Historia kontrowersyjnego burmistrza San Pedro, który swoimi działaniami podczas jednej kadencji dokonał czegoś czego nie udało się dokonać żadnemu jego poprzednikowi, a mianowicie rozprawił się z okolicznymi kartelami narkotykowymi wyrządzającymi szkody w jego mieście.
Dla jednych jest bohaterem, dla innych - bezwzględnym przestępcą, którego metod nie powstydziłby się niejeden gangster. Jedno nie ulega wątpliwości: Mauricio Fernandez, były już burmistrz niewielkiego miasta w północnym Meksyku, przeszedł do historii: rozniósł w pył przestępczość zorganizowaną i uczynił San Pedro oazą bezpieczeństwa i spokoju. Za jaką cenę?
To był wielki dzień - zarówno dla mieszkańców San Pedro Garza García, jak i dla nowo wybranego burmistrza, pochodzącego z jednej z najbogatszych i najbardziej wpływowych meksykańskich familii. W czasie kampanii wyborczej Mauricio Fernandez roztoczył przed obywatelami 120-tysięcznego miasta wizję jak na meksykańskie standardy wręcz utopijną: w przemówieniach i podczas spotkań z wyborcami obiecywał, że poucina wszystkie łby narkotykowej hydry, która od kilku lat coraz śmielej poczynała sobie w mieście, dotąd uchodzącym za jedno z najzamożniejszych, najspokojniejszych i najbezpieczniejszych w ogarniętym wojną narkotykową kraju.
"Zbiegi okoliczności się zdarzają"
31 października 2009, w przemówieniu inaugurującym jego kadencję zapewnił, że jeden z najważniejszych lokalnych baronów narkotykowych Héctor "Czarny" Saldaña, odpowiedzialny za porwania dla okupu i wymuszanie haraczy od właścicieli stoisk handlowych, sklepów, barów i restauracji, już nigdy więcej nie będzie naprzykrzał się mieszkańcom miasta. - Jego już nie ma - powiedział wówczas Fernandez, a zgromadzeni na wiecu Meksykanie zagłuszyli go kakofonią oklasków.
Cztery godziny później w bagażniku szarego chevroleta porzuconego w Mexico City policja odnalazła zwłoki czterech mężczyzn. Ciała nosiły znaki tortur, a obok nich leżała kartka. "To za porwania. Podpisano: Szef wszystkich szefów. Hiob 38:15". Dziennikarze błyskawicznie ustalili, że było to odwołanie do biblijnego cytatu z Księgi Hioba: "Grzesznikom światło odjęte i strzaskane ramię wyniosłe". Dwa dni później koroner podał do wiadomości publicznej tożsamość ofiar. Jedną z nich był "Czarny".
Mieszkańcy San Pedro przecierali oczy ze zdumienia, że "proroctwo" nowego burmistrza tak szybko się wypełniło, a dziennikarze ruszyli do ataku, oskarżając Fernandeza o zlecenie zabójstwa. Burmistrz tłumaczył, że już wcześniej wiedział od amerykańskiego wywiadu, że ekipa Héctora Saldaña planowała zamach na jego życie. I ucinał dalsze dywagacje stwierdzeniem: - Czasem w życiu zdarzają się zbiegi okoliczności.
Tak rozpoczęta kadencja mogła wieszczyć tylko jedno: San Pedro wkroczyło w nową erę walki z narkobiznesem.
Klin klinem
Miesiąc później nowy burmistrz przyznał głośno to, o czym wielu szeptało pokątnie - że posiada własną sieć informatorów, infiltrujących szeregi karteli narkotykowych. - Jeśli sam diabeł przyjdzie do mnie i powie, że chce sprzedać mi informacje, kupię je - stwierdził.
W przeciwieństwie do wielu polityków, na słowach nie poprzestał, o czym Meksykanie mogli się przekonać bardzo szybko, bo Fernandez oznajmił, że tworzy własną "grupę wywiadowczą", do której nie zawaha się rekrutować (obok byłych policjantów i żołnierzy) nawet nawróconych przestępców - byleby tylko skutecznie rozprawiali się z dilerami narkotyków i gangsterami. Uciął jednocześnie wszelkie spekulacje, zapewniając, że antynarkotykowy szwadron będzie finansowany nie z budżetu miasta, ale z kieszeni najzamożniejszych biznesmenów zatroskanych dobrem sąsiadów.
