Wybraliśmy się w tę podróż bez busoli i jasno określonego planu. Entuzjastów na pokładzie było niewielu. Czy przy Okrągłym Stole, przy którym rodziła się III Rzeczypospolita, ktoś używał słowa kapitalizm? To byłoby w złym tonie. Mówiono o rozszerzaniu praw pracowniczych, likwidacji przywilejów dla rządzących elit, sprawiedliwym podziale dóbr. A potem, gdy wszyscy wyszli z salonów Pałacu Namiestnikowskiego, trzeba było zmierzyć się z realnymi problemami - szalejącą inflacją, spadkiem produkcji, załamywaniem się gospodarek krajów RWPG. Okazało się wówczas, że jedyny pomysł na opanowanie chaosu mają zwolennicy szybkiego wprowadzenia wolnego rynku.
Nie zapowiadał go Tadeusz Mazowiecki w swym exposé ani nawet Leszek Balcerowicz, gdy w październiku 1989 roku ogłaszał program. Kapitalizm nie był celem, był wynikiem odrzucenia ciasnych ram gospodarki
socjalistycznej, zezwolenia na wolną działalność gospodarczą. Przyjmowano go z niedowierzaniem, pewną nadzieją, a potem... potem z coraz większym entuzjazmem.
W 1995 roku, kiedy nasz wzrost gospodarczy wyniósł 7 proc., wskaźnik optymizmu był najwyższy w całej ostatniej dekadzie i sięgnął 54 proc. Później tylko spadał. Dziś rozprysł się jak bańka mydlana. PBS zbadała w minionym tygodniu uczucia Polaków do kapitalizmu. Na pytanie, czy kapitalizm daje większe, mniejsze, czy takie same szanse na rozwój zawodowy jak poprzedni ustrój, połowa respondentów
odpowiedziała: mniejsze. Czy polski kapitalizm jest korzystny, czy niekorzystny dla podnoszenia standardu życia całego społeczeństwa? - blisko 62 proc. jest zdania, że niekorzystny. A już niemal 90 procentom badanych polski kapitalizm kojarzy się z korupcją.
Ostatnie wydanie niemieckiego tygodnika "Der Spiegel" zapowiada na okładce: "Der neue raubtier - kapitalismus" (nowy drapieżny kapitalizm). Rozczarowanie "najlepszym ustrojem na świecie" spłynęło do Europy ze Stanów Zjednoczonych, tej świątyni wolnego rynku. Tamtejsze afery księgowe w wielkich spółkach zatrzęsły gospodarką światową oraz podważyły wiarę w kontrolujące, samooczyszczające mechanizmy rynkowe. Ale nasze rozczarowanie nie bierze się ze straconych złudzeń Zachodu, choć i one mają wpływ na nasz stosunek do kapitalizmu. Źródeł rozczarowania szukajmy w naiwnym myśleniu Polaków o kapitalizmie. Sądziliśmy, że zawsze już będzie tak łatwo jak na początku. Że zyskamy wolność, ale nie stracimy bezpieczeństwa. Politycy obiecywali nam szybką poprawę sytuacji. To tak, jakby mówili: biegniemy na 100 metrów, zaraz będzie meta. Potem twierdzili, że to bieg na średni dystans. Wreszcie okazało się, że to będzie maraton.
I jeszcze jedno - może najważniejsze. Kapitalizm - w odróżnieniu od demokracji, kojarzonej jednoznacznie pozytywnie - nie był wartością pożądaną. Kapitalizm to ustrój głęboko związany z wolnością jednostki i jej odpowiedzialnością za swój los. Ten "ustrój dla ludzi dorosłych" najlepiej wyrastał na glebie etyki protestanckiej, choć przyjął się również w krajach katolickich, w cywilizacji konfucjańskiej, a nawet hinduistycznej i buddyjskiej. Ma on korzenie etyczne, a jeśli jest ich pozbawiony, wyrasta cherlawa roślinka. Nie tylko dlatego, że szerzy się korupcja i zwykłe złodziejstwo. Po prostu - gospodarka bez podstaw etycznych gorzej się rozwija. Ekonomia zna pojęcie "kosztu transakcyjnego", czyli kosztu poniesionego przez przedsiębiorcę dla wyegzekwowania kontraktu. Tam, gdzie za kontrakt wystarczy mocny uścisk ręki, gospodarka kwitnie, tam, gdzie potrzebne są dziesiątki zabezpieczeń - usycha.
