I oto minęła kolejna Rocznica. Co prawda nie okrągła, ale wzbudzającą niemniejsze emocje. Już w przeddzień wiadomo było, że obchody przyjmą zwyczajową formę wzajemnego obrzucania się błotem (o ile nie czymś gorszym), a społeczeństwo podzieli się na zwolenników i przeciwników jednej lub drugiej interpretacji oraz milczącą (i rosnącą) większość wyrazicieli opinii „nie mam zdania / nie interesuje mnie to".
Nie byłoby to może tak ważne w kontekście jednej rocznicy i stałej już w zasadzie obsady „aktorów i komentatorów", jednak od kilku lat można odnieść wrażenie, że mamy coraz więcej dat godnych upamiętnienia. W rzeczywistości doszła tylko jedna, co prawda multiplikowana poprzez comiesięczne zgromadzenia, ale za to w nielicznym gronie entuzjastów. Skąd więc owo złudne wrażenie wielości rocznic? Zapewne stąd, że z roku na rok obchody zajmują coraz więcej miejsca w przestrzeni publicznej, i to bynajmniej nie powodu ich upowszechnienia w społeczeństwie, lecz raczej coraz bardziej konfrontacyjnego charakteru.
Samo składanie wieńców, wręczanie odznaczeń, a nawet defilady wojskowe nie są widać wystarczająco atrakcyjne dla (po)nowoczesnego odbiorcy, dlatego też media starają się odpowiednio podgrzać atmosferę różnymi cytatami, aby jeszcze przez kilka dni po obchodach było o czym mówić i pisać. Najlepiej, gdy dochodzi do spektakularnych interwencji policyjnych, bo wówczas do tematu można wracać jeszcze wiele tygodni później, komentując wyroki sądowe.
Ponieważ sama zaczęłam obchodzić owe rocznice szerokim łukiem, nie zamierzam się włączać w kolejny dyskurs „kto miał rację, a kto moralne prawo", „kto był zdrajcą, a kto patriotą", jednak jest coś, co należałoby w kontekście wszystkich tych wydarzeń przypomnieć — taki mały kubeczek zimnej wody w upalny, sierpniowy dzień.
Czym jest historia? Zbiorem faktów minionych, których w żaden sposób zmienić się nie da. Czym historia nie jest? Niestety, nie jest nauczycielką życia, przynajmniej nie Polsce. Do tego bowiem potrzebna by była jej absolutnie beznamiętna, a nie ideologiczna interpretacja. Co my dziś wiemy o naszej historii? Większość prawdopodobnie zna rok bitwy pod Grunwaldem — ze statystyk wynika, że ta kombinacja cyfr jest jednym z najczęściej używanych PIN-ów. To nasze ostatnie (jedyne?) rzeczywiste zwycięstwo, bo kolejna wielka „wiktoria" w późniejszym kontekście historycznym nabrała nieco dwuznacznego wymiaru. Czyli kiedyś tam wygraliśmy, a potem już odnosiliśmy głównie zwycięstwa moralne, co oczywiście też może (musi) być powodem do dumy, więc należy je promować, jako jeden z głównych produktów eksportowych. I obrażać się, gdy świat o nich nie wie, a nawet wiedzieć nie chce. Cóż, każdy kraj ma własne sukcesy i klęski, a niektórzy w dodatku mają durną jakąś manierę, żeby żyć w teraźniejszości i budować przyszłość. My — awangarda globalnej gospodarki wciąż budujemy pomniki i bawimy się na cmentarzach. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby to były tylko symbole pamięci, hołdu konkretnym ludziom, a nie ciągłe, w dodatku bezrefleksyjne pogrążanie się w przeszłości. Brak wizji chętnie zamieniamy na życie w oparach historii, w dodatku historii zideologizowanej, przekłamanej i … w dużym stopniu nie naszej.
Paradoksem jest, że mnie — wnuczkę chłopa, w PRL-owskich szkołach uczono szlacheckiej perspektywy historycznej. Przeżywałam rocznice powstań „narodowych", szlochałam nad losami przegranych buntowników, tęskniłam za czasami świetności (sic!) I i II RP i wiedziałam, że jeśli „ojczyzna mnie wezwie", pójdę bez wahania na śmierć. Ba, czasem żałowałam, że nie dane mi jest zostać bohaterką — oczywiście martwą, bo inna by się nie liczyła. Tak, jak nie liczyli się ci, którzy głosu nigdy nie mieli i, co dziwniejsze, nawet za komuny go nie dostali.