Fernandez nie zamierzał też podzielić losu swoich kolegów po fachu, którzy obejmując stanowiska burmistrzów deklarowali, że zetrą w pył kartele narkotykowe i przywrócą ład i porządek na rządzonych przez nich terenach. Pablo Antonio Pintor, María Santos Gorrostieta Salazar, Nadin Torrabla Mejía, Marosil Mora Cuevas - to tylko kilka nazwisk z długiej listy polityków, którzy skończyli podobnie, z kulą w głowie. Sam Fernandez otrzymywał niezliczone pogróżki, które w trzech przypadkach omal nie zostały zrealizowane.
Jak powiedział, tak zrobił. Na ulice San Pedro wyległy zastępy tajniaków, działających pod wspólnym szyldem El Grupo Rudo (dosł. z hiszpańskiego Ostra Grupa lub Brutalna Grupa). Działali błyskawicznie - w ciągu sześciu miesięcy z San Pedro i okolic zniknęła wierchuszka kartelu Beltran Leyva. Jego członkowie zostali albo aresztowani, albo (częściej) zabici.
Szybko też okazało się, że oddział ochotników odpowiedzialnych za oczyszczenie miasta z wszelkiej maści drobnych i potężnych mętów zbyt dosłownie wziął sobie swoje zadanie do serca. Członkowie El Grupo Rudo byli oskarżani o stosowanie iście gangsterskich metod, z torturami i pozasądowymi egzekucjami włącznie.
Wkroczenie nowego aktora na scenę wojennego teatru wywołało zaniepokojenie obrońców praw człowieka i niektórych ekspertów. Zwłaszcza, że burmistrz zdecydowanie zadeklarował, iż nie zawaha się przed niczym, by osiągnąć cel. - Kryminaliści chcą łamać wszelkie prawa, podczas gdy my powinniśmy je respektować. Cóż, nie rozumiem tego - stwierdził, zapewniając, że El Grupo Rudo osiągnie swój cel, nawet przekraczając wszelkie granice.
Zdaniem niektórych analityków Fernandez dał tym samym zły przykład pozostałym przywódcom lokalnych rządów, a nawet władzom federalnym. "Mogą (oni) ulec pokusie pójścia w ślady Kolumbii, gdzie paramilitarne gangi i szwadrony śmierci zabiły tysiące lewicowych działaczy, podejrzewanych o kontakty z kartelami, jak i samych przestępców na przełomie lat 90. XX wieku i początku millenium" - pisał "The Wall Street Journal" tuż po inauguracji kadencji Fernandeza.
- Burmistrz usprawiedliwia, przechwala się, a nawet świętuje, że wymierzył sprawiedliwość własnymi rękoma, poza instytucjami prawnymi. To zła wiadomość dla tych z nas, którzy wierzą, że w cywilizowanym społeczeństwie przestępcy muszą stanąć przed obliczem wymiaru sprawiedliwości - uważa politolog Leo Zuckerman.
Do grona krytyków polityki Fernandeza dołączył też były minister spraw wewnętrznych Fernando Gómez Mont. - Państwo (…) nie może działać ponad lub poza prawem. Ktokolwiek to robi, jest przestępcą, a my nie możemy akceptować wykorzystania przestępców do rozwiązania problemu przestępczości - stwierdził.
Krytyczne głosy nie słabły, nawet gdy w kwietniu 2010 roku Fernandez ogłosił, że misja została wypełniona i zamierza rozwiązać antynarkotykowy szwadron, pozostawiając jednak siatkę informatorów - tak na wszelki wypadek. Pojawiły się jednak przypuszczenia, że El Grupo Rudo będzie działać dalej, ale w całkowitym utajnieniu. I tak się prawdopodobnie stało, bo lokalni członkowie karteli narkotykowych byli systematycznie eliminowani przez kolejne dwa lata. A Fernandez w końcu przyznał, że mimo iż jego kadencja zbliża się do końca, będzie aktywnie pomagał nowemu burmistrzowi, między innymi nadzorując działania zastępu tajniaków.
Narkotyki - tak, korupcja - nie
Fernandez "podpadł" władzom stanowym już w 2003 roku, gdy ubiegał się o fotel gubernatora stanu Nuevo León. Oświadczył wtedy, że jest zwolennikiem legalizacji narkotyków, a rząd powinien czerpać profity z narkobiznesu. Zasugerował, że czasami politycy powinni dogadywać się z kartelami, by zapewnić pokój.
