
📌
Wojna na Ukrainie
- ostatnia aktualizacja:
Wczoraj 22:01
#auschwitz


Jako że dziś mamy Święto Zakochanych, chciałabym Wam przybliżyć parę, która znalazła miłość w nieludzkich warunkach i czasach, dali przykład, że miłość silniejsza jest od okrucieństwa i nadaje wszystkiemu wartość...
Mala Zimetbaum i Edek Galiński to bohaterowie tej opowieści.
MALA
Mala, pochodziła z Brzeska, gdzie urodziła się w styczniu 1918 roku. Była pięć lat starsza od Edka. Była jednym z pięciorga dzieci Pinkusa i Chai. Wraz z rodzicami w 1928 roku wyemigrowała do Antwerpii w Belgii. Z zachowanych wspomnień wynika, że była niezwykle uzdolniona. Porozumiewała się w wielu językach: polskim, niemieckim, flamandzkim, rosyjskim, angielskim i francuskim. Działała w młodzieżowej organizacji Hanoar Hatzioni.
Mala została aresztowana 22 lipca 1942 na głównym dworcu w Antwerpii, gdy wracała z Brukseli, gdzie szukała kryjówki dla siebie i rodziców. Początkowo trzymano ją wraz z setką innych kobiet w obozie przejściowym w Fort Breendonk. Kilka dni później została przetransportowana do Mechelen, gdzie była zatrudniona do prac administracyjnych. Dała się poznać jako osoba troszcząca się nie o siebie, ale o inne współwięźniarki.
15 września 1942 roku Mala wyjechała z Mechelen ostatnim transportem Żydów kierowanych do Auschwitz-Birkenau. W transporcie tym jechało ponad tysiąc osób. Większość z nich w czasie selekcji na rampie kolejowej natychmiast skierowano do komory gazowej.
Mala była jedną ze 101 kobiet uznanych za zdolne do pracy. Otrzymała numer 19880.
Dzięki znajomości języków, co było bardzo przydatne w wielonarodowym tłumie więźniów, szybko zwróciła uwagę krwawych nadzorczyń: Marii Mandel i Margot Drechsler. Została obozowym posłańcem (gońcem). W porównaniu z innymi więźniarkami miała lepsze warunki bytowe, cieszyła się względną swobodą poruszania po podobozach Auschwitz. Mogła odkładnie przyglądać się stworzonej przez nazistów machinie śmierci, widziała upodlenie ludzi, kolejne transporty kierowane do gazu, nieludzkie znęcanie się na więźniami. To rodziło w niej wewnętrzny bunt i sprzeciw. Z jednej strony udało jej się wzbudził zaufanie nadzorców, z drugiej jak mogła pomagała współwięźniarkom.
EDEK
Edward Galiński urodził się 5 października 1923 roku. Różnie podawane jest miejsce urodzenia, w niektórych materiałach spotykamy się z Jarosławiem, w innych z podjarosławskimi Tuligłowami, w dokumentach obozowych figuruje zaś wieś Więckowice.
W Jarosławiu chodził do szkoły średniej i tu został aresztowany przez Niemców wraz z dużą grupą kolegów, podejrzewanych o przynależność do Związku Walki Zbrojnej. W czerwcu 1940 roku trafił do pierwszego transportu ponad 700 aresztowanych wywożonych do Oświęcimia z więzienia w Tarnowie. 14 czerwca znalazł się za drutami Auschwitz. Otrzymał numer 531.
Jak wspominał później Wiesław Kielar, kolega Edka jeszcze z czasów przedobozowych, chłopak w obozie szybko zmężniał. W nieludzkich warunkach stał się dojrzałym mężczyzną. Wraz z upływem czasu i kolejnymi transportami więźniów, jego pozycja jako “starego numeru” rosła zarówno w oczach innych współwięźniów jak również członków załogi SS. Edek trafiał do lepszych komand, cieszył się swobodą ruchów, utrzymywał kontakt z cywilnymi, polskimi pracownikami, miał dostęp do lepszego wyżywienia. Znalazł pracę m.in. w obozowej ślusarni, którą kierował esesman z Bielska Edward Lubusch. Młody chłopak miał szczęście, Lubusch był jednym z nielicznych obozowych nadzorców w ludzki sposób traktujących uwięzionych.
Później odegrał istotną rolę w historii Edka i Mali.
MIŁOŚĆ
Mala i Edek poznali się za drutami Auschwitz na przełomie 1943 i 1944 roku. Szybko między nimi nawiązała się nić sympatii, a wkrótce wielkie uczucie, surowo w obozie zabronione. Korzystając z możliwości swobodnego poruszania się po kompleksie starali się spędzać z sobą jak najwięcej czasu. Miejscem potajemnych spotkań zakochanych było laboratorium rentgenowskie. Na co dzień było to ponure miejsce wykorzystywane do pseudonaukowych badań na ludziach. Dla zakochanych była to chwilowa przystań, gdzie chociaż krótkie momenty mogli być razem. W książce "Pozostał po nich ślad" historyk oświęcimskiego muzeum Adam Cyra cytuje słowa dziewczyny skierowane do współtowarzyszki niedoli: "Kocham i jestem kochana". Ze swej miłości kolegom z obozu zwierzał się także Edek. Oboje marzyli o wydostaniu się na wolność i ułożeniu sobie życia z dala od koszmaru wojny. Widząc co wokół nich się dzieje zdawali sobie sprawę, że mogą nie przeżyć obozu. Zwłaszcza Mala jako funkcyjna Żydówka wiedziała, co ją czeka.
UCIECZKA
Początkowo Edek Galiński miał uciekać z obozu z Wiesławem Kielarem. Zaczęli przygotowywać plan. Wtajemniczony, był weń cywilny pracownik. Uznali, że najlepszy sposób to wyjście z obozu w przebraniu esesmańskich. Zaczęli szukać uniformów. Z pomocą przyszedł Edward Lubusch, dostarczając mundur i broń.
Gdy plany stawały się coraz konkretniejsze Edek zaczął nalegać, by uciekała z nimi także Mala. Po długich dyskusjach ustalono, że najpierw uciekną zakochani. Wiesław miał do nich dołączyć później. Zdecydowali, że Edek będzie udawał esesmana wyprowadzającego z obozu więźniarkę. Był to częsty widok, nie wzbudzający specjalnych podejrzeń. W ucieczkę wtajemniczonych było kilka najbliższych osób z otoczenia obojga. Mimo nasycenia obozu szpiclami nikt nie doniósł nadzorcom czy obozowemu Gestapo. Termin wyjścia z obozu ustalono na 24 czerwca 1944 roku przed południem.
Mala Zimetbaum i Edek Galiński uciekli z obozu Aushwitz umówionego dnia. Mala założyła kombinezon roboczy, a Edek otrzymany od Lubuscha mundur SS z pistoletem. Wcześniej dziewczyna ukradła przepustki. Wyszli z obozu jako więźniarka niosąca muszlę klozetową (inne źródła podają, że umywalkę) i jej stróż. Udało się, wartownicy podnieśli szlaban. Po kilku godzinach zawyły syreny oznajmiające ucieczkę.
Wszyscy się cieszyli, wiedząc, że to Mala i Edek.
Wiesław Kielar wspomina:
-Edek puścił Malę przodem. sam zaś szedł parę kroków za nią, normalnie, jak nieraz widziało się esesmana konwojującego więźnia. Stopniowo oddalali się od obozu. Prowadziłem ich wzrokiem jeszcze dobrych trzysta metrów, dopóki nie straciłem z oczu, gdyż szosa lekko skręcała w prawo, chowając się za budynkiem kartofelbunkra. A więc najgorsze poszło gładko. Teraz jeszcze pozostało im przejść dużą postenkietę, gdzie był szlaban, a za nim czekała ich już wolność.
Do Kielara trafił gryps Edka napisany niedługo po ucieczce: - Bez przeszkód dotarliśmy na miejsce. Mala niosła muszlę parę kilometrów – dzielna! Za Budami porzuciliśmy ją wraz z kombinezonem w zbożu. Polami doszliśmy do Kóz pod wieczór. Nocowaliśmy w kopie siana na skraju wsi. Mala czuje się dobrze, bolą ją tylko ramiona. Wieczorem idziemy dalej. Serwus!
Jednak zakochani nie mieli szczęścia... Zostali schwytani. Wzbudziło to w zaprzyjaźnionych więżniach przerażenie, bo wiedzieli, co czeka uciekinierów... Schwytanie uciekinierów wywołało zrozumiały popłoch również wśród osób wtajemniczonych w ucieczkę, zwłaszcza o swój los drżał – co jak najbardziej zrozumiałe – Lubusch, dla którego ujawnienie jego roli oznaczało niechybny wyrok śmierci poprzedzony zapewne torturami. Obawy nie ustawały także mimo pierwszego, uspokajającego grypsu Edka. Więźniowie doskonale znali metody śledcze Gestapo. Sam Edek w kolejnym grypsie przyznawał, że Niemcy “przestali się bawić”, że jest bity metalowym prętem po stopach, że bita jest również Mala.
ŚLEDZTWO
Zakochanych uciekinierów przetransportowano z powrotem do Auschwitz. Śledztwo w sprawie ucieczki prowadził sam Wilhelm Boger, zastępca szefa Wydziału Politycznego (Politische Abteilung) w Auschwitz. Wyjątkowy sadysta określany mianem “Krzycząca Śmierć”, z racji tego, że głośno krzyczał na maltretowanych i zabijanych więźniów.
Trwały próby wysondowania co planowane jest z uciekinierami i czy można im jakoś pomóc. Próbowano dojść do łasej na kosztowności żony gestapowca Bogera, poprzez kapo “Bloku Śmierci”, zaopatrywano nawet Malę i Edka w dodatkowe jedzenie. Po intensywnym śledztwie gestapowcy uznali, że więcej z uciekinierów nie wyciągną. Sprawa została przekazana do Wrocławia (według innych relacji nawet do samego Berlina), gdzie miała zapaść ostateczna decyzja o losie zakochanych. W kolejnym grypsie Edek zapewniał przyjaciela, że oboje trzymają się dzielnie, nikogo nie wydali, uspokajał Lubuscha, aby ten nie martwił się ale z treści listu wynikało jasno, że są przygotowani na śmierć. Oboje trzymani byli w odrębnych celach. Według relacji jednego z więźniów Edek nucił przez drzwi ukochanej włoską piosenkę, której melodii od niej się nauczył.
WYROK
Edek i Mala zostali skazani na śmierć.
Prawdopodobnie egzekucja obojga nastąpiła 22 sierpnia, chociaż we wspomnieniach współwięźniów podawane są różne, nawet bardzo różniące się od siebie daty. Tak samo różnice występują jak chodzi o szczegóły wykonania wyroku.
Wiesław Kielar wspominał te dramatyczne chwile:
-Stanąłem możliwie najbliżej komórki z której miał być wyprowadzony Edek. Po pewnym czasie drzwi od komórki otworzyły się, ukazał się w nich Edek. Nastała zupełna cisza. Słychać było tylko skrzyp żwiru pod butami idącego w kierunku szubienicy Edka – skazańca i podążającego w ślad za nim Juppa – kata. W miejscu gdzie stanąłem, otworzyło się przejście. Wysunąłem się do pierwszego szeregu, pragnąc, by mnie Edek zobaczył. Szedł wyprostowany, blady, o twarzy jakby lekko obrzmiałej. Oczyma szukał znajomych postaci. Byłem pewny, że pragnie mnie dostrzec. Ja stałem tuż, prawie że otarł się o mnie. Wystarczyło tylko szepnąć: -Edek!... - Ale i na to nie mogłem się zdobyć w tej chwili. Stałem jak sparaliżowany! Ta okropna bezsilność! Edek minął mnie, nie zauważając. Zobaczyłem teraz jego wyprostowane plecy i ręce wykręcone do tyłu, związane drutem. Dzieło Juppa, podążającego za nim truchcikiem. Edek śmiało wstąpił na podium, po czym od razu stanął na taborecie ustawionym pod szubienicą. Pętla dotykała jego głowy. Rozległa się komenda: Achtung! - i po chwili w zupełnej ciszy, wysunął się jeden z esesmanów z grupy stojącej od strony wartowni. Z kartki trzymanej w ręku zaczął czytać wyrok w języku niemieckim. W tym momencie Edek stojąc na taborecie poszukał głową otworu pętli i odbiwszy się mocno nogami, zawisł. Dotrzymał słowa. Żywy nie odda się w ręce kata!... Esesmani nie pozwolili jednak-na taką demonstrację. Podnieśli krzyk, a lagerkapo w porę się zorientował. Złapał Edka wpół, postawił na taborecie, rozluźnił pętlę, Niemiec skończył czytanie wyroku w języku niemieckim i zaczął czytać w języku polskim. Czytał szybko i niewyraźnie. Spieszył się. Edek odczekał aż skończy. W momencie zupełnej ciszy krzyknął nagle zdławionym głosem: - Niech żyje Polsk... - Ale nie skończył. Jupp nagle poderwał taboret, pętla tym razem zacisnęła się mocno. Ciało Edka wyprężyło się konwulsyjnie, po czym zawisło bezwładnie, głowa opadła na bok. Już nie żył. Ciało, lekko huśtając się na grubym postronku, powoli okręcało się w koło. Promienie zachodzącego słońca odbijały krwawe refleksy na masywnym czarnym zbiorniku. Nie mogłem oderwać oczu od tego widoku. Żeby nie szczękać zębami, zacisnąłem je aż do bólu. Obóz stał nieporuszony. Milczący tłum tysięcy więźniów zamazywał się w zapadającym mroku. Panowała martwa cisza. Grupa esesmanów wycofała się w kierunku wyjścia z obozu. - Czapki zdjąć!! - rozległa się nagle niespodziewanie polska komenda od strony czworoboku, gdzie był ustawiony blok 4. Zdawało mi się, że był to głos Tadka P. Cały obóz oddawał hołd zmarłemu.
Tego samego dnia, na podobnym apelu w podobozie żeńskim przygotowywano się do egzekucji Mali. Kaźni asystowała sama kierowniczka obozu kobiecego Maria Mandel.
Egzekucję widziało kilka tysięcy więźniarek. Zachowało się wiele relacji, niestety duża część z nich jest sprzeczna z sobą. Najczęściej jest powtarzana wersja, że przed szubienicą Mala wyjęła nagle schowaną żyletkę i przecięła sobie nadgarstek. Miała też skrwawionymi rękami uderzyć Niemca o nazwisku Ruiters. Według jednych Mala miała rzucić w kierunku SS-mana: “Umieram jak bohaterka, ty umrzesz jak pies”.
Na dziewczynę mieli rzucić się SS-mani, połamać jej ręce, dotkliwie pobić do nieprzytomności. I znów pojawia się szereg wersji. Jest mowa o przewiezieniu jej do obozowego szpitala, gdzie ponoć zakazano udzielania pomocy. Później miano ją na wózku transportować w kierunku krematorium.
NA PAMIĄTKĘ...
Po tym niezwykłym związku Mali i Edka pozostały namacalne dowody. Wacław Kielar otrzymał – niejako w spadku – pamiątkę niezwykłą. Niedługo po egzekucji dotarło do niego zawiniątko: na karteczce były nazwiska Edka i Mali i ich numery obozowe: Edward Galiński nr 531, Mali Zimetbaum nr 19 880, a w złożonym papierku kępka włosów: krótkie Edka i zwinięte w pukiel o złotym kolorze Mali. Dzisiaj tą ostatnią przesyłkę można oglądać w Muzeum Auschwitz...
Zwiedzający teren byłego obozu mogą także zobaczyć inny ślad tej niezwykłej miłości. W celach Bloku Śmierci, gdzie przebywał skazany, na ścianie wyskrobane pozostały ręką Edka nazwiska kochanków i ich obozowe numery: Mala Zimetbaum nr 19890, Edek Galiński: nr 531.
Mala Zimetbaum i Edek Galiński to bohaterowie tej opowieści.
MALA

