Zacznę od prawdziwej perełki:
W skupieniu godnym medytującego Ghandiego czekałem pod drzwiami zdychającego papieża Jana Pawła II na jego ostatnie tchnienie by uważnie niczym agent Mossadu prześlizgnąć się między grubymi watykańskimi spaślakami i dotrzeć do niemytej od tygodni dupy Karola Wojtyły, po czym nie używając wazeliny ani rękawiczek, zupełnie na sucho, cicho niczym świszcząca kula wylatująca z tłumika używając sporej siły wepchałem rękę w odbyt truchła papieża, napierając na zwieracze z siłą powodującą rozerwanie martwej już, lecz jeszcze ciepłej błony anusa, gmerałem głęboko, po samą prostatę w poszukiwaniu papieskego, boskiego, ostatniego stolca papieża-polaka, po czym wyciągnąłem zdobycz, spory kawał stolca ociekającu śluzem, żołcią i krwią z rozerwanego odbytu, przyglądałem mu się chwilę, lecz nie mogąc powstrzymać swojej żądzy szybkim ruchem umieściłem go w swoich ustach, rozkoszując się jego niebiańskim smakiem z delikatną nutką hostii, wina mszalnego i spermy młodych ministrantów z okolicznych bazylik, resztki rozsmarowałem sobie na twarzy, i z uspokojonymi już nerwami zlizałem krew z ran anusa i czując się niczym Judasz czterema szybkimi ruchami skóry zostawiłem na jego martwej twarzy kilka kropel nasiena...
W zasadzie na tym mosznaby temat zakończyć, ale...
W krańcowej fazie uniesienia, w przebraniu siostry zakonnej, wydostałem sie z Pałacu Archanioła Michała i wyruszyłem w tętniące zapachami miasto z resztkami boskiego smaku na ustach. Rzym był ciepły o tej porze roku, wszystkie aromaty kloszardów, śmieci, prostytutek i bocznych uliczek napawały mnie trudnym do opisania podnieceniem. Wiedziałem, że wydarzy się coś jeszcze bardziej niezwykłego tej nocy. Niczym wygłodniały lampart przeszukujący puszczę, z wielką godnościa i całkowitą pewnością o słuszności swojego postępowania, z majestatycznym spokojem zakradłem się do pobliskiej bazyliki gdzie odprawiano modły za duszę najświętszego z ludzi. W niewypowiedzianej, niedającej się opisać wytrwałości czekałem na obiekt mojej nowej fantazji - skromnego posiwiałego mężczyzny w purpurowym stroju kardynała.
Z majestatycznym spokojem i skupieniem umysłu
godnym medytującego buddysty wyruszyłem za ekscelelencją do miejsca jego spoczynku. Niczym japoński najemnik-zabójca wdarłem sie do komnat piękniejszych niż secesyjne galerie Gaudiego i z drżeniem krtani czekałem na przebieg emocjonujących wydarzeń. Skryty za kotarą wielkiego łoża rozebrałem się do naga masując swoje nieśmiertelne pożądanie. Nie mogąc znieść terroru mojego jestestwa powoli wszedłem do łaźni odpoczywającego w bajecznie inkustrowanej wannie kardynała. Gdy wszedłem do tego jeziora rozkoszy, jego ekscelencja zbliżył swoje pomarszczone usta do moich. Z wielkim pietyzmem i poszanowaniem godności oraz ze świadomością wspaniałości chwili wyniosłym ruchem ręki nakazał mi włożyć swoje dłonie w swoje starcze oko Arymana. Wszystko trwało godzinami a była to tylko chwila. Kardynał stercząc okrakiem nad mym wątłym ciałem defekował raz po raz na moją twarz. Odchody były intensywnie gryzące powietrze, które zamieniło się w wyczuwalną sferę miłości. Gryząc i spijając naruszałem ich mistyczną konstrukcję moimi naruszonymi przez ząb czasu i próchnicę kłami. Wanna wypełniła sie krwią i moczem, wymianie pocałunków towarzyszyły treści żoładka i jelit. Nasze rozdygotane w ekstazie ciała padły w końcu na łoże i pod obrazem Fransisca de Herrary gdy triumowaliśmy raz za razem w swoich ognistych ciałach. O świcie w sakramentalnej ciszy, odczuwając stan głębokiego oczyszczenia duszy i całkowitego spełnienia swojej egzystencji wymknąłem sie z komnat rozkoszy. Długi czas nie widziałem kardynała, dopóki z kominów watykańskich nie wyłonił sie biały dym przypominający mi pierwsze niesmiałe przygody w Watykanie, a na balkonie stanęli piękni mężowie i zakrzyknęli do uradowanych tłumów: Habemus Papam!
