Witam wszystkich Sadystów. Chciałbym podzielić się z Wami wszystkimi pewną historią, która wydarzyła się naprawdę, około września 2009 roku, podczas obozu naukowego w Złotoryi na Dolnym Śląsku. Oto ona:
Ostatniej nocy obozu my, studenci i studentki Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie, wpadliśmy na pomysł zagrania "w butelkę". Osoba wytypowana przez gwint, musiała spełnić wyzwanie, postawione im przez osobę kręcącą ową butelką. Zabawa, jak zabawa, stara jak świat. Pech zechciał wykrzywić do mnie swój ryj w okolicach trzeciej kolejki. Otrzymałem za zadanie udać się do lodówki, wspólnej dla całego ośrodka, w którym, oprócz nas, mieszkali jeszcze jacyś inni ludzie, wziąć z niej musztardę i oddać do niej swoje wielmożne nasienie. Oczywiście, jako że skonsumowany wcześniej alkohol, na stałe zagościł za sterem mojego umysłu, udawszy się do toalety, wykonałem zadanie bez żadnego problemu (może poza pewnymi niedogodnościami fantazyjno-technicznymi, podczas dokonywania owej czynności), dodając poza tym od siebie opiłki paznokci. Już po wszystkim wróciłem na miejsce naszego wspólnego posiedzenia, zameldowałem wykonanie zadania. Pośmialiśmy się, poobrzydzaliśmy i wróciliśmy do dalszej gry. I wszystko skończyłoby się zwyczajnie, gdyby nie obrazek, który ukazał mi się, gdy szedłem do toalety, tym razem w celach tradycyjnych: przy jednym ze stołów zwyczajowy rodzinny posiłek, dzieci, na oko w wieku około lat 4 i 7, zajadają ze smakiem kanapki z serem, szynką i MUSZTARDĄ, przyrządzone przez uczynnego tatusia, który, w momencie gdy szedłem do ubikacji, akurat pouczał swoje dzieciaki: "Dzieci, pamiętajcie, żeby po kolacji umyć ząbki". A dzieci odpowiedziały grzecznie chórem: "Pamiętamy, tatusiu", a na ich ustach różnobarwnie mieniła się musztarda delikatesowa, marki na P.
Pozdrawiam i życzę smacznego.
Ostatniej nocy obozu my, studenci i studentki Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie, wpadliśmy na pomysł zagrania "w butelkę". Osoba wytypowana przez gwint, musiała spełnić wyzwanie, postawione im przez osobę kręcącą ową butelką. Zabawa, jak zabawa, stara jak świat. Pech zechciał wykrzywić do mnie swój ryj w okolicach trzeciej kolejki. Otrzymałem za zadanie udać się do lodówki, wspólnej dla całego ośrodka, w którym, oprócz nas, mieszkali jeszcze jacyś inni ludzie, wziąć z niej musztardę i oddać do niej swoje wielmożne nasienie. Oczywiście, jako że skonsumowany wcześniej alkohol, na stałe zagościł za sterem mojego umysłu, udawszy się do toalety, wykonałem zadanie bez żadnego problemu (może poza pewnymi niedogodnościami fantazyjno-technicznymi, podczas dokonywania owej czynności), dodając poza tym od siebie opiłki paznokci. Już po wszystkim wróciłem na miejsce naszego wspólnego posiedzenia, zameldowałem wykonanie zadania. Pośmialiśmy się, poobrzydzaliśmy i wróciliśmy do dalszej gry. I wszystko skończyłoby się zwyczajnie, gdyby nie obrazek, który ukazał mi się, gdy szedłem do toalety, tym razem w celach tradycyjnych: przy jednym ze stołów zwyczajowy rodzinny posiłek, dzieci, na oko w wieku około lat 4 i 7, zajadają ze smakiem kanapki z serem, szynką i MUSZTARDĄ, przyrządzone przez uczynnego tatusia, który, w momencie gdy szedłem do ubikacji, akurat pouczał swoje dzieciaki: "Dzieci, pamiętajcie, żeby po kolacji umyć ząbki". A dzieci odpowiedziały grzecznie chórem: "Pamiętamy, tatusiu", a na ich ustach różnobarwnie mieniła się musztarda delikatesowa, marki na P.
Pozdrawiam i życzę smacznego.