Mala, pochodziła z Brzeska, gdzie urodziła się w styczniu 1918 roku. Była pięć lat starsza od Edka. Była jednym z pięciorga dzieci Pinkusa i Chai. Wraz z rodzicami w 1928 roku wyemigrowała do Antwerpii w Belgii. Z zachowanych wspomnień wynika, że była niezwykle uzdolniona. Porozumiewała się w wielu językach: polskim, niemieckim, flamandzkim, rosyjskim, angielskim i francuskim. Działała w młodzieżowej organizacji Hanoar Hatzioni.
Mala została aresztowana 22 lipca 1942 na głównym dworcu w Antwerpii, gdy wracała z Brukseli, gdzie szukała kryjówki dla siebie i rodziców. Początkowo trzymano ją wraz z setką innych kobiet w obozie przejściowym w Fort Breendonk. Kilka dni później została przetransportowana do Mechelen, gdzie była zatrudniona do prac administracyjnych. Dała się poznać jako osoba troszcząca się nie o siebie, ale o inne współwięźniarki.
15 września 1942 roku Mala wyjechała z Mechelen ostatnim transportem Żydów kierowanych do Auschwitz-Birkenau. W transporcie tym jechało ponad tysiąc osób. Większość z nich w czasie selekcji na rampie kolejowej natychmiast skierowano do komory gazowej.
Mala była jedną ze 101 kobiet uznanych za zdolne do pracy. Otrzymała numer 19880.
Dzięki znajomości języków, co było bardzo przydatne w wielonarodowym tłumie więźniów, szybko zwróciła uwagę krwawych nadzorczyń: Marii Mandel i Margot Drechsler. Została obozowym posłańcem (gońcem). W porównaniu z innymi więźniarkami miała lepsze warunki bytowe, cieszyła się względną swobodą poruszania po podobozach Auschwitz. Mogła odkładnie przyglądać się stworzonej przez nazistów machinie śmierci, widziała upodlenie ludzi, kolejne transporty kierowane do gazu, nieludzkie znęcanie się na więźniami. To rodziło w niej wewnętrzny bunt i sprzeciw. Z jednej strony udało jej się wzbudził zaufanie nadzorców, z drugiej jak mogła pomagała współwięźniarkom.
EDEK

