Poprzedni mój tekst o Polkach o śniadych książętach się mniej więcej przyjął, może też i moderacja uzna, że ten się nadaje.
Postarałem się w miarę spójnie i logicznie wyjaśnić, dlaczego związki partnerskie nie mają prawa bytu, a tym bardziej homo-małżeństwa.
Kilka próśb:
- jeśli za długie - scroll,
- jeśli Cię to nie interesuje - scroll,
- jeśli za długie, przeczytałeś tylko akapit i oceniasz całość - zachowaj to dla siebie,
- zanim ocenisz, przeczytaj do końca,
- nie piszę "jak jest", a jak myślę, robi różnicę.
Dziękuję i zapraszam do lektury i dyskusji.
I oto stało się. Jeden z argumentów przeciwko związkom partnerskim, jakoby pierwszemu krokowi do homo-małżeństw i adopcji dzieci – wytaczany przez rzekomych radykałów, faszystów i ortodoksyjnych, zacofanych katolików – znajduje odzwierciedlenie w prozie życia. Amerykańskie Towarzystwo Psychologiczne uznało pedofilię jako preferencję a nie, jak dotychczas, zaburzenie. Kiedy usłyszymy: „Nie akceptujesz pedofilii? Lecz się!”?
Gdy powstawał projekt ów „pierwszego kroku” – związków partnerskich, sam byłem za. A dlaczego by nie? Przecież homoseksualiści to także ludzie. Nie chcą wiele. Po prostu pewnego formalnego potwierdzenia swojego związku. W razie śmierci spadku, w razie wypadku dowiedzieć się o stanie partnera/ki w szpitalu. Czy to wiele? Miłość to subiektywne uczucie dla każdego z nas. Jeśli ktoś uważa, że kocha drugą osobę tej samej płci, dlaczego by mu odmawiać tego uczucia? Kim jesteśmy, by to oceniać?
Z czasem przyszedł rozum, z czasem zadałem sobie kilka pytań. Nie wstydzę się jednak dawnych poglądów – w końcu i one zadecydowały o tym, jakim jestem obecnie człowiekiem. Rozmawiałem niedawno ze zwolenniczką związków partnerskich. Może są jakieś argumenty „za”, których nie znam? Powoływała się na przykład homoseksualnego związku jej dwóch 19-letnich przyjaciółek (i o ten przykład, także jej i mój się głównie opieraliśmy). Jej teza – nie każdy jest gotowy na związek małżeński, a gdy jedna z tych dziewczyn trafiła do szpitala, niczego nie mogła się dowiedzieć. A cóż za problem spisać odpowiednie oświadczenie o informowaniu w razie wypadku? Podobnie jak w zakładzie pracy, gdzie także wskazujemy taką osobę – niekoniecznie z rodziny. Po cóż w takim razie tworzyć związek partnerski? Jeśli dwie osoby są razem, załóżmy, 10 lat i jedna umiera, to druga nic nie otrzyma w spadku. Pierwsza rzecz – testamenty. Z drugiej strony, jeśli ktoś nie jest gotów, nie dojrzał do zawarcia związku małżeńskiego, to czy wystarczająco dojrzały, by przekazywać cały dobytek (być może tylko chwilowym) partnerce, partnerowi? A kto w wieku dwudziestu lat myśli o testamencie? Gdy ktoś majątku w takim wieku nie posiada, to nie myśli. Po co jednak takiej osobie związek partnerski? Jeśli po paru latach związku, moja dziewczyna nie chciałaby za mnie wyjść, co najmniej zrodziłoby to we mnie wątpliwości. Bo śluby to wiążą na całe życie, a skąd wiadomo, że będzie się kochało tę osobę za kilka lat? Teraz pełno rozwodów – tutaj moje dwa pytania. Nikt nie umie przepowiadać przyszłości i być pewnym tego, ze z tą osobą będzie w związku za np. 5 lat. Ale skoro założyć, że się nie uda lub to (rozstanie) jest na tyle możliwe, by myśleć o tym na samym początku – to po co się z taką osobą wiązać? Różnica też jest taka między „kiedyś” a „dziś”, że „dawniej się zepsute rzeczy naprawiało, dziś się wyrzuca i kupuje nowe”, jak to ktoś kiedyś powiedział. Drugie pytanie: skąd pewność, znając ślamazarność polskich sądów, że rozwiązanie związku partnerskiego będzie łatwe, szybkie i przyjemne? Wbrew pozorom to mogłoby jeszcze bardziej komplikować żywoty. I właśnie, „przyjemne” – przy rozwodach wychodzą na wierzch różne brudy i tak dalej. Rozumiem, że wiążący się w związek partnerski to jacyś nad-ludzie, którzy nie zniżaliby się do publicznego wyciągania takich spraw? No nie sądzę. Robiła, co mogła, lecz nie znalazła takiego argumentu „za”, którego bym nie obalił. Ale obalił uczciwie – bez schopenhauerowskiej