Szanowni Sadole,
Odczuwam potrzebę podzielenia się z Wami sytuacją, która przydarzyła mi się w zeszły piątek, ale od początku.
Osiągnąłem dno finansowe. Po rozwodzie zakupiłem cinquecento 900, w które przez ostatni rok zainwestowałem dokładnie 2040 zł (KURWA). Naprawiam je sam, chuj wie po co, i ciągle wynajduje w nim nowe usterki - taki rodzaj choroby psychicznej. W piątek jechałem do banku załatwić kredyt (a jak) na spłacenie bieżących zobowiązań oraz zakup części do rzeczonego pojazdu (oczywiście). Wracając z gotówką byłem tak podniecony, że najechałem na tył poprzedzającego pojazdu. Pierdolnięcie było spore, bo rzuciło mną jak szmacianą lalką. Pierwsza myśl: nie mam przodu. W pizdu chłodnica (wymieniana miesiąc temu), glikol kupiony za ostatni grosz i kto wie co jeszcze. Awaryjne. Wysiadam z duszą na ramieniu. Oglądam pobieżnie przód - nic nie widać. Ofiara mojego przecinaka: nowa Kia Ceed (na szczęście nie radiowóz). Wysiada z niej przaśna blondynka. Od razu proponuję zjazd na najbliższy przystanek, celem spisania oświadczenia. Blondynka się godzi. Zjeżdżamy. Staję za nią i gaszę samochód, wyciągam dokumenty i wychodzę z pierdolota. Blondynka już stoi i trzepocząc rzęsami wypala:
- Tylko niech Pan nie dzwoni po policje, bo rano wypiłam wino...
Mnie zatyka, nie wiem co się dzieje. Zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć blondyna kontynuuje;
- Mam kolegę w sklepie z częściami, mnie tutaj wisi tylko lampka od tablicy zadzwonię i zapytam ile kosztuje.
- Jasne - odpowiadam.
Blondynka flirtuje przez telefon i czeka na info, ja stoję z fajką w pysku, nie wiedząc co tu się odpierdala, jednocześnie wypatrując wycieków glikolu. Po chwili jest werdykt;
- 80 złotych, jest OK?
- OK! - odpowiadam, sięgając po portfel wypchany gotówką dopiero co wziętą w kredycie. Wręczam banknot 100 złotowy. Blondynka wypala:
- Już wydaję resztę! - jednocześnie pierdoli jakieś głupoty o wyjeździe w góry z mężem czy cóś. Ryj się jej nie zamyka jak drzwi od wychodka w czasie epidemii cholery, jednocześnie chowa się do auta szukając torebki;
- Ojej, torebkę mam w bagażniku!
Kurwa mać - myślę. Nie otworzy tej jebanej klapy i będzie smród.
O dziwo klapa się otwiera tak samo szeroko, jak jej gęba; Ciągle pierdoli o tym wyjeździe patrząc na mnie a nie w bagażnik. Wyciąga torebkę. Ja widzę wgnieciony cały tylni pas (ucho od zamka pokrywy zatrzymało wgniecenie). Wydaje mi 20 złotych, wrzuca torebkę z powrotem do bagażnika i żegnając się dziękuje za życzliwość. Odjeżdża. Wsiadam do CC, wypalam jeszcze dwie fajki, i nadal nie pojmuje CO TU SIĘ KURWA STAŁO.
Dzisiaj zastanawiam się czy ta Pani jeszcze żyje, czy też mąż już ją zakopał po tym, jak opowiedziała mu jak dzielnie wyszła z drogowej opresji.
Odczuwam potrzebę podzielenia się z Wami sytuacją, która przydarzyła mi się w zeszły piątek, ale od początku.
Osiągnąłem dno finansowe. Po rozwodzie zakupiłem cinquecento 900, w które przez ostatni rok zainwestowałem dokładnie 2040 zł (KURWA). Naprawiam je sam, chuj wie po co, i ciągle wynajduje w nim nowe usterki - taki rodzaj choroby psychicznej. W piątek jechałem do banku załatwić kredyt (a jak) na spłacenie bieżących zobowiązań oraz zakup części do rzeczonego pojazdu (oczywiście). Wracając z gotówką byłem tak podniecony, że najechałem na tył poprzedzającego pojazdu. Pierdolnięcie było spore, bo rzuciło mną jak szmacianą lalką. Pierwsza myśl: nie mam przodu. W pizdu chłodnica (wymieniana miesiąc temu), glikol kupiony za ostatni grosz i kto wie co jeszcze. Awaryjne. Wysiadam z duszą na ramieniu. Oglądam pobieżnie przód - nic nie widać. Ofiara mojego przecinaka: nowa Kia Ceed (na szczęście nie radiowóz). Wysiada z niej przaśna blondynka. Od razu proponuję zjazd na najbliższy przystanek, celem spisania oświadczenia. Blondynka się godzi. Zjeżdżamy. Staję za nią i gaszę samochód, wyciągam dokumenty i wychodzę z pierdolota. Blondynka już stoi i trzepocząc rzęsami wypala:
- Tylko niech Pan nie dzwoni po policje, bo rano wypiłam wino...
Mnie zatyka, nie wiem co się dzieje. Zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć blondyna kontynuuje;
- Mam kolegę w sklepie z częściami, mnie tutaj wisi tylko lampka od tablicy zadzwonię i zapytam ile kosztuje.
- Jasne - odpowiadam.
Blondynka flirtuje przez telefon i czeka na info, ja stoję z fajką w pysku, nie wiedząc co tu się odpierdala, jednocześnie wypatrując wycieków glikolu. Po chwili jest werdykt;
- 80 złotych, jest OK?
- OK! - odpowiadam, sięgając po portfel wypchany gotówką dopiero co wziętą w kredycie. Wręczam banknot 100 złotowy. Blondynka wypala:
- Już wydaję resztę! - jednocześnie pierdoli jakieś głupoty o wyjeździe w góry z mężem czy cóś. Ryj się jej nie zamyka jak drzwi od wychodka w czasie epidemii cholery, jednocześnie chowa się do auta szukając torebki;
- Ojej, torebkę mam w bagażniku!
Kurwa mać - myślę. Nie otworzy tej jebanej klapy i będzie smród.
O dziwo klapa się otwiera tak samo szeroko, jak jej gęba; Ciągle pierdoli o tym wyjeździe patrząc na mnie a nie w bagażnik. Wyciąga torebkę. Ja widzę wgnieciony cały tylni pas (ucho od zamka pokrywy zatrzymało wgniecenie). Wydaje mi 20 złotych, wrzuca torebkę z powrotem do bagażnika i żegnając się dziękuje za życzliwość. Odjeżdża. Wsiadam do CC, wypalam jeszcze dwie fajki, i nadal nie pojmuje CO TU SIĘ KURWA STAŁO.
Dzisiaj zastanawiam się czy ta Pani jeszcze żyje, czy też mąż już ją zakopał po tym, jak opowiedziała mu jak dzielnie wyszła z drogowej opresji.