Co współczesnemu Polakowi mówią daty 1423, 1454, 1493 i 1496, 1518 czy 1520 r. [ 1 ]. W najlepszym razie niewiele. A przecież te daty i wydarzenia, w odróżnieniu od większości powstań „narodowych" dotyczyły całej populacji zamieszkującej ówczesną Rzeczpospolitą i diametralnie pogarszały sytuację życiową ponad 70% tejże. Mając na uwadze zmiany struktury demograficznej, jakie nastąpiły w czasie ostatniej wojny i w pierwszych latach powojennych, można przyjąć, że obecnie ok. 90% z nas to potomkowie tamtej milczącej większości. Może trochę więcej mówi nam rok 1846, bo w ostatnich latach zaczęto przypominać postać Jakuba Szeli i ujawniać rzeczywisty charakter i przebieg ówczesnego buntu. Bo w gruncie rzeczy Rabacja Galicyjska była jedynym powstaniem, które odniosło sukces — zniosła niewolnictwo wielu tysięcy ludzi i zaowocowała oficjalnym uwłaszczeniem w 1848r. Czyli … jedynym wygranym Polakiem w ciągu ostatnich kilkuset lat okazał się chłop galicyjski — prostak, analfabeta, żyjący przez pokolenia w warunkach uwłaczających ludzkiej godności. Niestety, ten przykład nie pasuje do przyjętej narracji historycznej. Czy dlatego, że trzeba by było powiedzieć otwarcie o dwóch narodach, żyjących (nadal) obok siebie, ale nie razem? Czy dlatego, że rozpadł by się w pył mit bohaterskich powstańców, którzy bez skrupułów gasili bunty we własnych posiadłościach przy pomocy wojsk zaborców? Czy dlatego, że trzeba by było wyjaśnić, jakie to niegodziwości popełniała polska ówczesna „elita" wobec swoich poddanych, że bunt przybrał aż tak krwawy charakter?
Warto wyeksponować w naszej historii powyższe daty, bardziej niż 1830, 1863, czy 1944. Dlatego chociażby, aby unaocznić, że degradacja społeczna to jest proces często niezauważalny z perspektywy jednego, czy nawet dwóch pokoleń. Dokonuje się on stopniowo, ale konsekwentnie, a jego odwrócenie wymaga drastycznych środków. Nie jest on bynajmniej czymś „naturalnym", ani też skutkiem działania sił nadprzyrodzonych, lecz wynikiem procesów społecznych — legislacyjnych i gospodarczych. I nieważne, czy takie zjawiska będziemy postrzegać, jako marginalizację pewnych grup społecznych, czy raczej jako uprzywilejowanie innych grup. Ostatecznie to tylko dwie strony tego samego zjawiska, a efekt końcowy przecież znamy — my, obywatele państwa wciąż peryferyjnego i społeczeństwa raczej zacofanego, niż obywatelskiego.
Tak, historia może wiele nauczyć, gdy zostanie poddana analizie przyczynowo-skutkowej i potrafimy wyciągnąć z niej odpowiednie wnioski. To, co z perspektywy historycznej można uznać za błąd, powtarzane po wielokroć jest dowodem skrajnej głupoty. A zakłamana, jednostronna, za to nachalnie forsowana narracja historyczna służy jako narzędzie ideologiczne, którym z zapałem okładają się aktualni oponenci polityczni, licząc na poklask widzów.
Dlatego należy mówić otwarcie o wszystkim, nie pozostawiając marginesu niepewności, który zazwyczaj wykorzystuje garstka demagogów. Bo, tak mówiąc szczerze, czy powinniśmy wstydzić się własnej historii? — bynajmniej. A czy powinniśmy być z niej dumni? — nie widzę powodu. Skoro to są czasy minione, skoro nie mieliśmy wpływu na to, co działo się kilka, kilkanaście, kilkadziesiąt pokoleń przed nami, to czemu mamy mieć do tego podejście tak emocjonalne? W Polsce, niestety, Pamięć Narodowa jest tak ważna, ze aż została zinstytucjonalizowana, gdy tymczasem takie zjawisko nie istnieje. Istnieje pamięć jednostkowa, często zawodna, nawet w przypadku faktów stosunkowo świeżej daty. Istnieje narracja pokoleniowa, dotycząca określonych środowisk — dzięki niej możemy po latach na podstawie przekazu słownego włączyć pewne fakty w nurt współczesnej kultury, jak zrobił to (rewelacyjnie) zespół RUTA. Jednak tzw. pamięć zbiorowa, zwłaszcza jednolita, to fikcja.