erystyki i tak dalej. Nie poprzestałem jednak na krytyce i wymieniłem jednak kilka argumentów „za” małżeństwem. Dowiedziałem się, że mam staroświeckie poglądy, jestem konserwą no i katolem. Staram się argumentów wywiedzionych z katolicyzmu nie używać, a opierać na zdrowym rozsądku, bo – choć wg mnie spójne i słuszne (nawet i dla niewierzących w pewnych aspektach) – często wywołują u rozmówcy ogniste wyziewy z pewnej części ciała. Powszechnie wiadomo, że jeśli ktoś odwołuje się do zasad katolickich, do katechizmu (niekoniecznie w kontekście Boga a relacji tylko między dwojgiem ludźmi) z definicji nie ma racji i jest nawiedzony. A najczęściej tak mówią rzekomi znawcy od spraw tak zwanych wykluczeń. Inną sprawą jest, że przy każdej względnej potrzebie dwojga związanych ze sobą ludzi, przedstawiałem jej już gotowe rozwiązania, które oferuje kodeks cywilny i inne ustawy. Po co więc gimnastykować się, tworzyć nowe schematy, instytucje mające pełnić rolę imitacji małżeństwa? No właśnie, po co?
Powyżej przedstawiłem jako takie argumenty nie tyle przeciwko, co brak argumentów za związkami partnerskimi dotyczące osób heteroseksualnych. Dotyczących homosi (i tak też będę ich nazywał w tym felietonie jednak bez cienia szyderstwa, poniżenia a z trudności używania trudnego słowa „homoseksualistów”) zaś chciałbym przytoczyć w innym świetle, zmierzając do dwóch pozostałych tematów felietonu. Aby przyznać homosiom prawa na równi z tradycyjnym małżeństwem, warto zatrzymać się przy samym homoseksualizmie. Niegdyś gdy usłyszałem, jak ktoś nazywa homoseksualizm chorobą, pukałem się w czoło. Bo dlaczego niby? Nie wiedzą, co robia? Nie wiedzą kogo i jak kochają? Przecież miłość to uczucie subiektywne, zresztą jak pisałem w pierwszym akapicie, nie licząc wstępu. Homoseksualizm niegdyś znajdował się na liście chorób WHO. Dlaczego został skreślony? W drodze głosowania. Z jednej strony stołu naukowcy z opinią taką, że homoseksualizm to zaburzenie, po drugiej stronie tacy, że to normalność. Czy wynik głosowania kreuje rzeczywistość? Nie. Czy wynik głosowania daje pewność tego, że odwzorowuje rzeczywistość? Nie. Nawet, gdyby przy tym stole siedzieli wszyscy naukowcy (badający płciowość, psycholodzy) z całego świata – czy musiałoby to mieć odzwierciedlenie w rzeczywistości? Tak samo, po trzecie, nie. Ktoś tych psychologów tam zaprosił, jakąś listę obecnych sobie ułożył. Argument więc „skreślenia z listy WHO” do mnie nie przemawia i sądzę, że dobrze to uargumentowałem. Szukajmy więc dalej argumentów za normalnością homoseksualizmu. Szukam… Szukam… Jedyny, który znam, to argument o miłości. Za chwilę do niego wrócę. Patrząc na nasz gatunek ze strony boskiego stworzenia czy też ewolucji wydaje się być normalnym heteroseksualizm. Normalnym, bo na to wskazują nasze narządy, to w jaki sposób się rozmnażamy oraz to, jaką orientację ma 98 (około) procent populacji. Dlaczego uznać by za normę orientację zupełnie odwrotną? Mówi się, że w królestwie zwierząt (jeszcze jednak drugi argument, obok miłości) człowiek to nie jedyny gatunek, w którym występują osobniki homoseksualne. Można więc wyciągnąć wniosek taki, że to, co wśród zwierząt normalne a występuje także u ludzi, winno być uznawane za normalne wśród ludzi. Będąc jednak konsekwentnym, wymienię kilka innych zachowań, które występują u zwierząt i w skrajnych przypadkach gdzieś się wśród ludzi wydarzyły. Ze szkoły podstawowej pamiętam, że samice jeży zjadają swoje potomstwo (w pewnych sytuacjach). Z kolei telewizji, książek i internetu wiem, że modliszki zjadają partnerów po kopulacji. Pani delfinowa jest zapładniana przez wszystkich panów delfinów ze stada, wtedy żaden pan delfin nie wie, czyje delfiniątko jest jego, więc opiekuje się każdym młodym tak samo. Lwy, zanim posiądą lwicę, zabijają jej wszystkie małe lwiątka z poprzedniego lwa. Czy na pewno powinniśmy nie tyle naśladować zwierzęta, co usprawiedliwiać postępowanie ludzi tym, że zwierzęta też tak robią? No nie sądzę.