Gabinet Millera jest najbardziej antykapitalistycznym rządem III Rzeczypospolitej. Grzegorz Kołodko ogłosił właśnie w Sejmie antyrynkowy program reformowania państwowych przedsiębiorstw. Prywatyzacja
została niemal wstrzymana i po raz pierwszy od wielu lat mówi się poważnie o renacjonalizacji. Program Kołodki spowolni przemiany w przemyśle, ale ich nie odwróci. Spowolni też tworzenie nowych prężnych firm - ale może Polacy potrzebują dziś chwili wytchnienia?
Socjalizm narzucał ludziom opiekę "od kołyski po trumnę" i kilka pokoleń przyzwyczaiło się do wiecznego dzieciństwa - życia pod parasolem instytucji państwowych. Przejście do dorosłości zawsze powoduje stres. Polacy zgodzili się na kapitalizm bez entuzjazmu tylko dlatego, że nikt w 1989 roku nie proponował innego rozwiązania, zaś pierwsze miesiące po przełomie okazały się łatwiejsze niż można było przypuszczać. Gdy pojawiły się problemy, zaczęli protestować. Gdy nadzieje polskiego rynku - menedżerowie, biznesmeni, firmy - pękały niczym nadmuchane balony, pojawiła się frustracja.
Na początku dyrektorzy państwowych przedsiębiorstw nie wierzyli, że nowy system utrzyma się długo. Przeżyli już niejedną reformę i wiedzieli - wygrywa ten, kto robi swoje, a po głowie dostają ci, którzy wierzą w hasła rządowe. Ze zdumieniem przekonywali się, że coraz łatwiej kupić surowce, a coraz trudniej sprzedać wyroby.
Ale nie to było ich największym zmartwieniem. Zagrożeniem byli pracownicy. Nastało dla nich kilka miesięcy karnawału. W państwowych firmach rządy przejęły samorządy pracownicze, sterowane zwykle przez działaczy Solidarności. Wymieniano "złych" dyrektorów, mianowano "dobrych", czyli swoich.
W rządzie Jacek Kuroń najbardziej obawiał się wzrostu bezrobocia i napięć społecznych. Szybko przyjęto ustawę o bezrobociu, gwarantującą wszystkim zwalnianym wysokie zasiłki. Nowe przepisy emerytalne wypychały na wcześniejszy odpoczynek 50-letnich emerytów, gwarantując im godziwe dochody.
Wszyscy bali się napięć, ale pierwsze miesiące nowego ustroju były raczej łatwe. Rolnicy po zniesieniu kartek oraz cen urzędowych na mięso i mleko przez kilka miesięcy mieli nadzwyczajne dochody; robotnicy wciąż czuli swoją siłę i nie bardzo wierzyli w nadchodzące bezrobocie; inteligencja, będąca na budżetowym garnuszku, cieszyła się wolnością słowa i wierzyła, że wcześniej czy później rząd doceni jej rolę. Najważniejsze, że rząd był wreszcie nasz.
Wielkie dni przeżyli ci, którzy poczuli żyłkę przedsiębiorczości. Rynek był rozregulowany, kontrola państwa słaba, więc nie trzeba było wielkiej filozofii, by zarabiać pieniądze. Podróż z Berlina z torbami pełnymi towarów gwarantowała zyski na najbliższy miesiąc. Państwowe przedsiębiorstwa pozbywały się majątku, który przechodził w ręce prywatnych przedsiębiorców. Powstawały firmy handlujące, pośredniczące, udzielające porad, korzystające z luk prawnych i dziurawego systemu celnego. Było w tym wiele korupcji, wiele nieuczciwości. I wiele entuzjazmu.
Entuzjazm ogarnął media, piszące o raczkującej gospodarce rynkowej. "Prosper Bank prosperuje" - krzyczał tytuł gazety. Ale szefowie Prosper Banku kilka miesięcy później znaleźli się w areszcie. "Jutro dolar po 12 000" - zapowiadał na jesieni 1989 roku dziennikarz, nie rozumiejąc, że gazeta nie ma prawa wpływać na kurs złotego, bo to nieetyczne. Dziennikarz okazał się zresztą pracownikiem Lecha Grobelnego, który na krótko stał się "człowiekiem nowej epoki". Polityczny tygodnik i jego naczelny robili z nim wywiad, z szacunkiem wysłuchując, jak były cinkciarz wygłasza wykład z makroekonomii. Zapotrzebowanie na ludzi sukcesu było wielkie. Lista najbogatszych Polaków "Wprost" przytaczana była z powagą przez inne media. Nazwiska: Gawronik, Bagsik, Sekuła, Michalak, Baranowski, Duda, Leksztoń budziły szacunek. Nasza wiedza o kapitalizmie była naiwna, nasze oczekiwania także.