Po co nam więc takie pseudointelektualne wymysły, a tym bardziej rzekoma potrzeba odczuwania wstydu / dumy z tytułu wydarzeń, pozostających poza naszym wpływem? Chyba tylko po to żebyśmy się wciąż zajmowali mitami, ignorując realia. Przecież mamy do czynienia z kompletnym odwróceniem pojęć. Wstydzić się można za coś, na co miało się wpływ, ale nie wykorzystało się tego w odpowiedni sposób. Dumnym można być z własnych osiągnięć. Te pojęcia stosowane być mogą również wobec dzieci, czy wnuków, o ile uczestniczymy w ich wychowaniu. Mogą być rozciągnięte nawet na całe następne pokolenie, ale tylko w państwie demokratycznym, gdzie obywatele mają wpływ na kształt i jakość oświaty. Nie możemy się bez przerwy oskarżać za winy poprzednich pokoleń, ani szczycić ich osiągnięciami. Mamy za to możliwość, aby nie powtarzać tych samych błędów. I oszczędzić przyszłym pokoleniom konieczności „wstydzenia" się, za coś, co nie było ich udziałem lub stawiania kolejnych pomników „ku czci".
Do tego potrzebna jest jedynie znajomość własnej historii (gołych faktów), umiejętność wyciągania wniosków oraz duża doza sceptycyzmu wobec nachalnie forsowanej papki martyrologicznej. Wiem, że w kontekście Rocznicy tekst powyższy nie brzmi zbyt „patriotycznie", jednak wolałabym, żeby polskie dzieci nie ginęły już nigdy chwalebnie na barykadach, ani też żeby nikt nie musiał walczyć o odzyskanie szansy na życie w godnych warunkach. Ale przede wszystkim uważam, że warto się również pochylić nad tymi milionami przegranych na przestrzeni wieków istnień ludzkich, zabitymi gdzieś na obrzeżach walk zbrojnych, ofiarami anonimowymi, bo skutecznie wypartymi poza główny nurt oficjalnej historii. Brak takiej refleksji z naszej strony to faktyczny powód do wstydu.
Przypisy:
[ 1 ] Nadawane na przestrzeni ok. 100 lat przywileje szlacheckie stopniowo ograniczały wolność chłopów, od likwidacji samorządów wiejskich, aż po prywatyzację jurysdykcji w majątkach szlacheckich i kościelnych oraz likwidowały swobody gospodarcze, poprzez monopolizację znacznej części produkcji i handlu. Końcowym efektem tych zmian było zahamowanie rozwoju miast oraz usankcjonowanie niewolniczego statusu chłopów pańszczyźnianych.
Autor tekstu: Anna Salman
Całość żywcem zerżnięta z tej strony
Nie byłoby to może tak ważne w kontekście jednej rocznicy i stałej już w zasadzie obsady „aktorów i komentatorów", jednak od kilku lat można odnieść wrażenie, że mamy coraz więcej dat godnych upamiętnienia. W rzeczywistości doszła tylko jedna, co prawda multiplikowana poprzez comiesięczne zgromadzenia, ale za to w nielicznym gronie entuzjastów. Skąd więc owo złudne wrażenie wielości rocznic? Zapewne stąd, że z roku na rok obchody zajmują coraz więcej miejsca w przestrzeni publicznej, i to bynajmniej nie powodu ich upowszechnienia w społeczeństwie, lecz raczej coraz bardziej konfrontacyjnego charakteru.
Samo składanie wieńców, wręczanie odznaczeń, a nawet defilady wojskowe nie są widać wystarczająco atrakcyjne dla (po)nowoczesnego odbiorcy, dlatego też media starają się odpowiednio podgrzać atmosferę różnymi cytatami, aby jeszcze przez kilka dni po obchodach było o czym mówić i pisać. Najlepiej, gdy dochodzi do spektakularnych interwencji policyjnych, bo wówczas do tematu można wracać jeszcze wiele tygodni później, komentując wyroki sądowe.
Ponieważ sama zaczęłam obchodzić owe rocznice szerokim łukiem, nie zamierzam się włączać w kolejny dyskurs „kto miał rację, a kto moralne prawo", „kto był zdrajcą, a kto patriotą", jednak jest coś, co należałoby w kontekście wszystkich tych wydarzeń przypomnieć — taki mały kubeczek zimnej wody w upalny, sierpniowy dzień.