Później, gdy władzę w kraju przejął prezydent Felipe Calderón, znany z ciętego języka polityk nie krępował się otwarcie krytykować jego decyzji. Twierdził między innymi, że to Calderón odpowiada za rzekę przelanej w wojnie narkotykowej krwi, bo jego decyzja o zbrojnym uderzeniu w kartele doprowadziła do eskalacji konfliktu.
- Jesteśmy zmęczeni siedzeniem z założonymi rękoma i czekaniem aż tatuś czy mamusia Calderón przyjdzie nas obronić. My w San Pedro sami podejmujemy decyzje, by wziąć byka za rogi - mówił w wywiadzie radiowym. I zapewniał, że zrobi wszystko, co w jego mocy, by położyć kres porwaniom, wymuszeniom i przemytowi narkotyków, nawet jeśli będzie musiał działać na granicy prawa, a może i ją przekroczyć. - Zamierzamy zrobić to za wszelką cenę, uczciwie lub nie - podkreślił.
Gdy zaś sam Fernandez rozsiadł się wygodnie w fotelu burmistrza, przeprowadził też zakrojone na szeroką skalę czystki w lokalnych strukturach policji. Z jej szeregów zostało wyrzuconych ponad 30 wysokich rangą funkcjonariuszy, którzy negatywnie przeszli badanie wykrywaczem kłamstw i inne testy, sprawdzające ich prawdomówność, uczciwość i lojalność wobec państwa i narodu.
- Wszyscy moi policjanci przechodzą odpowiednie testy i trening. Żaden z nich nie jest powiązany z przestępczością zorganizowaną - przekonywał Fernandez. - Jeśli ktoś zostanie zidentyfikowany jako powiązany z przestępczością zorganizowaną, mówimy mu, że musi odejść.
Prosta kalkulacja
Choć poparcie dla niego nie osłabło, Fernandez musiał już ustąpić miejsca Ugo Ruizowi, bo w Meksyku nie można sprawować tej samej funkcji państwowej przez dwie kadencje z rzędu. O fotel burmistrza będzie mógł ubiegać się ponownie dopiero w 2015 roku. Charyzmatyczny polityk i biznesmen ani myśli usunąć się w cień na kolejne trzy lata. Nie zamierza tym bardziej zaprzepaścić dotychczasowych osiągnięć. A jest ich sporo: statystyki przestępczości drastycznie spadły, właściciele przedsiębiorstw przestali skarżyć się na próby wymuszania haraczy, a mieszkańcy - obawiać się, że zostaną porwani dla okupu w biały dzień.
Mimo to nie cichną krytyczne głosy. Od początku kadencji przeciwnicy Fernandeza wytykali mu powiązania z kartelem Beltran Leyva, do niedawna jedną z największych i najbardziej bezwzględnych grup przestępczych operujących w Meksyku, odpowiedzialną za produkcję i przemyt narkotyków (kokainy, marihuany i heroiny), ludzi i broni, a także pranie brudnych pieniędzy, wymuszenia, porwania i morderstwa. Macki tej ośmiornicy, dowodzonej przez braci Leyva, sięgały najwyższych szczebli rządu i armii, a nawet meksykańskiego Interpolu. Niedługo po przejęciu władzy w San Pedro przez Fernandeza, czołowi przywódcy kartelu zostali zabici lub aresztowani, a sama grupa rozpadła się na kilka pomniejszych.
Spora w tym zasługa El Grupo Rudo - i właśnie tym argumentem zwolennicy Fernandeza zamykają usta jego przeciwnikom. Działanie na granicy prawa i pozasądowe egzekucje to ich zdaniem niewielka cena za bezpieczeństwo, święty spokój i dobrobyt mieszkańców San Pedro. A ci stoją za Fernandezem murem. Jeden z ostatnich sondaży wykazał, że pod koniec kadencji burmistrz cieszył się poparciem dziewięciu na dziesięciu mieszkańców miasta.
- Ludzie go wspierają, bo jeśli wokoło dzieje się coś złego, nas to nie dotyka. A nawet jeśli (Fernandez) ma powiązania ze złymi ludźmi, cóż, to wszystko jest w porządku - stwierdziła Anamaría Conejo Vargas w rozmowie z dziennikiem "The New York Times".
~Aneta Wawrzyńczak dla Wirtualnej Polski