Edward Galiński urodził się 5 października 1923 roku. Różnie podawane jest miejsce urodzenia, w niektórych materiałach spotykamy się z Jarosławiem, w innych z podjarosławskimi Tuligłowami, w dokumentach obozowych figuruje zaś wieś Więckowice.
W Jarosławiu chodził do szkoły średniej i tu został aresztowany przez Niemców wraz z dużą grupą kolegów, podejrzewanych o przynależność do Związku Walki Zbrojnej. W czerwcu 1940 roku trafił do pierwszego transportu ponad 700 aresztowanych wywożonych do Oświęcimia z więzienia w Tarnowie. 14 czerwca znalazł się za drutami Auschwitz. Otrzymał numer 531.
Jak wspominał później Wiesław Kielar, kolega Edka jeszcze z czasów przedobozowych, chłopak w obozie szybko zmężniał. W nieludzkich warunkach stał się dojrzałym mężczyzną. Wraz z upływem czasu i kolejnymi transportami więźniów, jego pozycja jako “starego numeru” rosła zarówno w oczach innych współwięźniów jak również członków załogi SS. Edek trafiał do lepszych komand, cieszył się swobodą ruchów, utrzymywał kontakt z cywilnymi, polskimi pracownikami, miał dostęp do lepszego wyżywienia. Znalazł pracę m.in. w obozowej ślusarni, którą kierował esesman z Bielska Edward Lubusch. Młody chłopak miał szczęście, Lubusch był jednym z nielicznych obozowych nadzorców w ludzki sposób traktujących uwięzionych.
Później odegrał istotną rolę w historii Edka i Mali.
MIŁOŚĆ
Mala i Edek poznali się za drutami Auschwitz na przełomie 1943 i 1944 roku. Szybko między nimi nawiązała się nić sympatii, a wkrótce wielkie uczucie, surowo w obozie zabronione. Korzystając z możliwości swobodnego poruszania się po kompleksie starali się spędzać z sobą jak najwięcej czasu. Miejscem potajemnych spotkań zakochanych było laboratorium rentgenowskie. Na co dzień było to ponure miejsce wykorzystywane do pseudonaukowych badań na ludziach. Dla zakochanych była to chwilowa przystań, gdzie chociaż krótkie momenty mogli być razem. W książce "Pozostał po nich ślad" historyk oświęcimskiego muzeum Adam Cyra cytuje słowa dziewczyny skierowane do współtowarzyszki niedoli: "Kocham i jestem kochana". Ze swej miłości kolegom z obozu zwierzał się także Edek. Oboje marzyli o wydostaniu się na wolność i ułożeniu sobie życia z dala od koszmaru wojny. Widząc co wokół nich się dzieje zdawali sobie sprawę, że mogą nie przeżyć obozu. Zwłaszcza Mala jako funkcyjna Żydówka wiedziała, co ją czeka.
UCIECZKA
Początkowo Edek Galiński miał uciekać z obozu z Wiesławem Kielarem. Zaczęli przygotowywać plan. Wtajemniczony, był weń cywilny pracownik. Uznali, że najlepszy sposób to wyjście z obozu w przebraniu esesmańskich. Zaczęli szukać uniformów. Z pomocą przyszedł Edward Lubusch, dostarczając mundur i broń.
Gdy plany stawały się coraz konkretniejsze Edek zaczął nalegać, by uciekała z nimi także Mala. Po długich dyskusjach ustalono, że najpierw uciekną zakochani. Wiesław miał do nich dołączyć później. Zdecydowali, że Edek będzie udawał esesmana wyprowadzającego z obozu więźniarkę. Był to częsty widok, nie wzbudzający specjalnych podejrzeń. W ucieczkę wtajemniczonych było kilka najbliższych osób z otoczenia obojga. Mimo nasycenia obozu szpiclami nikt nie doniósł nadzorcom czy obozowemu Gestapo. Termin wyjścia z obozu ustalono na 24 czerwca 1944 roku przed południem.
Mala Zimetbaum i Edek Galiński uciekli z obozu Aushwitz umówionego dnia. Mala założyła kombinezon roboczy, a Edek otrzymany od Lubuscha mundur SS z pistoletem. Wcześniej dziewczyna ukradła przepustki. Wyszli z obozu jako więźniarka niosąca muszlę klozetową (inne źródła podają, że umywalkę) i jej stróż. Udało się, wartownicy podnieśli szlaban. Po kilku godzinach zawyły syreny oznajmiające ucieczkę.
Wszyscy się cieszyli, wiedząc, że to Mala i Edek.
Wiesław Kielar wspomina:
-Edek puścił Malę przodem. sam zaś szedł parę kroków za nią, normalnie, jak nieraz widziało się esesmana konwojującego więźnia. Stopniowo oddalali się od obozu. Prowadziłem ich wzrokiem jeszcze dobrych trzysta metrów, dopóki nie straciłem z oczu, gdyż szosa lekko skręcała w prawo, chowając się za budynkiem kartofelbunkra. A więc najgorsze poszło gładko. Teraz jeszcze pozostało im przejść dużą postenkietę, gdzie był szlaban, a za nim czekała ich już wolność.
Do Kielara trafił gryps Edka napisany niedługo po ucieczce: - Bez przeszkód dotarliśmy na miejsce. Mala niosła muszlę parę kilometrów – dzielna! Za Budami porzuciliśmy ją wraz z kombinezonem w zbożu. Polami doszliśmy do Kóz pod wieczór. Nocowaliśmy w kopie siana na skraju wsi. Mala czuje się dobrze, bolą ją tylko ramiona. Wieczorem idziemy dalej. Serwus!
Jednak zakochani nie mieli szczęścia... Zostali schwytani. Wzbudziło to w zaprzyjaźnionych więżniach przerażenie, bo wiedzieli, co czeka uciekinierów... Schwytanie uciekinierów wywołało zrozumiały popłoch również wśród osób wtajemniczonych w ucieczkę, zwłaszcza o swój los drżał – co jak najbardziej zrozumiałe – Lubusch, dla którego ujawnienie jego roli oznaczało niechybny wyrok śmierci poprzedzony zapewne torturami. Obawy nie ustawały także mimo pierwszego, uspokajającego grypsu Edka. Więźniowie doskonale znali metody śledcze Gestapo. Sam Edek w kolejnym grypsie przyznawał, że Niemcy “przestali się bawić”, że jest bity metalowym prętem po stopach, że bita jest również Mala.
ŚLEDZTWO
Zakochanych uciekinierów przetransportowano z powrotem do Auschwitz. Śledztwo w sprawie ucieczki prowadził sam Wilhelm Boger, zastępca szefa Wydziału Politycznego (Politische Abteilung) w Auschwitz. Wyjątkowy sadysta określany mianem “Krzycząca Śmierć”, z racji tego, że głośno krzyczał na maltretowanych i zabijanych więźniów.
Trwały próby wysondowania co planowane jest z uciekinierami i czy można im jakoś pomóc. Próbowano dojść do łasej na kosztowności żony gestapowca Bogera, poprzez kapo “Bloku Śmierci”, zaopatrywano nawet Malę i Edka w dodatkowe jedzenie. Po intensywnym śledztwie gestapowcy uznali, że więcej z uciekinierów nie wyciągną. Sprawa została przekazana do Wrocławia (według innych relacji nawet do samego Berlina), gdzie miała zapaść ostateczna decyzja o losie zakochanych. W kolejnym grypsie Edek zapewniał przyjaciela, że oboje trzymają się dzielnie, nikogo nie wydali, uspokajał Lubuscha, aby ten nie martwił się ale z treści listu wynikało jasno, że są przygotowani na śmierć. Oboje trzymani byli w odrębnych celach. Według relacji jednego z więźniów Edek nucił przez drzwi ukochanej włoską piosenkę, której melodii od niej się nauczył.
WYROK
Edek i Mala zostali skazani na śmierć.
Prawdopodobnie egzekucja obojga nastąpiła 22 sierpnia, chociaż we wspomnieniach współwięźniów podawane są różne, nawet bardzo różniące się od siebie daty. Tak samo różnice występują jak chodzi o szczegóły wykonania wyroku.
Wiesław Kielar wspominał te dramatyczne chwile:
-Stanąłem możliwie najbliżej komórki z której miał być wyprowadzony Edek. Po pewnym czasie drzwi od komórki otworzyły się, ukazał się w nich Edek. Nastała zupełna cisza. Słychać było tylko skrzyp żwiru pod butami idącego w kierunku szubienicy Edka – skazańca i podążającego w ślad za nim Juppa – kata. W miejscu gdzie stanąłem, otworzyło się przejście. Wysunąłem się do pierwszego szeregu, pragnąc, by mnie Edek zobaczył. Szedł wyprostowany, blady, o twarzy jakby lekko obrzmiałej. Oczyma szukał znajomych postaci. Byłem pewny, że pragnie mnie dostrzec. Ja stałem tuż, prawie że otarł się o mnie. Wystarczyło tylko szepnąć: -Edek!... - Ale i na to nie mogłem się zdobyć w tej chwili. Stałem jak sparaliżowany! Ta okropna bezsilność! Edek minął mnie, nie zauważając. Zobaczyłem teraz jego wyprostowane plecy i ręce wykręcone do tyłu, związane drutem. Dzieło Juppa, podążającego za nim truchcikiem. Edek śmiało wstąpił na podium, po czym od razu stanął na taborecie ustawionym pod szubienicą. Pętla dotykała jego głowy. Rozległa się komenda: Achtung! - i po chwili w zupełnej ciszy, wysunął się jeden z esesmanów z grupy stojącej od strony wartowni. Z kartki trzymanej w ręku zaczął czytać wyrok w języku niemieckim. W tym momencie Edek stojąc na taborecie poszukał głową otworu pętli i odbiwszy się mocno nogami, zawisł. Dotrzymał słowa. Żywy nie odda się w ręce kata!... Esesmani nie pozwolili jednak-na taką demonstrację. Podnieśli krzyk, a lagerkapo w porę się zorientował. Złapał Edka wpół, postawił na taborecie, rozluźnił pętlę, Niemiec skończył czytanie wyroku w języku niemieckim i zaczął czytać w języku polskim. Czytał szybko i niewyraźnie. Spieszył się. Edek odczekał aż skończy. W momencie zupełnej ciszy krzyknął nagle zdławionym głosem: - Niech żyje Polsk... - Ale nie skończył. Jupp nagle poderwał taboret, pętla tym razem zacisnęła się mocno. Ciało Edka wyprężyło się konwulsyjnie, po czym zawisło bezwładnie, głowa opadła na bok. Już nie żył. Ciało, lekko huśtając się na grubym postronku, powoli okręcało się w koło. Promienie zachodzącego słońca odbijały krwawe refleksy na masywnym czarnym zbiorniku. Nie mogłem oderwać oczu od tego widoku. Żeby nie szczękać zębami, zacisnąłem je aż do bólu. Obóz stał nieporuszony. Milczący tłum tysięcy więźniów zamazywał się w zapadającym mroku. Panowała martwa cisza. Grupa esesmanów wycofała się w kierunku wyjścia z obozu. - Czapki zdjąć!! - rozległa się nagle niespodziewanie polska komenda od strony czworoboku, gdzie był ustawiony blok 4. Zdawało mi się, że był to głos Tadka P. Cały obóz oddawał hołd zmarłemu.
Tego samego dnia, na podobnym apelu w podobozie żeńskim przygotowywano się do egzekucji Mali. Kaźni asystowała sama kierowniczka obozu kobiecego Maria Mandel.
Egzekucję widziało kilka tysięcy więźniarek. Zachowało się wiele relacji, niestety duża część z nich jest sprzeczna z sobą. Najczęściej jest powtarzana wersja, że przed szubienicą Mala wyjęła nagle schowaną żyletkę i przecięła sobie nadgarstek. Miała też skrwawionymi rękami uderzyć Niemca o nazwisku Ruiters. Według jednych Mala miała rzucić w kierunku SS-mana: “Umieram jak bohaterka, ty umrzesz jak pies”.
Na dziewczynę mieli rzucić się SS-mani, połamać jej ręce, dotkliwie pobić do nieprzytomności. I znów pojawia się szereg wersji. Jest mowa o przewiezieniu jej do obozowego szpitala, gdzie ponoć zakazano udzielania pomocy. Później miano ją na wózku transportować w kierunku krematorium.
NA PAMIĄTKĘ...
Po tym niezwykłym związku Mali i Edka pozostały namacalne dowody. Wacław Kielar otrzymał – niejako w spadku – pamiątkę niezwykłą. Niedługo po egzekucji dotarło do niego zawiniątko: na karteczce były nazwiska Edka i Mali i ich numery obozowe: Edward Galiński nr 531, Mali Zimetbaum nr 19 880, a w złożonym papierku kępka włosów: krótkie Edka i zwinięte w pukiel o złotym kolorze Mali. Dzisiaj tą ostatnią przesyłkę można oglądać w Muzeum Auschwitz...
Zwiedzający teren byłego obozu mogą także zobaczyć inny ślad tej niezwykłej miłości. W celach Bloku Śmierci, gdzie przebywał skazany, na ścianie wyskrobane pozostały ręką Edka nazwiska kochanków i ich obozowe numery: Mala Zimetbaum nr 19890, Edek Galiński: nr 531.
Najlepszy komentarz 30

