Ze studiami w ogóle jest ten problem, że ludzie dali się złapać w jakąś pojebaną pułapkę, że dyplom to droga do sukcesu. I robią kurwa te dyplomy z kręcenia gówna w dołku w lewą, potem podyplomówkę z kręcenia w prawą i na koniec jeszcze kursy doszkalające z ubijania gówna w maselnicy. Szkoły zawodowe w tzw. międzyczasie gdzieś wyjebało, nie wiem, może na księżyc i ludzi z fachem w ręku i brakiem piwa w drugim przed południem ze świecą szukać.
W życiu nie zapytałem żadnego z moich pracowników przy rozmowie kwalifikacyjnej, czy mają studia jakieś pokończone. Chyba że z ciekawości albo dlatego, że mnie prosili o trochę luzu, bo mają sesję. Dlaczego? Bo chuj by im to wykształcenie dało, nie ma takiego kierunku. Pewnie dwie trzecie pracodawców ma ten sam problem.
Jak zatrudniłem ekipę wykończeniową z polecenia, gdzieś z Białegostoku, i mi nie spierdolili roboty, to kartkę z numerem do nich chciałem trzymać w sejfie, tacy byli kurwa cenni. Jak próbowałem ich komuś polecić, to z reguły terminy mieli jak kardiochirurgia z NFZ - zapisz się pan na listę, może pana wnuki wpadną na wizytę. Za to specjalistów od marketingu i wszelkiej maści politologów od zajebania w pierwszej, lepszej Biedrze na co drugiej kasie.
Chuj się z tymi ludźmi porobiło? Idź żesz tam, gdzie masz talent, człowieku albo znajomości. Jak mawiał mój dziadek "robota to wkurwiające zajęcie, które trzeba wykonywać osiem godzin dziennie". Jak w trzy minuty potrafisz rozkręcić silnik od Passata, to na chuj się pchasz na speca od reklamy? Ech, ludzie...