Wiele osób ostro reaguje gdy ktoś nazwie cokolwiek „normalnością”, „normą”. Bo norma nie istnieje, to tylko umowne stwierdzenie, a zrelatywizować można wszystko! nienormalność niby gorsza? Ano nie gorsza. Po prostu nienormalna. Odstępująca od normy. Jeśli norma nie istnieje, nie ma ludzi nie-normalnych (nie w potocznym, negatywnym znaczeniu), to w takim razie otwórzmy szpitale psychiatryczne! Bo schizofrenik to nienormalny? Nie ma normalności, nie ma nienormalności! Jeśli pan Jan Kowalski nie ma nogi, to czy ten stan jest normalny? Nie, stan nieposiadania nogi jest nienormalny. Czy z perspektywy pana Jana, jego brakującej nogi jest to stan gorszy? Tak, lepiej panu Janowi żyłoby się z nogą. Ale czy ten nienormalny stan czyni go gorszym człowiekiem? Absolutnie, że nie. Ja uważam, że normalność istnieje. Chłopak i dziewczyna to normalna rodzina. I nic nie jest w stanie, przynajmniej do tej pory, przekonać mnie do tego, że tak nie jest. Mało tego, z pozycji lewej zmieniłem pozycję na prawą. Nie jest tak więc w moim przypadku, że zatwardziale i bezmyślnie bronię prawicowych, konserwatywnych dogmatów.
Często osobom, takim jak ja, zarzuca się, że uważamy homosi za gorszych ludzi. Których trzeba eksterminować jak za Hitlera. Drwią, że Jezus kocha wszystkich, no chyba, że jesteś gejem. I jedno nieprawda i drugie bzdura. Ze strony katolika, patrzę na homosia jak na osobę potrzebującą pomocy. Po prostu. Czy to modlitwy, czy wsparcia specjalisty. I tu znowu zarzut – chcecie im pomagać na siłę! Pudło. Uważam tylko, że jeśli ktoś chce pomocy, powinna być mu udzielona. Jeśli homoś jest nieszczęśliwy z tego powodu, że jest gejem lub lesbijką, powinien móc ubiegać się o pomoc u państwa. Istnieją takie kliniki, które homoseksualistów leczą. I są tacy wyleczeni, już normalni, pacjenci którzy szczęśliwi z powodu nowego życia, tworzą szczęśliwe rodziny. Jaki jednak jest problem? Tu widzę konflikt interesów między homosiami a stowarzyszeniami LGBT. Czy LGBT wspierają homosi, którzy chcą z homoseksualizmu wyjść? Absolutnie. Te środowiska szkalują takich ludzi, atakują psychologów którzy o tym mówią. Krzyczą o mowie nienawiści, o homofobii, Hitlerze i tak dalej… Jednym z przykładów, który akurat mam w mojej pamięci podręcznej, dotyczy tegorocznego memoriału poświęconemu osobie Martina Lutera Kinga w mieście Columbia. W chórze miał śpiewać Donnie McClurkin, były gej mówiący o tym, że jego homoseksualizm był przekleństwem i można go zwalczyć determinacją i modlitwą. Tamtejsze środowiska LGBT zagroziły burmistrzowi, że jeśli on wystąpi – zakłócą uroczystości protestem. Burmistrz się ugiął. Takich przykładów jest naprawdę wiele. Inny konflikt interesów widzę w paradach równości. Wszyscy ludzie, których znam (więc pewnie to i większość społeczeństwa tak sądzi, znajomych mam różnych) w gruncie rzeczy akceptuje, toleruje obecność, istnienie homosi. Nikomu nie przeszkadzają. Niech sobie żyją z kim chcą, niech sobie robią co chcą i z kim chcą. Byle u siebie w domu, nie na paradach. – słyszę