Proth
• 2025-02-14, 12:50
I to jest historia godna pamiętania i przekazywania dalej.

"Nazywam się Wilhelm Brasse. Jestem fotografem. Od września 1940 roku byłem więźniem w obozie koncentracyjnym w Auschwitz. Wykonałem ponad 50 tysięcy zdjęć do obozowych kartotek oraz dokumentację eksperymentów doktora Mengelego”.
Wilhelm Brasse urodził się 3 grudnia 1917 w Żywcu jako syn Rudolfa i Heleny. Ojciec był Austriakiem, matka Polką,.
Zawodu fotografa nauczył się pracując od 1935 w atelier „Foto-Korekt” w Katowicach przy ulicy 3 Maja 36, należącym do jego ciotki, gdzie wykonywał portrety, zdjęcia legitymacyjne oraz ślubne.
Burzliwa i radosna młodość Wilhelma, spędzana głównie w Katowicach i na Żywiecczyźnie, została przerwana wybuchem II wojny światowej. Niemcy, wkrótce po zajęciu Śląska, zaczęli sporządzać spisy ludności, w których wymagano m.in. określenia przynależności narodowej. Ze względu na pochodzenie rodziny urzędnicy namawiali Wilhelma, aby zadeklarował narodowość niemiecką, jednak Brasse jednoznacznie określił siebie jako Polaka.
Chcąc przedostać się do wojska polskiego we Francji, próbował przekroczyć zieloną granicę z Węgrami. Zadenuncjowany przez miejscowych Łemków podczas pieszej przeprawy przez Bieszczady, został aresztowany i 27 marca 1940 roku osadzony w więzieniu w Sanoku. Był tam przetrzymywany do 9 sierpnia 1940. 30 sierpnia 1940 trafił do niemieckiego obozu koncentracyjnego Auschwitz-Birkenau, gdzie otrzymał numer obozowy 3444.
Podczas transportu do obozu, w Tarnowie po raz kolejny Niemcy zaproponowali mu podpisanie Volkslisty, a Brasse po raz kolejny odmówił.
Swoje pierwsze chwile w obozie wspominał: „Wywoływano nazwisko, każdy podchodził, oddawaliśmy ubranie a dostawaliśmy bieliznę i strój więźniarski. Ci, którzy mieli włosy na głowie zostali od razu ostrzyżeni”. Wilhelm początkowo pracował w komando zajmującym się budową dróg i baraków, następnie był zatrudniony m.in. w stolarni, kuchni, oraz przy transporcie zmarłych. Ostatecznie – kiedy Niemcy dostrzegli jego zdolności – został głównym fotografem obozowym.
Od 5 lutego 1941 r. był zatrudniony w specjalnym komandzie rozpoznawczym Wydziału Politycznego (Gestapo) kierowanym przez Bernharda Waltera, którego członkowie mieli za zadanie fotografować przywożonych i rejestrowanych na terenie obozu więźniów.
Brasse każdemu więźniowi wykonywał serię trzech zdjęć, w nakryciu głowy, pod kątem i z profilu. Zdarzało się, że przez noc robił ich tysiąc, albo więcej, ponieważ nad ranem przyjeżdżał kolejny transport. Jak sam szacował wykonał ok. 50 tys. zdjęć.
„Więźniowie przychodzili do atelier całymi grupami, zazwyczaj przyprowadzano jednorazowo około 20-25 osób. Bywało, że mieliśmy stu czy dwustu więźniów naraz. Pracowałem wtedy właściwie jak automat” - wspominał - „Zazwyczaj porozumiewaliśmy się z więźniami po niemiecku. Wydawałem komendę: Mütze ab und gerade schauen, Mütze auf, a na koniec Weg”. Do Polaków: czapkę zdjąć. Tutaj patrzeć. Patrzeć przed siebie. Zejść. I tak jeden po drugim. Były to rutynowe zdjęcia, więc specjalnie się nie przykładałem. Widziałem tylko oczy więźniów, godzina za godziną, jedne za drugimi. Oczy więźniów najpierw były rozsadzone przerażeniem, a z czasem obojętniały. Wzrok wygłodzonego człowieka (...) jest beznadziejny, patrzący w nieskończoność. Nic go nie interesuje, cała myśl skupiona jest na jedzeniu. To jedyne marzenie, cel, sen...”.
Podczas fotografowania więźniowie nie mogli się uśmiechać, płakać, ani wyglądać na przerażonych.
Mimo iż przed jego oczami przewijały się setki wychudzonych twarzy z przestraszonymi oczami i zdarzało się, że praca trwała kilkanaście godzin, to jednak było to stanowisko uprzywilejowane. Pracował pod dachem, czasami dostawał dodatkowe racje żywnościowe, alkohol lub papierosy, miał także większą swobodę w poruszaniu się po terenie obozu. Ponadto jego praca nie wyniszczała organizmu tak jak np. praca przy budowie baraków lub przy uprawie roli. W warunkach obozowych te czynniki wielokrotnie decydowały o ludzkim życiu...
Często, poza obowiązkami, Brasse wykonywał Niemcom prywatne zdjęcia. Oni w zamian dają mu coś do jedzenia albo papierosy. Z początku o nic nie prosił. Dawali sami z siebie. Ale kiedy już „wyczuł” kogo może prosić, tego prosił.
- "Jeśli zauważyłem, że esesman grzecznie się do mnie zwraca, że można z nim porozmawiać, dawałem mu do zrozumienia, ze owszem, zrobię coś dla niego dodatkowo, ale za jakieś papierosy, chleb czy kawałek kiełbasy."
(Max Grabner - szef Gestapo w obozie)
Dzięki fotografowaniu Brasse zdobywał nie tylko dodatkowe jedzenie, które później mógł na coś wymieniać. Wraz z kolegami z komando szmuglował leki do obozu kobiecego w dużym futerale na statyw. Pomagał też w miarę możliwości przenosić się więźniarkom z Brzezinki do Oświęcimia.
Kiedy miał fotografować kompanię karną, poprosił kata, by więźniowie nie umierali długo. By się nad nimi nie znęcał. „Zrobi się” – odpowiedział. „Dziś to brzmi nieprawdopodobnie, że prosiłem o lekką śmierć dla kogoś… Ta historia wlecze się za mną przez całe życie. Ciągle wraca we wspomnieniach” – mówił...
FOTOGRAFIE
Brasse z początku robił zdjęcia nowym więźniom do kartoteki. Z czasem zaczął fotografować całą, szeroko pojętą, obozową rzeczywistość. Robił zdjęcia kompanii karnej, duchownych, rampy, komór gazowych, krematorium. Zdjęcia policyjne i portrety Niemców. Fotografował prace obozowych artystów i orkiestry. Pracował przy fotografiach wykorzystywanych do fałszowania banknotów.
Fotografował też „okazy” i „przypadki dziwne”. Efekty eksperymentów Mengelego i innych lekarzy, króliki doświadczalne. Poznał Josefa Mengelego, którego wspominał jako grzecznego człowieka. Brasse wykonywał zdjęcia bliźniętom romskim i żydowskim, fotografował przypadki skarlenia, a także skutki chorób genetycznych oraz nomy, czyli raka wodnego. Czasami nakazywano mu zabranie aparatu do bloku kobiecego nr 10, w którym wykonywane były eksperymenty ginekologiczne. Brasse wykonał około 500 fotografii różnych eksperymentów medycznych.
Ale najbardziej utkwiło mu w pamięci fotografowanie dzieci:
- To było najgorsze doświadczenie w moim życiu. Fotografowanie dzieci w obozie. Patrząc na bezbronne istoty, przeżywałem to i płakałem. Zrozumiałem, że jedynym zadaniem dorosłego człowieka jest chronienie dzieci.
Podczas ewakuacji obozu nakazano zniszczenie dokumentacji fotograficznej. Dzięki pomysłowości Wilhelma Brasse i Bronisława Jureczka, którzy wrzucili do pieca zbyt duże ilości materiałów - zdjęć i negatywów, tym samym zatykając odpływ dymu, uratowano około 40 tys. fotografii identyfikacyjnych. Stanowiły one później dowody w procesach hitlerowców.
Wilhelma ewakuowano do innych obozów na terenie III Rzeszy. Ostatecznie został wyzwolony przez żołnierzy amerykańskich w obozie Ebensee w maju 1945 r.
Po wojnie długo nie podejmował tematu Auschwitz. Przez wiele lat nikt nawet nie wiedział o jego obozowej przeszłości...
Próbował wrócić do zawodu fotografa... Ale...
- Problem w tym, że gdy tylko zaczynałem robić zdjęcia, zwłaszcza kobiet i dzieci, przed oczami stawały mi obrazy z Oświęcimia – szczególnie tych dziewcząt od doktora Mengelego. Fotografowałem normalną kobietę, a widziałem nagą Żydówkę z obozu.
Te obrazy ciągle do mnie powracały, bezustannie widziałem dzieci, ludzi niepełnosprawnych, niedorozwiniętych (…). Prześladowały mnie koszmary, cały czas widziałem atelier i nagie dzieci. Przeżyłem wtedy głębokie załamanie nerwowe i poczułem wstręt do fotografowania (…). Nie umiałem tych obrazów pożegnać. Nie umiem i z tym już umrę.
Wilhelm Brasse zmienił zawód, założył rodzinę, zaś traumatyczne doświadczenia z okresu II wojny światowej sprawiły, że przez blisko sześćdziesiąt lat milczał na temat lat spędzonych w obozie.
Wilhelm Brasse, fotograf i portrecista KL Auschwitz - zmarł 23 października 2012 roku w swoim rodzinnym Żywcu. Miał 94 lata.
Zainteresowanym postacią p. Brasse polecam ksiązkę:
Wilhelm Brasse urodził się 3 grudnia 1917 w Żywcu jako syn Rudolfa i Heleny. Ojciec był Austriakiem, matka Polką,.
Zawodu fotografa nauczył się pracując od 1935 w atelier „Foto-Korekt” w Katowicach przy ulicy 3 Maja 36, należącym do jego ciotki, gdzie wykonywał portrety, zdjęcia legitymacyjne oraz ślubne.

