Sapiens sapiens podobno najbardziej miał przejebane zaraz, jak tylko zlazł z drzewa. Przetrwanie zajmowało go całkowicie; od świtu do nocy zbierał korzonki, w pocie czoła wydłubywał larwy spod kamieni, uganiał się za robalami oraz wszystkim, co nie zdołało uciec, a czego spożycie na surowo nie groziło natychmiastową śmiercią w konwulsjach. Zdobywanie żarcia zajmowało mu bez reszty cały czas, a i tak kładł się spać i wstawał głodny, więc ani mu w głowie było iść w piątek do filharmonii albo Faulknera poczytać. No, ale nie dziwota, bo wtedy to w ogóle żadnej cywilizacji ani kultury nie było, ani nic. Nie to, co teraz.
Dopiero potem człowiek się nieco ogarnął z samodzielną produkcją żywności z pewnym naddatkiem, to i miał czas sobie jakiś Partenon wydłubać albo podumać nad komplikacjami osobowości Hamleta, a jeszcze przy tym co nieco odłożył dla wnuków. I tak to szło coraz lepiej, aż każden, co nie był kulawy, mógł sobie pójść na zabawę w remizie nie tylko w niedzielę, ale i w wolna sobotę. Mój przedwojenny praszczur, choć nie był żadnym przedsiębiorcą, ani dziedzicem spadku, ledwo umiejąc cokolwiek czytać i pisać i mając tylko dwie ręce do roboty, głowę na karku i nabytą robotność, nie tylko wychował dziewięcioro dziecków, ale i solidny dom murowany postawił bez żadnego kredytu, mogący wszystkich pomieścić. Ludzie nazwali to cywilizacją. Progress był taki, że aż się uczeni amerykańscy zaczęli martwić, co począć z opływającą w dostatek wszystkiego ludzkością, która nie będzie mieć nic do roboty.
I oto budzę się, proszę ja was, w Roku Pańskim 2014 w Polsce, w Europie, w samym pępku świata i łapię się na tym, że zapierdalam od świtu do nocy w światek i piątek, od rana do nocy wcale nie po to, by się odkuć, dorobić, rentierem zostać, coś po sobie zostawić, ale tylko by przeżyć i nie pójść na żebry. Krótko mówiąc, cały czas zajmuje mi zbieranie korzonków, wydłubywanie larw spod kamienia i uganianie się za szarańczą. [p]
/zajumane z facebook/pitupitu4 /
Dopiero potem człowiek się nieco ogarnął z samodzielną produkcją żywności z pewnym naddatkiem, to i miał czas sobie jakiś Partenon wydłubać albo podumać nad komplikacjami osobowości Hamleta, a jeszcze przy tym co nieco odłożył dla wnuków. I tak to szło coraz lepiej, aż każden, co nie był kulawy, mógł sobie pójść na zabawę w remizie nie tylko w niedzielę, ale i w wolna sobotę. Mój przedwojenny praszczur, choć nie był żadnym przedsiębiorcą, ani dziedzicem spadku, ledwo umiejąc cokolwiek czytać i pisać i mając tylko dwie ręce do roboty, głowę na karku i nabytą robotność, nie tylko wychował dziewięcioro dziecków, ale i solidny dom murowany postawił bez żadnego kredytu, mogący wszystkich pomieścić. Ludzie nazwali to cywilizacją. Progress był taki, że aż się uczeni amerykańscy zaczęli martwić, co począć z opływającą w dostatek wszystkiego ludzkością, która nie będzie mieć nic do roboty.
I oto budzę się, proszę ja was, w Roku Pańskim 2014 w Polsce, w Europie, w samym pępku świata i łapię się na tym, że zapierdalam od świtu do nocy w światek i piątek, od rana do nocy wcale nie po to, by się odkuć, dorobić, rentierem zostać, coś po sobie zostawić, ale tylko by przeżyć i nie pójść na żebry. Krótko mówiąc, cały czas zajmuje mi zbieranie korzonków, wydłubywanie larw spod kamienia i uganianie się za szarańczą. [p]
/zajumane z facebook/pitupitu4 /