No i teraz pojawia się pytanie - czy mam wydawać o 10 funtów więcej na ciuchy, żeby Aisha i tak na końcu dostała tylko 1 funta, a reszta trafiła do firmy (i słuchać twierdzenia, że to bardzo uczciwe, bo przecież te 9 to wydawane są na managerów, którzy upewniają się, że Aisha dostała o 1 funta więcej, a w Indii 1 funt to bardzo duże piniondze i są traktowane jako uczciwą wypłatę) czy raczej nic z tym nie robić?
Mi naprawdę jest żal tych ludzi co zapierdalają po 16 godzin dziennie, serio. Ale dlaczego to JA mam być winny tym praktykom? Ja przychodzę do sklepu i kupuję ubrania od firmy, która od 1993 roku (czyli od daty, kiedy do opinii publicznej w USA trafił pierwszy raz obraz "sweatshopów" w Bangladeszu) obiecuje, że rozwiązała problem wyzysku. Mam jeszcze bawić się w zbawcę i zapierdalać po świecie sprawdzając każdą fabrykę tej firmy, żeby być pewnym, że moja koszulka nie pochodzi z wyzysku?
Gdyby firmom rzeczywiście
zależało na likwidacji tego procederu, to by nie scinali ceny do granic absurdu (jak to zrobiło H&M ostatnio, wypuszczając sukienkę za $4,95). Skoro 2 dolary to uczciwa donacja to cena za sukienkę powinna wynosić $6,95 i posiadać informację, że $4,95 poszło na to co normalnie idzie, a te $2 to płacisz bezpośrednio na pensję szwaczki. Problem z głowy. A jako, że tak dalej nie jest, to znaczy, że nie tyle konsumenci, co firmy odzieżowe nie chcą tego zmieniać i przerzucają winę na konsumentów.