rys kim jest Brunon K., dla jednych degenerat i człowiek chory psychicznie, dla drugich niedoszły bohater narodowy
45-letni Brunon K. na uczelni nie zwracał na siebie uwagi - poza jednym szczegółem. Ma urwane palce w obu dłoniach. Jak mówią jego studenci, to od odczynników, które mu wybuchły w rękach. Dlatego kiedy w mediach rozniosła się wieść o niedoszłym zamachowcu, od razu wiedzieli, że chodzi o niego. - Specjalista od eksperymentów w laboratorium i te palce... To musiał być on - mówi Władek, student V roku, który miał z Brunonem K. zajęcia z chemii. Wczoraj na katedrze niedoszłego zamachowca nie mówiło się o niczym innym.
Zawsze lubił wybuchy
Brunon K. zawsze lubił wybuchy. - Już jako nastolatek coś tam kombinował. Były jakieś petardy, miał do tego smykałkę - mówi pan Fryderyk, mieszkaniec bloku na os. Albertyńskim, gdzie Brunon K. mieszkał od dziecka. Pani Krystyna, sąsiadka, pamięta K. z lat dziecięcych. - Nie był łobuziakiem. Miły, sympatyczny, zawsze się ukłonił - podkreśla.
W 1988 r. K. skończył naukę w Zespole Szkół Chemicznych w Krakowie. - Niewiele możemy o nim powiedzieć. Nauczyciele, którzy go uczyli, są już na emeryturze. W naszej szkole na pewno jednak nie wykładamy konstruowania bomb - mówi Elżbieta Ramatowska, dyrektorka ZSCh.
Potem Brunon uczył się na Politechnice Krakowskiej, na Wydziale Inżynierii Technologii Chemicznej. Skończył studia w 1994 r. Doktorat z nauk chemicznych zrobił w Polskiej Akademii Nauk. Krótko pracował też w Instytucie Biochemii Lekarskiej Collegium Medicum UJ. Tam poznał swoją żonę.
Pracownicy Wydziału Farmaceutycznego Uniwersytetu Jagiellońskiego, gdzie teraz pracuje żona Brunona K., reagują nerwowo na jakiekolwiek pytania o kobietę. Prof. Jan Krzek, dziekan, próbuje łagodzić sytuację: - My tej pani nie ukrywamy - tłumaczy. - Ona nie chce rozmawiać, zamknęła się w sobie. A mnie chodzi o człowieka - o to, żeby jej nie skrzywdzić. To młoda osoba, bardzo skromna, spokojna - mówi dziekan.
Ostry tylko dla leni
W Collegium Medicum Brunon K. nie zagrzał miejsca. Ponad 10 lat temu przeniósł się na obecny Uniwersytet Rolniczy. Przez ostatnie lata wykładał tam chemię organiczną i nieorganiczną na I roku. - W porządku gość. Miły, nigdy się nie denerwuje, nawet nie krzyczy. W porównaniu do innych wykładowców taki... w miarę normalny - mówi Waldek, student V roku. - Raczej sprawiedliwy, dość wymagający. Ostry dla leni - dorzuca Maja, również była studentka dr. K.
Brunon K. do pracy na ul. Balicką jeździł niemożliwie zatłoczonym autobusem, razem ze studentami. Prof. Włodzimierz Sady, rektor UR, przyznaje, że K. to jeden z ponad 700 pracowników naukowych uczelni, niewyróżniający się niczym szczególnym. - Mogę powiedzieć tylko, że był zdolny, dlatego znalazł u nas pracę - mówi rektor.
Studentki dodają, że również z wyglądu dr K. jest całkiem zwyczajny. - W adidasach, dżinsach. Mógłby nawet uchodzić za przystojnego, ale dziewczyny jakoś się za nim nie oglądały. Może przez te ręce - opowiada Maja. Jak mówią studenci, w jednej nie ma dwóch palców, a w drugiej - wcale. Tę cały czas trzymał w kieszeni. - Jeden z wykładowców powiedział nam, że kiedyś, podczas reakcji nitrowania, probówka wybuchła mu w rękach i urwała palce. Musiał za mocno potrząsnąć. My robimy podobne eksperymenty podczas zajęć laboratoryjnych i robi się tylko małe "pyk" - mówi Waldek.
Na uczelni, w laboratorium materiały, z których można zrobić ładunek wybuchowy, są dostępne dla tych, którzy prowadzą zajęcia. - Ale każdy średnio zdolny chemik jest w stanie zrobić z tego na przykład trotyl - dodaje student. Trotyl to jeden z materiałów, który miał posłużyć Brunonowi do wysadzenia Sejmu.