Burzliwa i radosna młodość Wilhelma, spędzana głównie w Katowicach i na Żywiecczyźnie, została przerwana wybuchem II wojny światowej. Niemcy, wkrótce po zajęciu Śląska, zaczęli sporządzać spisy ludności, w których wymagano m.in. określenia przynależności narodowej. Ze względu na pochodzenie rodziny urzędnicy namawiali Wilhelma, aby zadeklarował narodowość niemiecką, jednak Brasse jednoznacznie określił siebie jako Polaka.
Chcąc przedostać się do wojska polskiego we Francji, próbował przekroczyć zieloną granicę z Węgrami. Zadenuncjowany przez miejscowych Łemków podczas pieszej przeprawy przez Bieszczady, został aresztowany i 27 marca 1940 roku osadzony w więzieniu w Sanoku. Był tam przetrzymywany do 9 sierpnia 1940. 30 sierpnia 1940 trafił do niemieckiego obozu koncentracyjnego Auschwitz-Birkenau, gdzie otrzymał numer obozowy 3444.
Podczas transportu do obozu, w Tarnowie po raz kolejny Niemcy zaproponowali mu podpisanie Volkslisty, a Brasse po raz kolejny odmówił.
Swoje pierwsze chwile w obozie wspominał: „Wywoływano nazwisko, każdy podchodził, oddawaliśmy ubranie a dostawaliśmy bieliznę i strój więźniarski. Ci, którzy mieli włosy na głowie zostali od razu ostrzyżeni”. Wilhelm początkowo pracował w komando zajmującym się budową dróg i baraków, następnie był zatrudniony m.in. w stolarni, kuchni, oraz przy transporcie zmarłych. Ostatecznie – kiedy Niemcy dostrzegli jego zdolności – został głównym fotografem obozowym.
Od 5 lutego 1941 r. był zatrudniony w specjalnym komandzie rozpoznawczym Wydziału Politycznego (Gestapo) kierowanym przez Bernharda Waltera, którego członkowie mieli za zadanie fotografować przywożonych i rejestrowanych na terenie obozu więźniów.
Brasse każdemu więźniowi wykonywał serię trzech zdjęć, w nakryciu głowy, pod kątem i z profilu. Zdarzało się, że przez noc robił ich tysiąc, albo więcej, ponieważ nad ranem przyjeżdżał kolejny transport. Jak sam szacował wykonał ok. 50 tys. zdjęć.

„Więźniowie przychodzili do atelier całymi grupami, zazwyczaj przyprowadzano jednorazowo około 20-25 osób. Bywało, że mieliśmy stu czy dwustu więźniów naraz. Pracowałem wtedy właściwie jak automat” - wspominał - „Zazwyczaj porozumiewaliśmy się z więźniami po niemiecku. Wydawałem komendę: Mütze ab und gerade schauen, Mütze auf, a na koniec Weg”. Do Polaków: czapkę zdjąć. Tutaj patrzeć. Patrzeć przed siebie. Zejść. I tak jeden po drugim. Były to rutynowe zdjęcia, więc specjalnie się nie przykładałem. Widziałem tylko oczy więźniów, godzina za godziną, jedne za drugimi. Oczy więźniów najpierw były rozsadzone przerażeniem, a z czasem obojętniały. Wzrok wygłodzonego człowieka (...) jest beznadziejny, patrzący w nieskończoność. Nic go nie interesuje, cała myśl skupiona jest na jedzeniu. To jedyne marzenie, cel, sen...”.
Podczas fotografowania więźniowie nie mogli się uśmiechać, płakać, ani wyglądać na przerażonych.
Mimo iż przed jego oczami przewijały się setki wychudzonych twarzy z przestraszonymi oczami i zdarzało się, że praca trwała kilkanaście godzin, to jednak było to stanowisko uprzywilejowane. Pracował pod dachem, czasami dostawał dodatkowe racje żywnościowe, alkohol lub papierosy, miał także większą swobodę w poruszaniu się po terenie obozu. Ponadto jego praca nie wyniszczała organizmu tak jak np. praca przy budowie baraków lub przy uprawie roli. W warunkach obozowych te czynniki wielokrotnie decydowały o ludzkim życiu...
Często, poza obowiązkami, Brasse wykonywał Niemcom prywatne zdjęcia. Oni w zamian dają mu coś do jedzenia albo papierosy. Z początku o nic nie prosił. Dawali sami z siebie. Ale kiedy już „wyczuł” kogo może prosić, tego prosił.
- "Jeśli zauważyłem, że esesman grzecznie się do mnie zwraca, że można z nim porozmawiać, dawałem mu do zrozumienia, ze owszem, zrobię coś dla niego dodatkowo, ale za jakieś papierosy, chleb czy kawałek kiełbasy."