Naiwnością grzeszyły również rządzące elity. Jacek Kuroń oswajał ludzi z nową sytuacją, ale wprowadzał rozwiązania, na które w dłuższej perspektywie nie stać było budżetu państwa. Potem trzeba było nowelizować ustawę o bezrobociu i uchwalać nową ustawę emerytalną, odbierając ludziom pochopnie przyznane przywileje. Trudno się dziwić, że poparcie dla rządu i nowego ustroju zaczęło słabnąć.
Na fali "rynkowego entuzjazmu" powstało na początku lat 90. przeszło 100 małych banków i kilkadziesiąt towarzystw ubezpieczeniowych. Większość z nich zarządzana była fatalnie, bo skąd nagle miało się wziąć tysiące wykwalifikowanych finansistów? Wiele banków i firm ubezpieczeniowych powstawało tylko po to, by ukraść pieniądze klientów. Większość w połowie lat 90. zbankrutowała lub została przejęta przez poważniejsze instytucje finansowe.
Fiaskiem zakończyły się marzenia o powszechnej prywatyzacji, która jednym skokiem miała nas wprowadzić w dorosły kapitalizm. Program Narodowych Funduszy Inwestycyjnych, który przez jakiś czas był głównym pomysłem na przyspieszenie zmian w gospodarce, pozwolił jedynie wzbogacić się grupce menedżerów i inwestorów.
Naiwne pomysły dawno zostały wyrzucone do kosza, miejsce samorodnych finansistów zastąpili absolwenci renomowanych wydziałów polskich i zagranicznych uczelni. Zmieniło się prawo bankowe i ubezpieczeniowe, powstały nowe instytucje nadzoru, kontrolujące działanie sektora finansowego. Akurat w tym sektorze dokonaliśmy nieprawdopodobnego skoku. Ale przed 10 laty finansista kojarzył się przeciętnemu Polakowi z cudotwórcą, który potrafi pomnożyć swoje i cudze pieniądze, a dziś jedynie z urzędnikiem siedzącym w sterylnym pokoju, uważnie przeglądającym nasz wniosek kredytowy.
Zmiany ustrojowe w Polsce zbiegły się z przyśpieszeniem przemian w światowej gospodarce. Tradycyjny wielki przemysł traci w najbogatszych krajach na znaczeniu, zamykane są kopalnie, huty, zakłady przetwórcze. Na ich miejsce wyrastają nowe firmy, bazujące przede wszystkim na ludzkiej myśli i najnowszej technice. Procesy te nie omijają też naszego kraju.
Jeszcze w 1992 roku eksperci kanadyjscy, pracujący na zlecenie polskiego rządu, postulowali ograniczenie zdolności produkcyjnych polskich hut do 11,7 mln ton (w 1990 r. hutnictwo mogło wyprodukować 19 mln ton). Dla hut oznaczało to konieczność radykalnego odchudzenia. Ale dziś kanadyjska ekspertyza jest już nieaktualna. Nowe szacunki mówią, że trzeba będzie ograniczyć zdolności wytwórcze do 8,5 mln ton. To spowoduje zamykanie hut i redukcję zatrudnienia. My tego nie chcemy przyjąć do wiadomości.
Ale to samo dzieje się w górnictwie, gdzie 100 tysięcy ludzi już straciło pracę, a Ministerstwo Gospodarki twierdzi, że odejść musi następne 20 tysięcy. Czy wówczas kopalnie staną się rentowne? Rząd składa obietnice, ale to znów słowa bez pokrycia. Czyż można się dziwić robotnikom państwowych zakładów, że są przerażeni, że nie wierzą, by mechanizmy wolnego rynku kiedykolwiek zapewniły im bezpieczeństwo, takie jak dawniej państwowy monopol w gospodarce?
Eksperci zauważają postęp, jaki dokonał się w ostatnich 10 latach. Rynek jest stabilny, bardziej przewidywalny, ceny stopniowo zbliżają się do poziomu europejskiego, płace, liczone w dolarach czy euro, rosną. Ale dla wielu przedsiębiorców ten postęp oznacza utratę łatwych szans, które przed 10 laty pozwalały na zyski. Boleśnie odczuwają pogorszenie warunków młodzi profesjonaliści, o których kilka lat temu biły się wielkie firmy zagraniczne. Rynek się nasycił, pensje profesjonalistów spadły, niejeden absolwent SGH z trudem znajduje pracę. Nawet ci, którym się wciąż powodzi - przedsiębiorcy, menedżerowie - pracują dziś ciężej niż kiedykolwiek. Wciąż stać ich na wyjazdy zagraniczne, na wysyłanie dzieci na kursy językowe do Anglii i Francji. Ale kiedyś przychodziło im to łatwiej.