Czym jest historia? Zbiorem faktów minionych, których w żaden sposób zmienić się nie da. Czym historia nie jest? Niestety, nie jest nauczycielką życia, przynajmniej nie Polsce. Do tego bowiem potrzebna by była jej absolutnie beznamiętna, a nie ideologiczna interpretacja. Co my dziś wiemy o naszej historii? Większość prawdopodobnie zna rok bitwy pod Grunwaldem — ze statystyk wynika, że ta kombinacja cyfr jest jednym z najczęściej używanych PIN-ów. To nasze ostatnie (jedyne?) rzeczywiste zwycięstwo, bo kolejna wielka „wiktoria" w późniejszym kontekście historycznym nabrała nieco dwuznacznego wymiaru. Czyli kiedyś tam wygraliśmy, a potem już odnosiliśmy głównie zwycięstwa moralne, co oczywiście też może (musi) być powodem do dumy, więc należy je promować, jako jeden z głównych produktów eksportowych. I obrażać się, gdy świat o nich nie wie, a nawet wiedzieć nie chce. Cóż, każdy kraj ma własne sukcesy i klęski, a niektórzy w dodatku mają durną jakąś manierę, żeby żyć w teraźniejszości i budować przyszłość. My — awangarda globalnej gospodarki wciąż budujemy pomniki i bawimy się na cmentarzach. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby to były tylko symbole pamięci, hołdu konkretnym ludziom, a nie ciągłe, w dodatku bezrefleksyjne pogrążanie się w przeszłości. Brak wizji chętnie zamieniamy na życie w oparach historii, w dodatku historii zideologizowanej, przekłamanej i … w dużym stopniu nie naszej.
Paradoksem jest, że mnie — wnuczkę chłopa, w PRL-owskich szkołach uczono szlacheckiej perspektywy historycznej. Przeżywałam rocznice powstań „narodowych", szlochałam nad losami przegranych buntowników, tęskniłam za czasami świetności (sic!) I i II RP i wiedziałam, że jeśli „ojczyzna mnie wezwie", pójdę bez wahania na śmierć. Ba, czasem żałowałam, że nie dane mi jest zostać bohaterką — oczywiście martwą, bo inna by się nie liczyła. Tak, jak nie liczyli się ci, którzy głosu nigdy nie mieli i, co dziwniejsze, nawet za komuny go nie dostali.
Co współczesnemu Polakowi mówią daty 1423, 1454, 1493 i 1496, 1518 czy 1520 r. [ 1 ]. W najlepszym razie niewiele. A przecież te daty i wydarzenia, w odróżnieniu od większości powstań „narodowych" dotyczyły całej populacji zamieszkującej ówczesną Rzeczpospolitą i diametralnie pogarszały sytuację życiową ponad 70% tejże. Mając na uwadze zmiany struktury demograficznej, jakie nastąpiły w czasie ostatniej wojny i w pierwszych latach powojennych, można przyjąć, że obecnie ok. 90% z nas to potomkowie tamtej milczącej większości. Może trochę więcej mówi nam rok 1846, bo w ostatnich latach zaczęto przypominać postać Jakuba Szeli i ujawniać rzeczywisty charakter i przebieg ówczesnego buntu. Bo w gruncie rzeczy Rabacja Galicyjska była jedynym powstaniem, które odniosło sukces — zniosła niewolnictwo wielu tysięcy ludzi i zaowocowała oficjalnym uwłaszczeniem w 1848r. Czyli … jedynym wygranym Polakiem w ciągu ostatnich kilkuset lat okazał się chłop galicyjski — prostak, analfabeta, żyjący przez pokolenia w warunkach uwłaczających ludzkiej godności. Niestety, ten przykład nie pasuje do przyjętej narracji historycznej. Czy dlatego, że trzeba by było powiedzieć otwarcie o dwóch narodach, żyjących (nadal) obok siebie, ale nie razem? Czy dlatego, że rozpadł by się w pył mit bohaterskich powstańców, którzy bez skrupułów gasili bunty we własnych posiadłościach przy pomocy wojsk zaborców? Czy dlatego, że trzeba by było wyjaśnić, jakie to niegodziwości popełniała polska ówczesna „elita" wobec swoich poddanych, że bunt przybrał aż tak krwawy charakter?
Warto wyeksponować w naszej historii powyższe daty, bardziej niż 1830, 1863, czy 1944. Dlatego chociażby, aby unaocznić, że degradacja społeczna to jest proces często niezauważalny z perspektywy jednego, czy nawet dwóch pokoleń. Dokonuje się on stopniowo, ale konsekwentnie, a jego odwrócenie wymaga drastycznych środków. Nie jest on bynajmniej czymś „naturalnym", ani też skutkiem działania sił nadprzyrodzonych, lecz wynikiem procesów społecznych — legislacyjnych i gospodarczych. I nieważne, czy takie zjawiska będziemy postrzegać, jako marginalizację pewnych grup społecznych, czy raczej jako uprzywilejowanie innych grup. Ostatecznie to tylko dwie strony tego samego zjawiska, a efekt końcowy przecież znamy — my, obywatele państwa wciąż peryferyjnego i społeczeństwa raczej zacofanego, niż obywatelskiego.