zazwyczaj. Gdzie więc problem? Zaczyna się tam, gdzie to homosie (lub raczej grupy LGBT) wkraczają w sferę publiczną. Dlaczego pchają się na afisze? Obnażają się na ulicach, pożądają tak bardzo uwagi innych skupionej wokół ich seksualności? Niczym ekshibicjonista szukający w parku ofiary tak też i te parady widzę. Wydają się czerpać jakąś perwersyjną przyjemność, gdy widzą ich normalni ludzie. Ich obnażone ciała, obsceniczne, wulgarne i zwierzęce ruchy opływające wyuzdanym seksem. (Pewnie ktoś pomyśli o mnie, że jestem z drewna – nie. Wyuzdanie może być w porządku, ale w łóżku – nie na ulicy) Inny argument broniący parad jest taki, że niby mowa tam też jest i miłości. Naczelnego homosia RP – Roberta Biedronia – kojarzę jedynie z żartów, uśmieszków, podtekstów na tle seksualnym. Mówił raz z mównicy w Sejmie do jednego posła trzymając fotografię dwóch lesbijek: „Widzi pan, co to jest? To jest miłość”. „To tylko seks!” – tamten z sali odpowiedział. I temu drugiemu bardziej jestem skłonny przyznać rację. Jedyne, o czym słyszę by poseł Biedroń mówił – to seks. A skoro on tak mówi, znawca, teoretyk i praktyk – tak pewnie jest. Raz pamiętam z telewizji rozmowę posła z Januszem Korwinem-Mikke. Pan Janusz mówił wtedy, że parady traktują jedynie o seksie. Pan Biedroń dumny z siebie mówił z uśmieszkiem, że on o seksie nie wspomniał ani słowa a to pan Janusz ma rubaszne skojarzenia. Jednak od razu wyobraziłem sobie taką sytuację: jednego wieczora ulicami przechodzi marsz ludzi w mundurach Wermachtu, z flagą hitlerowskich Niemiec a następnego dnia w studio ktoś przebrany w strój oficera SS mówi z uśmieszkiem, że jak to – przecież nikt nie mówił o agresji na Polskę i zabijaniu Polaków, żydów czy Romów. To inni mają jakieś niewłaściwe skojarzenia. Co wtedy powiedziałby pan Biedroń? Przykład skrajny, ale oddaje absurd sytuacji. Jest też kwestia gejowskich klubów. Homoseksualiści bawiący się jak normalni ludzie w normalnych klubach? Nie wiem, nie byłem, nie znam się. Kilka moich koleżanek natomiast było okazyjnie w kliku takich klubach („próba” do badania mała, acz dla mnie miarodajna) i to, o czym mi opowiedziały w paru zdaniach – wystarczyło mi. Pary kopulujące prawie na parkiecie, jeśli tzw. „dark roomy” były zajęte i tak dalej. Wszechobecne wyuzdanie i „seks w powietrzu”. Zbierało mi się na wymioty. Nie wykluczając jednak istnienia homosi kierujących się uczuciami – czy typowy uczestnik parady to typowy homoś? Nie wydaje mi się. Jestem wręcz pewien, że części – jeśli nie większości – homosi to wręcz szkodzi. Zakładam istnienie homosia Tomka, który żyje z Romkiem w jednym mieszkaniu i jest im razem dobrze. Nie obnoszą się ze swoją orientacją, nie szukają poklasku. Ich życie – ich sprawa. Jednak, gdy społeczeństwo widzi rzekomo przeciętnych homoseksualistów (z całym tabunem transpłciowców, transgenderowców i innych wynalazków), na wieść o tym, że Tomek i Romek są gejami automatycznie może krzywo na nich spojrzeć. Czy to jest na rękę Tomkowi i Romkowi? Raczej nie.
