Kiedyś jechałem odebrać ojca ze szkolenia, a szkolenie było zorganizowane w jakimś zapiździałym, otoczonym lasami hotelu. Była zima, ciemno, ślisko jak chuj, godzina około 19-tej. Jadę sobie powoli, samochód ledwo trzyma się drogi i nagle wyskakują swie sarny, tuż przed samą maską. Jedna się wyjebała o własne nogi, a druga nie wyhamowała i wyjebała się o tą pierwszą. Gdy teraz sobie to wspominam, to wydaje mi się śmieszne, ale wtedy kurwa mać to serce podskoczyło mi do gardła, bo ledwo opanowałem auto.