Tematów politycznych na uczelni Brunon K. jednak nie poruszał. Przynajmniej w czasie zajęć ze studentami. Również pracownicy uczelni, z którymi wczoraj rozmawiał rektor, nie znali go z tej strony. Byli zdumieni i przerażeni wizytą funkcjonariuszy Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Śledczym Brunon K. przyznał się, że działał z pobudek ksenofobicznych i antysemickich. Nie cierpiał rządu Tuska, czemu dawał wyraz na forach internetowych (patrz ramka).
Składzik w Lednicy
Materiały wybuchowe, które miały posłużyć do zamachu, przechowywał w kilkudziesięciu miejscach, w tym prawdopodobnie w domu w Lednicy Górnej pod Wieliczką. Tam kiedyś mieszkała jego teściowa. - Na początku dbała o ogród, sadziła kwiatki, ale nie znałyśmy jej za bardzo. Nie była stąd, kupiła ten dom i trzymała się na uboczu - opowiada jedna z sąsiadek. Jak wynika z jej relacji, co najmniej dwa lata temu teściowa Brunona K. wyprowadziła się z Lednicy.
Właściciele pobliskich posesji mówią, że od tej pory w tym domu nikt nie mieszkał. - Ale w nocy zdarzało się, że psy szczekały i słychać było podjeżdżające auto - wspominają. Dom teściów Brunona K. wyróżnia się na tle innych. Jest stary, opuszczony i zaniedbany, z walącym się dachem i odpadającym tynkiem. Na sporej działce stara studnia i mnóstwo śmieci przed domem. - Ten rozgardiasz to wynik akcji funkcjonariuszy ABW, którzy obserwowali ten dom już od zeszłego piątku - opowiadają mieszkańcy. - Ich oznakowane samochody były zaparkowane na drodze, przed ogrodzeniem domu. Dziwiliśmy się, czego tu mogliby szukać. W nocy też nie opuszczali terenu - zaznacza jeden z przechodniów.
- A w poniedziałek ABW zaczęło przeszukiwać dom i działkę. Wynosili mnóstwo rzeczy ze środka, rozkopali cały teren, a przy okazji ścięli zarośla. Chyba coś znaleźli, bo wynieśli z posesji w białych rękawiczkach dwie skrzynie - mówią sąsiedzi.
To prawdopodobnie z tej działki Brunon K. wywoził materiały, by wraz z czterema zwerbowanymi w sieci "współpracownikami" robić próbne wybuchy na polu pod lasem w Przegini pod Krakowem. Piasek tłumił odgłosy wybuchów. Co prawda nie do końca, bo mieszkańcy słyszeli eksplozje. Ale się nie niepokoili - wcześniej w tej okolicy saperzy detonowali niewybuchy z czasów II wojny światowej.
Miły, grzeczny, uczynny
Tymczasem, Brunon K. nieniepokojony wracał z Przegini do swojego domu na os. Albertyńskim, gdzie mieszkał wraz z żoną i dwoma synami ( 8 i 9 lat). I prowadził spokojne życie. Przynajmniej z pozoru.
Sąsiedzi o K. mówią w samych superlatywach. Normalna, typowa rodzina, nic dziwnego się u nich nie działo. - Złego słowa o nich nie powiem. Porządni ludzie. Żadnych krzyków, awantur, pijaństwa. Nic z tych rzeczy. To samo mówiłam policji pięć lat temu. Rozpytywali nas o opinię, bo Brunon chciał dostać pozwolenie na broń - przypomina sobie jedna z sąsiadek z piętra.
To mieszkanie, w którym wychował się Brunon K. Jego rodzice wyprowadzili się już dawno. Matka, pielęgniarka, mieszka podobno gdzieś pod Bydgoszczą. Ojciec, budowlaniec, od lat nie żyje. - Pan Brunon był taki miły, uczynny. Nawet kiedyś coś mi się z elektryką w mieszkaniu zepsuło, to przyszedł, naprawił. Po każdym bym się spodziewała tego, co się stało. Ale nie po nim - opowiada sąsiadka.
Natomiast zdaniem innego sąsiada, pana Fryderyka, Brunon K. to typ samotnika, introwertyka, zamknięty w sobie, trochę nawet mruk. - Na "dzień dobry" w windzie odpowiedział, ale żeby się wdawać w rozmowy, to już nie. Jego żona tak samo, niewiele mówiła - twierdzi. Drzwi ich mieszkania wczoraj były zamknięte na głucho. - Od dwóch-trzech tygodni nikogo tam nie widziałam. Może już tu nie mieszkają? - zastanawia się sąsiadka.
Źródło