Skąd więc ta rozbieżność w interesach? Gdy nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o… Tak, pieniądze. Skąd mieliby je brać? A no z WHO do walki z „homofobią”, Unii Europsjekiej, w końcu z Ministerstwa ds. równego traktowania. Im więcej homofobów – tym więcej pieniędzy do walki z nimi. A na co idą te pieniądze? Plakaty, prezentacje, filmy to tylko część branż, które na tym zarabiają. LGBT to ruchy skrzywdzonych homoseksualistów, czy po prostu biznesmeni mający pod sobą naiwnych i szczerych działaczy i zwolenników (a’la Greenpeace)? Sądzę, że to drugie. Cóż uczyniliby bowiem tacy ludzie, jak aktywiści walczący z rasizmem w USA, w LGBT walczący z homofobami, czy feministki walczące z seksizmem, gdyby jutro zabrakło choćby jednego rasisty, „homofoba”, seksisty? Wszyscy ci ludzie straciliby pracę. Bo cóż innego umieją robić, jak szukać wrogów i z nimi walczyć za publiczne pieniądze? A może już dziś problem jest jedynie wyolbrzymiany po to właśnie, by było z kim walczyć? Wracając do LGBT – nie byłoby to nawet aż tak groźne gdyby nie wpływy, jakie środowiska te mają. A są coraz większe. Szykuje się głosowanie projektu ustawy, która skutecznie zamknie usta krytykom, wprowadzić ma ona karanie dyskryminacji. A co jest dyskryminacją? Wszystko to, co gejowi się nie spodoba. Wszystko to, co go urazi. 5 000 złotych grzywny za krzywe spojrzenie na geja – nierealne, absurdalne? Ręki bym sobie uciąć nie dał. I jest też kwestia polskich przedszkoli, gdzie chłopców przebiera się w damskie ciuszki i Centrum Nauki Kopernik, gdzie 12-latek (może i pedofil?) może poznać strefy erogenne innych chłopców i dziewczynek.
Chciałbym w końcu przejść do najważniejszego dzisiaj tematu – pedofilii. Jak połączyć te wątki w jeden? Otóż, wyżej pisałem o jednym z rzekomych argumentów za normalnością homoseksualizmu. O miłości. Miłość miałaby być tym argumentem za uznaniem związków homosi za normalne, nadanie homoseksualizmowi miana preferencji, orientacji, nadawania przywilejów i obrony tej mniejszości – jak w WHO. Jeśli więc to miłość jest kluczowym elementem, to jeśli pokochałbym – żywotnie i szczerze – roślinę doniczkową, to dlaczego niby moja miłość do rośliny miałaby być gorsza? Gorsza od miłości heteroseksualistów, homoseksualistów czy też biseksualistów? Poczułbym się dyskryminowany. Tak samo miłość do taboretu, manekina, z którym jadłbym posiłki, spał, oglądał filmy i miał może jakieś kontakty seksualne. Miłość to miłość – podlega tylko naszej własnej ocenie. Zmierzam tu do konkluzji takiej, że uznanie jednego wyjątku za normę (homoseksualizmu) otwiera szerokie bramy wszelkich innych wyjątków. Począwszy przez niewinne z powodu związki partnerskie, śluby homoseksualistów (a jeśli tak to i transgenderów i innych) po adopcję dzieci – jestem pewien, że taki dla przykładu poseł Biedroń dobrze wie, że zmierza do legalizacji adopcji dzieci przez homoseksualistów, a Pani Grodzka (z trudem mi to przez gardło przechodzi, ponieważ według mnie jeśli koń pomaluje się w paski nie stanie się zebrą) do uznania przez prawo całej gamy płci – lecz na mowę o tym jest za wcześnie. Mówiąc o tym wszystkim dziś z rana mojej serdecznej współlokatorce (którą z tego miejsca pozdrawiam), powiedziałem jej, że takie uznawanie wyjątków skończy się na małżeństwach z taboretami i legalną pedofilią – wszak to też, tfu, „uczucie”. Zasiadam do komputera, patrzę a tu… Amerykańskie Towarzystwo Psychologiczne uznało pedofilię za preferencję. Oczywiście to nie dla mnie taka nowina, wiedziałem wcześniej o takich pomysłach, ruchach, organizacjach wspierających te obrzydliwe idee. Jednak słowo staje się faktem, hipotezy odnajdują (niestety) odzwierciedlenie w życiu. Czy ta zmiana z „zaburzenia” na „preferencję” jest groźna? Cóż, pedofile (i cała granda dziwolągów) idą ścieżką przetartą przez homoseksualistów. To zdaje się być tylko kwestią czasu, aż zaczną domagać się akceptacji, depenalizacji seksu z dziećmi, praw, przywilejów, ślubów (ale z kim?), adopcji dzieci…
Pocieszył mnie kolega. Powiedział, że jeśli Bóg chce komuś zaszkodzić, odbiera mu pierw rozum. Może środowiska LGBT poczuły się zbyt pewnie i zbyt szybko wyszły do świata z pomysłem akceptacji pedofilii? Może to ten przypadek gdy żaba nie gotuje się powoli, a wyskakuje z wrzątku? Może „międzynarodowa społeczność” się obudzi i powie Stop – Stop środowiskom LGBT, natomiast Tak dla miłosierdzia wobec homoseksualistów i ewentualnej pomocy dla nich?
źródło
blog autorskiblog autora