Kapitalizm w początkach miał w Polsce wprawdzie nieliczną, lecz wpływową grupę proroków. Intelektualistów zafascynowanych amerykańską i brytyjską myślą neokonserwatywną, spadkobierców inteligencji, którzy uznali III Rzeczypospolitą za swoje państwo, a jej krytyków za wrogów.
W 1990 roku Balcerowicz otrzymywał najsilniejsze wsparcie ze strony inteligencji, broniącej go przed krytykami radykalnych liberałów. Ale i inteligenci wkrótce zaczęli się niecierpliwić, a wreszcie buntować. Ich płace zależały od budżetu państwa, a ten stale był w opłakanym stanie. Charakterystyczne są zmiany postaw dwóch profesorów socjologii Pawła Śpiewaka i Ireneusza Krzemińskiego, którzy z ideologów Kongresu Liberalno-Demokratycznego przedzierzgnęli się w coraz bardziej zdecydowanych krytyków polskiej odmiany kapitalizmu. Naukowcy nie kwestionują samych zasad wolnego rynku, ale już nie chcą udzielać kredytu zaufania kolejnym rządom, "budującym kapitalizm", nastawionym na sprawy ekonomiczne, a nie na problemy społeczne.
Coraz wyraźniej antykapitalistyczny nurt występuje w miesięczniku "Respublika Nowa", której poprzedniczka - "Respublika"
- przed kilkunastu laty gorliwie propagowała idee wolnorynkowe. Dziś redaktorzy "Respubliki Nowej" atakują "dyktat ekonomistów" narzucających w gospodarce liberalne rozwiązania. Leszek Balcerowicz dawno przestał być chroniony przez to środowisko. Przeciwnie - stał się celem ataku za to, że nie docenia patologii związanych z transformacją ustrojową - bezrobocia, rozszerzających się sfer nędzy, pauperyzacji inteligencji. Polscy intelektualiści, przyznający się do związków z liberalizmem - Marcin Król, Sergiusz Kowalski, Andrzej Walicki - szukają wzorów u liberałów amerykańskich w rodzaju Johna Rawlsa lub Ronalda Dworkina, których poglądy bliskie są europejskiej lewicy. Organem sfrustrowanych intelektualistów stanie się być może nowy kwartalnik "Krytyka Polityczna", której pierwszy numer (lato 2002) zawiera dyskusję o roli polskich inteligentów. Autorzy dotychczasowe zaangażowanie intelektualistów po stronie kapitalizmu nazywają "nową zdradą klerków", nawiązując do słynnego eseju Juliena Bendy'ego, w którym ten potępiał intelektualistów wspierających totalitaryzm.
Polacy czują się dziś jak maratończyk po czterdziestu kilomatrach biegu, któremu w dodatku nikt nie mówi, ile jeszcze zostało do mety. Nie mówi, gdyż kapitalizm to gra indywidualna, w której nie ma jednego planu dla wszystkich, gdzie nie można za jednym zamachem załatwić wszystkich problemów.
Wolny rynek stwarza szanse, ale trzeba je wykorzystać samemu, to znaczy - liczyć na siebie, swoją pracę i spryt. Tymczasem Polacy tęsknią do bezpieczeństwa, do parasola ochronnego państwa, który uchroni przed bankructwem, do mądrych ministrów, którzy w zaciszu gabinetów opracują genialny plan cudu gospodarczego. Mają dość zabawy w dorosłość, tęsknią do dzieciństwa. Bardziej niż kiedykolwiek są skłonni podążać za prorokami, takimi jak Andrzej Lepper czy Marian Jurczyk, którzy obiecują trzecią drogę - łatwiejszą i krótszą. Prorokom tym nie wróżę sukcesów, gdyż wcześniej czy później będą musieli swoje magiczne formułki przełożyć na język konkretów - ot, choćby powiedzieć: komu chcą sprzedawać polską stal, węgiel i budowane w stoczniach statki. Ale klęska proroków wcale nie będzie oznaczała, że Polacy pokochają kapitalizm.
Metą nie będzie też Unia Europejska, choć wielu polityków to właśnie obiecuje. Przeciwnie - Unia postawi polskiej gospodarce poprzeczkę jeszcze wyżej, zażąda likwidacji deficytu budżetowego, zabroni państwowej pomocy dla przedsiębiorstw, zmusi do jeszcze twardszej konkurencji. Kto wie, czy po wejściu do Unii nie podniesie się nowa fala krytyki wolnego rynku, tym razem wspomagana przez europejskich i światowych przeciwników kapitalizmu.
źródło: (PAP)