(Max Grabner - szef Gestapo w obozie)
Dzięki fotografowaniu Brasse zdobywał nie tylko dodatkowe jedzenie, które później mógł na coś wymieniać. Wraz z kolegami z komando szmuglował leki do obozu kobiecego w dużym futerale na statyw. Pomagał też w miarę możliwości przenosić się więźniarkom z Brzezinki do Oświęcimia.
Kiedy miał fotografować kompanię karną, poprosił kata, by więźniowie nie umierali długo. By się nad nimi nie znęcał. „Zrobi się” – odpowiedział. „Dziś to brzmi nieprawdopodobnie, że prosiłem o lekką śmierć dla kogoś… Ta historia wlecze się za mną przez całe życie. Ciągle wraca we wspomnieniach” – mówił...
FOTOGRAFIE
Brasse z początku robił zdjęcia nowym więźniom do kartoteki. Z czasem zaczął fotografować całą, szeroko pojętą, obozową rzeczywistość. Robił zdjęcia kompanii karnej, duchownych, rampy, komór gazowych, krematorium. Zdjęcia policyjne i portrety Niemców. Fotografował prace obozowych artystów i orkiestry. Pracował przy fotografiach wykorzystywanych do fałszowania banknotów.
Fotografował też „okazy” i „przypadki dziwne”. Efekty eksperymentów Mengelego i innych lekarzy, króliki doświadczalne. Poznał Josefa Mengelego, którego wspominał jako grzecznego człowieka. Brasse wykonywał zdjęcia bliźniętom romskim i żydowskim, fotografował przypadki skarlenia, a także skutki chorób genetycznych oraz nomy, czyli raka wodnego. Czasami nakazywano mu zabranie aparatu do bloku kobiecego nr 10, w którym wykonywane były eksperymenty ginekologiczne. Brasse wykonał około 500 fotografii różnych eksperymentów medycznych.
Ale najbardziej utkwiło mu w pamięci fotografowanie dzieci:
- To było najgorsze doświadczenie w moim życiu. Fotografowanie dzieci w obozie. Patrząc na bezbronne istoty, przeżywałem to i płakałem. Zrozumiałem, że jedynym zadaniem dorosłego człowieka jest chronienie dzieci.

Podczas ewakuacji obozu nakazano zniszczenie dokumentacji fotograficznej. Dzięki pomysłowości Wilhelma Brasse i Bronisława Jureczka, którzy wrzucili do pieca zbyt duże ilości materiałów - zdjęć i negatywów, tym samym zatykając odpływ dymu, uratowano około 40 tys. fotografii identyfikacyjnych. Stanowiły one później dowody w procesach hitlerowców.
Wilhelma ewakuowano do innych obozów na terenie III Rzeszy. Ostatecznie został wyzwolony przez żołnierzy amerykańskich w obozie Ebensee w maju 1945 r.
Po wojnie długo nie podejmował tematu Auschwitz. Przez wiele lat nikt nawet nie wiedział o jego obozowej przeszłości...
Próbował wrócić do zawodu fotografa... Ale...
- Problem w tym, że gdy tylko zaczynałem robić zdjęcia, zwłaszcza kobiet i dzieci, przed oczami stawały mi obrazy z Oświęcimia – szczególnie tych dziewcząt od doktora Mengelego. Fotografowałem normalną kobietę, a widziałem nagą Żydówkę z obozu.
Te obrazy ciągle do mnie powracały, bezustannie widziałem dzieci, ludzi niepełnosprawnych, niedorozwiniętych (…). Prześladowały mnie koszmary, cały czas widziałem atelier i nagie dzieci. Przeżyłem wtedy głębokie załamanie nerwowe i poczułem wstręt do fotografowania (…). Nie umiałem tych obrazów pożegnać. Nie umiem i z tym już umrę.

Wilhelm Brasse zmienił zawód, założył rodzinę, zaś traumatyczne doświadczenia z okresu II wojny światowej sprawiły, że przez blisko sześćdziesiąt lat milczał na temat lat spędzonych w obozie.


Wilhelm Brasse, fotograf i portrecista KL Auschwitz - zmarł 23 października 2012 roku w swoim rodzinnym Żywcu. Miał 94 lata.
Zainteresowanym postacią p. Brasse polecam ksiązkę:

Najlepszy komentarz 37

sothis
• 2025-02-09, 19:22
pfefe napisał/a:
Oj jaki biedaczek. A tak naprawdę był tak jak zwykły kapo. Służył grzecznie niemieckim panom i w nagrodę dostawał dodatkowe żarcie a po wojnie zaczął się wybielać.
No bo Ty pierwszy stwierdziłbyś 'a zabijcie mnie sk🤬ysyny, nie będę dla was pracował'.
Jak jesteś taki zajebisty, to z naszych podatków wspiera sie imigrantów. Przestań wspierać ten system, nie płacić na ciapusów i czarnych.

Pierwszy masowy transport do Auschwitz to więźniowie z zakładu karnego w Tarnowie. Transport ten w dniu 14 czerwca 1940 został skierowany przez okupantów niemieckich do nowo otwartego obozu koncentracyjnego Auschwitz. Tarnowski transport był pierwszym mającym masowy charakter. Znalazło się w nim 728 mężczyzn, z czego zdecydowaną większość stanowili polscy więźniowie polityczni. Wojnę przeżyło co najmniej 325 więźniów z pierwszego transportu...
Jednym z mężczyzn, którzy trafili owego dnia do KZL Auschwitz był Tadeusz Pietrzykowski (nr obozowy 77), pseudonim Teddy.
Tadeusz ur. się 8 kwietnia 1917 roku w Warszawie, pochodził z rodziny inteligenckiej. Karierę bokserską rozpoczął jako gimnazjalista. Od 1934 trenował między innymi pod okiem słynnego Feliksa Stamma w warszawskiej Legii. Jego kategoria wagowa to waga kogucia (ważył ok. 53 kg.)
Po wybuchu II wojny światowej uczestniczył w obronie Warszawy jako podchorąży Centrum Wyszkolenia Kawalerii. Od 8 września walczył w 1. Baterii Obrony Warszawy, a po kapitulacji próbował na wiosnę 1940 przedostać się do Francji i wstąpić do formowanego tam wojska polskiego. Aresztowany przez żandarmerię węgierską w pobliżu granicy węgiersko-jugosłowiańskiej został przekazany Niemcom, po licznych przesłuchaniach i torturach - trafił transportem do obozu...
Tadeusz "Teddy" Pietrzykowski dla świata jest przede wszystkim bokserem – pierwszym szeregowym więźniem, który stoczył walkę bokserską na terenie obozu koncentracyjnego Auschwitz. Boksował tam niemal w każdą wolną niedzielę dla rozrywki esesmanów i dla chleba. Za wygrany pojedynek dostawał jedzenie, którym mógł dzielić się z innymi więźniami.
Nieustannie pytał samego siebie: "Dlaczego ja żyję, choć tylu innych zginęło?". Zawsze podkreślał, jak wiele zawdzięcza kolegom, których poznał w obozie; opowiadał, jak jeden drugiemu pomagał, jak chronili siebie wzajemnie. Należał do ruchu oporu zorganizowanego w obozie Auschwitz przez rotmistrza Witolda Pileckiego, bardzo blisko z nim współpracował.
Do historii przeszedł jako pięściarz toczący pojedynki w obozach koncentracyjnych (Auschwitz-Birkenau, Neuengamme, Bergen-Belsen). Pierwszą walkę w KL Auschwitz stoczył w marcu 1941, wygrywając z niemieckim kapo Walterem Dunningiem, przedwojennym wicemistrzem Niemiec w wadze średniej. Gdy Pietrzykowski stawał do pierwszej walki w KL Auschwitz, ważył niespełna 50 kg – 20 kg mniej niż jego przeciwnik, Walter Dunning.
Tak to po latach wspominał Teddy:
-„Uderzyłem kilka razy lewym prostym, potem poszedłem prawym prostym, następnie lewym sierpem. Nie zdołał go uniknąć. Pod jego nosem ukazała się krew. W tym momencie Polacy zaczęli krzyczeć: Bij go, bij Niemca”. Wówczas Walter, Brodniewicz i inni kapowie rzucili się w tłum, robiąc użytek z pięści i nóg. Ja w tym czasie z obawą czekałem, co będzie ze mną” .
Wbrew obawom Pietrzykowskiego, że Dunning będzie się mścił, kapo pogratulował mu walki, dał pół bochenka chleba, kawałek mięsa i zaprosił do bloku funkcyjnych. „Znałem ich jako bandytów, którzy bili i mordowali moich kolegów. Tym razem stali łagodni, spokojni, poklepywali mnie. Podszedł do mnie jeden i spytał, gdzie chciałbym pracować. Bez namysłu wymieniłem komando Tierpflegerów (opiekunów krów)” – wspominał po latach bokser. Pracę dostał, jednak nie była to bezinteresowna przysługa. Odtąd jego najważniejszym zadaniem było walczyć w ringu, dostarczając rozrywki funkcyjnym i esesmanom.
W KL Auschwitz Teddy stoczył według różnych szacunków od 40 do 60 walk i przegrał tylko raz z holenderskim mistrzem w wadze średniej Leenem Sandersem, holenderskim żydem.
Jeszcze w obozie w Neuengamme po jednej z wygranych walk bokserskich przyrzekł sobie:
-"Jeżeli przeżyję to piekło, całe swoje życie poświęcę młodzieży. Żeby nie musiała walczyć o życie, żeby nigdy nie była głodna, żeby była zdrowa i silna, żeby mogła ucząc się, uprawiać sport".
Od wspomnień obozowych nigdy się nie uwolnił. Przeplatały się z życiem i troskami dnia codziennego. Przy wielu okazjach nawiązywał do nieludzkich czasów, które tak trudno objąć dziś rozumem komuś, kto ich nie doświadczył. Kultywował pamięć o dobrych i szlachetnych ludziach poznanych w piekle Auschwitz – o Polakach i Niemcach – bez których być może by nie przeżył. W swoim pokoju stworzył przejmującą ścianę pamięci, na której wyrył sześć numerów obozowych swoich najbliższych przyjaciół. Umieścił tam również znak Polski Walczącej, kawałek drutu kolczastego, skrawek pasiaka.
Jeszcze w obozie w Neuengamme po jednej z wygranych walk bokserskich przyrzekł sobie:
-"Jeżeli przeżyję to piekło, całe swoje życie poświęcę młodzieży. Żeby nie musiała walczyć o życie, żeby nigdy nie była głodna, żeby była zdrowa i silna, żeby mogła ucząc się, uprawiać sport".
I słowa swego dotrzymał. W 1946 powrócił do kraju, z powodu trwałej utraty zdrowia w obozach koncentracyjnych nie osiągnął już przedwojennego poziomu w pięściarstwie. 1 marca 1951 został nauczycielem w Technikum Przemysłu Poligraficznego oraz w szkole nr 68 w Warszawie. W 1955 został nauczycielem Wychowania Fizycznego w Liceum w Aninie. Uczył także przedmiotu w Hufcu ZHP Wawer. "Wspaniały wychowawca, przyjaciel, autorytet – nie tylko w dziedzinie sportu" – tak profesora Pietrzykowskiego wspominają do dziś jego dawni uczniowie.
Oprócz sportu miał jeszcze jedną pasję, która może niektórych zaskakiwać. Nawet spośród tych, których szczególnie zainteresowała postać boksera z Auschwitz, nie wszyscy wiedzą, że Tadeusz Pietrzykowski to również wielki talent malarski, pasjonat i znawca malarstwa. Pozostały po nim obrazy, rysunki, szkice piórkiem oddające jego talent i wrażliwość.
Teddy zmarł nagle 17 kwietnia 1991 roku. Został pochowany na cmentarzu parafialnym Opatrzności Bożej w Bielsku-Białej.
Jednym z mężczyzn, którzy trafili owego dnia do KZL Auschwitz był Tadeusz Pietrzykowski (nr obozowy 77), pseudonim Teddy.
Tadeusz ur. się 8 kwietnia 1917 roku w Warszawie, pochodził z rodziny inteligenckiej. Karierę bokserską rozpoczął jako gimnazjalista. Od 1934 trenował między innymi pod okiem słynnego Feliksa Stamma w warszawskiej Legii. Jego kategoria wagowa to waga kogucia (ważył ok. 53 kg.)
Po wybuchu II wojny światowej uczestniczył w obronie Warszawy jako podchorąży Centrum Wyszkolenia Kawalerii. Od 8 września walczył w 1. Baterii Obrony Warszawy, a po kapitulacji próbował na wiosnę 1940 przedostać się do Francji i wstąpić do formowanego tam wojska polskiego. Aresztowany przez żandarmerię węgierską w pobliżu granicy węgiersko-jugosłowiańskiej został przekazany Niemcom, po licznych przesłuchaniach i torturach - trafił transportem do obozu...