Serce stanęło mi na moment a do oczu napłyneły łzy największego wzruszenia
Kolejna perełka, równie mocna jak pierwsza:
Stałem na spieczonej południowym słońcem ziemi, spoglądając na cierpiącego nazareńczyka z wolna konającego na drewnianym krzyżu, gmerając sobie po kryjomu przy jajach, gdy nagle umysł mój ogarnęła niezwykła iluminacja... Gdy tylko zapadł wieczór, niczym żmija pustynna podpełzłem do krzyża, aby ukradkiem wykraść zakrwawionego trupa cuchnącego kałem i uryną. Owinąwszy zwłoki w dywan, ruszyłem ostrożnie w kierunku stajenki nieopodal domostwa jednego z cieśli żyjącego w konkubinacie z znaną w całym Jeruzalem ladacznicą słynącą ze swych wyuzdanych perwersji; między innymi zbliżeń z osiołkiem. Tak więc, gdy tylko dotarłem już na miejsce zwinnie lawirując pomiędzy rzymskimi patrolami, rozwinąłem dywan i spojrzałem na smutną, martwą aczkolwiek wciąż piękną twarz. Doznałem nadzwyczaj twardej erekcji.
Rana na boku wyglądała jak usta lubieżnej nałożnicy, wilgotne, i spragnione perlistego nektaru życia, którym zamierzałem je suto napoić. Delikatnie rozchyliłem rozciętą tkankę, po czym wszedłem w nią. Cudowna śliskość i wilgoć wnętrza rozbudziła mą chuć do granic możliwości... Młóciłem biodrami bez opamiętania, uderzając czubkiem swego penisa płuc, z nadzieją przebicia się aż do samego serca.
Na koniec coś nieco mniej 'sadistic'
Mój krótki acz burzliwy związek z Matką Teresą z Kalkuty nie zaowocował potomstwem ale dał nadzieję wielu pokoleniom biedoty indyjskiej. Wszystko zaczęło się na początku lat 90 podczas służby w nowicjacie prowadzonym przez świętą Matkę. Podczas codziennego obchodu dzielnicy nędzarzy w czasie którego Matka decydowała, który z trędowatcyh miał przenieść się do lepszego świata, nasze dłonie po raz pierwszy splotły się w gorejącym niczym piekące podniebienie indyjskie przyprawy uścisku. Jej świętobliwości imponowała moja otwartość, ciekawość świata i dar duszy serca, którym raczyłem każdego napotkanego człowieka, a to niskim ukłonem, a to dobrą radą.
Staliśmy na łożem konającego na biegunkę krwotoczną podstarzałego mężczyzny z wyjątkowo długimi wąsami, którymi szczycił się za życia. Matka ucałowała usta wąsacza, stała tak nachylona przez dłuższą chwilę gdy poczułęm piękące znamię grzechu podnoszące swoją głowę Lewiatana w moich spodniach.
Nie mogąc zdobyć się na nic innego zadarłem mozettę mojej świętej i przedarłem się przez stare zniszczone łachmany szat opiewające pas jej malutkiej postury. Moja słodka Agnes jęknęła i całym ciałem opadła na umierającego wąsacza, który resztkami sił wyciągnął swojego penisa. Matka Teresa wpychana moimi uderzeniami usiadła na trędowatym wąsaczu i z niespotykaną jak na jej wiek siła poruszała udami, wiła się od synergicznych ciosów naszych członków wypełniających jej wnętrze niczym duch święty wypełnia pobożne serce. W konwulsywnych drgawkach wąsacza nasze ciała przypominały jakieś dziwne perpetum mobile, idealnie zsynchronizowaną maszynę. Każdy ruch był jednością, wszyscy przez chwilę staliśmy się jednością. Stare i pomaraszczone ciało Matki było teraz jedwabistym suknem pachnącym olejkami i amforą a wąsaty grubas był Adonisem. Ja sam byłem sobą. Czułem to. Nareszcie to czułem. Jej świętobliwość nie wytrzymała tempa i wypłynęły z niej wszystkie możliwe płyny każdą drogą, możliwą dla człowieka nawet niezwykłego jakim była. Wąsatemi grubasowi zaczęła płynąc z ust krew i ślina, w spazmatycznych podrygiwaniach doszedł w mojej Agnes i powoli dusząc się wewnętrznym krwotokiem wywołanym orgazmem odchodził. Mając na widoku ten majestatyczny moment sam skończyłem w oku Arymana, mej oblubienicy tego cudownego dnia. Wytarłem członka w zakrwawione łoże i doprowadziłem się do porządku. Zapalilismy świece i modliliśmy się za duszę zmarłego, który jak niewielu miał możliwość wyspowiadania grzechów na łożu śmierci.