Tak, historia może wiele nauczyć, gdy zostanie poddana analizie przyczynowo-skutkowej i potrafimy wyciągnąć z niej odpowiednie wnioski. To, co z perspektywy historycznej można uznać za błąd, powtarzane po wielokroć jest dowodem skrajnej głupoty. A zakłamana, jednostronna, za to nachalnie forsowana narracja historyczna służy jako narzędzie ideologiczne, którym z zapałem okładają się aktualni oponenci polityczni, licząc na poklask widzów.
Dlatego należy mówić otwarcie o wszystkim, nie pozostawiając marginesu niepewności, który zazwyczaj wykorzystuje garstka demagogów. Bo, tak mówiąc szczerze, czy powinniśmy wstydzić się własnej historii? — bynajmniej. A czy powinniśmy być z niej dumni? — nie widzę powodu. Skoro to są czasy minione, skoro nie mieliśmy wpływu na to, co działo się kilka, kilkanaście, kilkadziesiąt pokoleń przed nami, to czemu mamy mieć do tego podejście tak emocjonalne? W Polsce, niestety, Pamięć Narodowa jest tak ważna, ze aż została zinstytucjonalizowana, gdy tymczasem takie zjawisko nie istnieje. Istnieje pamięć jednostkowa, często zawodna, nawet w przypadku faktów stosunkowo świeżej daty. Istnieje narracja pokoleniowa, dotycząca określonych środowisk — dzięki niej możemy po latach na podstawie przekazu słownego włączyć pewne fakty w nurt współczesnej kultury, jak zrobił to (rewelacyjnie) zespół RUTA. Jednak tzw. pamięć zbiorowa, zwłaszcza jednolita, to fikcja.
Po co nam więc takie pseudointelektualne wymysły, a tym bardziej rzekoma potrzeba odczuwania wstydu / dumy z tytułu wydarzeń, pozostających poza naszym wpływem? Chyba tylko po to żebyśmy się wciąż zajmowali mitami, ignorując realia. Przecież mamy do czynienia z kompletnym odwróceniem pojęć. Wstydzić się można za coś, na co miało się wpływ, ale nie wykorzystało się tego w odpowiedni sposób. Dumnym można być z własnych osiągnięć. Te pojęcia stosowane być mogą również wobec dzieci, czy wnuków, o ile uczestniczymy w ich wychowaniu. Mogą być rozciągnięte nawet na całe następne pokolenie, ale tylko w państwie demokratycznym, gdzie obywatele mają wpływ na kształt i jakość oświaty. Nie możemy się bez przerwy oskarżać za winy poprzednich pokoleń, ani szczycić ich osiągnięciami. Mamy za to możliwość, aby nie powtarzać tych samych błędów. I oszczędzić przyszłym pokoleniom konieczności „wstydzenia" się, za coś, co nie było ich udziałem lub stawiania kolejnych pomników „ku czci".
Do tego potrzebna jest jedynie znajomość własnej historii (gołych faktów), umiejętność wyciągania wniosków oraz duża doza sceptycyzmu wobec nachalnie forsowanej papki martyrologicznej. Wiem, że w kontekście Rocznicy tekst powyższy nie brzmi zbyt „patriotycznie", jednak wolałabym, żeby polskie dzieci nie ginęły już nigdy chwalebnie na barykadach, ani też żeby nikt nie musiał walczyć o odzyskanie szansy na życie w godnych warunkach. Ale przede wszystkim uważam, że warto się również pochylić nad tymi milionami przegranych na przestrzeni wieków istnień ludzkich, zabitymi gdzieś na obrzeżach walk zbrojnych, ofiarami anonimowymi, bo skutecznie wypartymi poza główny nurt oficjalnej historii. Brak takiej refleksji z naszej strony to faktyczny powód do wstydu.
Przypisy:
[ 1 ] Nadawane na przestrzeni ok. 100 lat przywileje szlacheckie stopniowo ograniczały wolność chłopów, od likwidacji samorządów wiejskich, aż po prywatyzację jurysdykcji w majątkach szlacheckich i kościelnych oraz likwidowały swobody gospodarcze, poprzez monopolizację znacznej części produkcji i handlu. Końcowym efektem tych zmian było zahamowanie rozwoju miast oraz usankcjonowanie niewolniczego statusu chłopów pańszczyźnianych.
Autor tekstu: Anna Salman
Całość żywcem zerżnięta z tej strony