Tadeusz "Teddy" Pietrzykowski dla świata jest przede wszystkim bokserem – pierwszym szeregowym więźniem, który stoczył walkę bokserską na terenie obozu koncentracyjnego Auschwitz. Boksował tam niemal w każdą wolną niedzielę dla rozrywki esesmanów i dla chleba. Za wygrany pojedynek dostawał jedzenie, którym mógł dzielić się z innymi więźniami.
Nieustannie pytał samego siebie: "Dlaczego ja żyję, choć tylu innych zginęło?". Zawsze podkreślał, jak wiele zawdzięcza kolegom, których poznał w obozie; opowiadał, jak jeden drugiemu pomagał, jak chronili siebie wzajemnie. Należał do ruchu oporu zorganizowanego w obozie Auschwitz przez rotmistrza Witolda Pileckiego, bardzo blisko z nim współpracował.
Do historii przeszedł jako pięściarz toczący pojedynki w obozach koncentracyjnych (Auschwitz-Birkenau, Neuengamme, Bergen-Belsen). Pierwszą walkę w KL Auschwitz stoczył w marcu 1941, wygrywając z niemieckim kapo Walterem Dunningiem, przedwojennym wicemistrzem Niemiec w wadze średniej. Gdy Pietrzykowski stawał do pierwszej walki w KL Auschwitz, ważył niespełna 50 kg – 20 kg mniej niż jego przeciwnik, Walter Dunning.
Tak to po latach wspominał Teddy:
-„Uderzyłem kilka razy lewym prostym, potem poszedłem prawym prostym, następnie lewym sierpem. Nie zdołał go uniknąć. Pod jego nosem ukazała się krew. W tym momencie Polacy zaczęli krzyczeć: Bij go, bij Niemca”. Wówczas Walter, Brodniewicz i inni kapowie rzucili się w tłum, robiąc użytek z pięści i nóg. Ja w tym czasie z obawą czekałem, co będzie ze mną” .
Wbrew obawom Pietrzykowskiego, że Dunning będzie się mścił, kapo pogratulował mu walki, dał pół bochenka chleba, kawałek mięsa i zaprosił do bloku funkcyjnych. „Znałem ich jako bandytów, którzy bili i mordowali moich kolegów. Tym razem stali łagodni, spokojni, poklepywali mnie. Podszedł do mnie jeden i spytał, gdzie chciałbym pracować. Bez namysłu wymieniłem komando Tierpflegerów (opiekunów krów)” – wspominał po latach bokser. Pracę dostał, jednak nie była to bezinteresowna przysługa. Odtąd jego najważniejszym zadaniem było walczyć w ringu, dostarczając rozrywki funkcyjnym i esesmanom.
W KL Auschwitz Teddy stoczył według różnych szacunków od 40 do 60 walk i przegrał tylko raz z holenderskim mistrzem w wadze średniej Leenem Sandersem, holenderskim żydem.

Jeszcze w obozie w Neuengamme po jednej z wygranych walk bokserskich przyrzekł sobie:
-"Jeżeli przeżyję to piekło, całe swoje życie poświęcę młodzieży. Żeby nie musiała walczyć o życie, żeby nigdy nie była głodna, żeby była zdrowa i silna, żeby mogła ucząc się, uprawiać sport".
Od wspomnień obozowych nigdy się nie uwolnił. Przeplatały się z życiem i troskami dnia codziennego. Przy wielu okazjach nawiązywał do nieludzkich czasów, które tak trudno objąć dziś rozumem komuś, kto ich nie doświadczył. Kultywował pamięć o dobrych i szlachetnych ludziach poznanych w piekle Auschwitz – o Polakach i Niemcach – bez których być może by nie przeżył. W swoim pokoju stworzył przejmującą ścianę pamięci, na której wyrył sześć numerów obozowych swoich najbliższych przyjaciół. Umieścił tam również znak Polski Walczącej, kawałek drutu kolczastego, skrawek pasiaka.
Jeszcze w obozie w Neuengamme po jednej z wygranych walk bokserskich przyrzekł sobie:
-"Jeżeli przeżyję to piekło, całe swoje życie poświęcę młodzieży. Żeby nie musiała walczyć o życie, żeby nigdy nie była głodna, żeby była zdrowa i silna, żeby mogła ucząc się, uprawiać sport".
I słowa swego dotrzymał. W 1946 powrócił do kraju, z powodu trwałej utraty zdrowia w obozach koncentracyjnych nie osiągnął już przedwojennego poziomu w pięściarstwie. 1 marca 1951 został nauczycielem w Technikum Przemysłu Poligraficznego oraz w szkole nr 68 w Warszawie. W 1955 został nauczycielem Wychowania Fizycznego w Liceum w Aninie. Uczył także przedmiotu w Hufcu ZHP Wawer. "Wspaniały wychowawca, przyjaciel, autorytet – nie tylko w dziedzinie sportu" – tak profesora Pietrzykowskiego wspominają do dziś jego dawni uczniowie.

Oprócz sportu miał jeszcze jedną pasję, która może niektórych zaskakiwać. Nawet spośród tych, których szczególnie zainteresowała postać boksera z Auschwitz, nie wszyscy wiedzą, że Tadeusz Pietrzykowski to również wielki talent malarski, pasjonat i znawca malarstwa. Pozostały po nim obrazy, rysunki, szkice piórkiem oddające jego talent i wrażliwość.
Teddy zmarł nagle 17 kwietnia 1991 roku. Został pochowany na cmentarzu parafialnym Opatrzności Bożej w Bielsku-Białej.
Najlepszy komentarz 34

vect0
• 2025-02-04, 18:01
I to był patriota, chciał po wojnie poświęcić się młodzieży, żeby miała lepiej. Niestety teraz byle zjeb ubierze kurtkę pitbulla i będzie krzyczał wyp🤬alać z uchodźcami haha, samemu siedząc w Holandii na magazynie bo sp🤬olił przed wyrokiem. I potem takie marginesy społeczne mają takie same prawa wyborcze Szkoda gadać.

Na podstawie częściowo zachowanych dokumentów obozowych, oraz danych szacunkowych ustalono, że wśród co najmniej 1,3 mln osób deportowanych do obozu Auschwitz-Birkenau było około 232 tys. dzieci i młodocianych w wieku poniżej18 lat. Liczba ta obejmuje około 216 tys. Żydów, 11 tys. Romów i Sinti, co najmniej 3 tys. Polaków, ponad 1 tys. Białorusinów, Rosjan, Ukraińców i innych.
Większość z nich przywieziona była do Auschwitz wraz z rodzinami w ramach różnych akcji skierowanych przeciwko całym grupom narodowościowym lub społecznym. Z tej liczby zarejestrowano w obozie nieco ponad 23,5 tys. dzieci i młodocianych (na ogółem 400 tys. zarejestrowanych).
Do połowy 1943 r. wszystkie dzieci urodzone w Auschwitz, bez względu na narodowość, były mordowane, najczęściej zastrzykiem fenolu lub topione. Później przy życiu pozostawiano noworodki nieżydowskie – były one wprowadzane do ewidencji obozowej, jako nowo przybyłe, a numery więźniarskie tatuowano im zazwyczaj na udzie lub pośladku. Z powodu fatalnych warunków panujących w obozie większość z nich szybko umierała. Dzieci urodzone przez Żydówki były mordowane do końca października 1944 r., gdy władze SS podjęły decyzję o zaprzestaniu masowego uśmiercania Żydów.
W oparciu o zachowane dokumenty ustalono, że w Auschwitz urodziło się co najmniej 700 dzieci, włączając w to noworodki z tzw. Zigeunerlager.
I tu zaczyna się historia Anioła lub Mateczki z Auschwitz...
Stanisława Leszczyńska urodziła się w 1896 r. w Łodzi. Gdy miała 12 lat, jej rodzice postanowili przeprowadzić się do Rio de Janeiro. Do Polski wrócili po dwóch latach. W 1916 r. poślubiła łódzkiego drukarza, Bronisława Leszczyńskiego. Wkrótce małżonkowie przenieśli się do Warszawy, gdzie Stanisława podjęła naukę w Szkole Położniczej. Wychowali razem czworo dzieci. Po wybuchu II wojny światowej zaangażowali się w pomoc Żydom, co doprowadziło wkrótce do aresztowania całej rodziny przez gestapo. Dwaj synowie trafili do Mauthausen-Gusen, a Stanisława z córką zostały wysłane do Auschwitz-Birkenau. Mąż położnej zginął w powstaniu warszawskim.
Stanisława (więzień nr 41335) przemyciła do obozu niemieckie papiery potwierdzające zawód. Na początku pobytu w Auschwitz trzymała je – co, biorąc pod uwagę tamtejsze warunki, graniczy z cudem – cały czas przy sobie. Kiedy dowiedziała się, że niemiecka położna zachorowała, poszła do lekarza obozowego i zaoferowała swoją pomoc dla rodzących. Niemiec nie rozstrzelał jej za tę zuchwałość, ale skierował do pracy. Stanisława jako położna nie musiała np. jak inne więźniarki stawać codziennie do apelu. Posiadała także większą swobodę w poruszaniu się po obozie, z czego korzystała przynosząc chorym kobietom leki, płótna czy wodę do baraku, gdzie odbywały się porody, aby zapewnić dzieciom i matkom elementarną higienę.
Leszczyńska pisała w "Raporcie położnej" z Oświęcimia:
- do maja 1943 r. dzieci urodzone w obozie były w okrutny sposób mordowane: topiono je w beczułce (…). Po każdym porodzie (…) dochodził do uszu położnic głośny bulgot i długo się niekiedy utrzymujący plusk wody. Wkrótce po tym matka mogła ujrzeć ciało swojego dziecka rzucone przed blok i szarpane przez szczury.
Stanisława usłyszała rozkaz: noworodki mają umrzeć. Była niskiego wzrostu, ale potrafiła przeciwstawić się Niemcom. Odpowiedziała: „Nie! Dzieci zabijać nie wolno!” I… przyjęła ok. trzech tysięcy porodów. Ani jedno dziecko nie urodziło się martwe. Nie umarła też żadna rodząca. Takimi statystykami nie mogły się wówczas poszczycić nawet najlepsze kliniki na świecie.
Położna przyjmowała porody na przewodzie kominowym biegnącym wzdłuż baraku. Zamiast opatrunków do dyspozycji miała brudny koc, który aż trząsł się od wszy. Kobiety suszyły pieluszki na brzuchu lub udach – wieszanie ich w baraku karane było śmiercią.
Stanisława Leszczyńska wspominała: „W bloku panowały ogólnie: zakażenia, smród i pełno było wszelkiego rodzaju robactwa. Roiło się od szczurów, które odgryzały nosy, uszy palce czy pięty opadłym z sił i niemogącym się poruszać ciężko chorym kobietom. (…) Szczury, wypasione na zwłokach, wyrosły jak potężne koty. (…) lgnęły one do cuchnącego zapachu ciężko chorych kobiet, których nie było czym umyć i dla których nie miałyśmy świeżej odzieży. O wodę niezbędną do obmycia rodzącej matki i noworodka musiałam starać się sama, przy czym przyniesienie jednego wiadra wody pochłaniało około dwudziestu minut”. „Wśród tych koszmarnych wspomnień snuje się w mej świadomości jedna myśl. Mianowicie wszystkie dzieci urodziły się żywe. Ich celem było – żyć.
Przeżyło obóz zaledwie trzydzieści. Kilkaset dzieci wywieziono do Nakła w celu wynarodowienia, przeszło 1500 utopiły Klara i Pfani (niemiecka położna i jej pomocnica), z górą 1000 dzieci zmarło wskutek zimna i głodu”.
Swą służbę pełnila aż do momentu wyswobodzenia obozu przez Armię Czerwoną (27 stycznia 1945).
Stanisława Leszczyńska zmarła 11 marca 1974 na nowotwór, jej pogrzeb odbył się na łódzkim cmentarzu św. Rocha przy ulicy Zgierskiej na Radogoszczu. 11 marca 2024 został oficjalnie zamknięty etap procesu beatyfikacyjnego.
Na pamiątkę Anioła z Auschwitz w dniu jej urodzin, co roku w PL obchodzimy Dzień Położnej ( 8 maja).
Większość z nich przywieziona była do Auschwitz wraz z rodzinami w ramach różnych akcji skierowanych przeciwko całym grupom narodowościowym lub społecznym. Z tej liczby zarejestrowano w obozie nieco ponad 23,5 tys. dzieci i młodocianych (na ogółem 400 tys. zarejestrowanych).
Do połowy 1943 r. wszystkie dzieci urodzone w Auschwitz, bez względu na narodowość, były mordowane, najczęściej zastrzykiem fenolu lub topione. Później przy życiu pozostawiano noworodki nieżydowskie – były one wprowadzane do ewidencji obozowej, jako nowo przybyłe, a numery więźniarskie tatuowano im zazwyczaj na udzie lub pośladku. Z powodu fatalnych warunków panujących w obozie większość z nich szybko umierała. Dzieci urodzone przez Żydówki były mordowane do końca października 1944 r., gdy władze SS podjęły decyzję o zaprzestaniu masowego uśmiercania Żydów.
W oparciu o zachowane dokumenty ustalono, że w Auschwitz urodziło się co najmniej 700 dzieci, włączając w to noworodki z tzw. Zigeunerlager.
I tu zaczyna się historia Anioła lub Mateczki z Auschwitz...
Stanisława Leszczyńska urodziła się w 1896 r. w Łodzi. Gdy miała 12 lat, jej rodzice postanowili przeprowadzić się do Rio de Janeiro. Do Polski wrócili po dwóch latach. W 1916 r. poślubiła łódzkiego drukarza, Bronisława Leszczyńskiego. Wkrótce małżonkowie przenieśli się do Warszawy, gdzie Stanisława podjęła naukę w Szkole Położniczej. Wychowali razem czworo dzieci. Po wybuchu II wojny światowej zaangażowali się w pomoc Żydom, co doprowadziło wkrótce do aresztowania całej rodziny przez gestapo. Dwaj synowie trafili do Mauthausen-Gusen, a Stanisława z córką zostały wysłane do Auschwitz-Birkenau. Mąż położnej zginął w powstaniu warszawskim.

Stanisława (więzień nr 41335) przemyciła do obozu niemieckie papiery potwierdzające zawód. Na początku pobytu w Auschwitz trzymała je – co, biorąc pod uwagę tamtejsze warunki, graniczy z cudem – cały czas przy sobie. Kiedy dowiedziała się, że niemiecka położna zachorowała, poszła do lekarza obozowego i zaoferowała swoją pomoc dla rodzących. Niemiec nie rozstrzelał jej za tę zuchwałość, ale skierował do pracy. Stanisława jako położna nie musiała np. jak inne więźniarki stawać codziennie do apelu. Posiadała także większą swobodę w poruszaniu się po obozie, z czego korzystała przynosząc chorym kobietom leki, płótna czy wodę do baraku, gdzie odbywały się porody, aby zapewnić dzieciom i matkom elementarną higienę.
Leszczyńska pisała w "Raporcie położnej" z Oświęcimia:
- do maja 1943 r. dzieci urodzone w obozie były w okrutny sposób mordowane: topiono je w beczułce (…). Po każdym porodzie (…) dochodził do uszu położnic głośny bulgot i długo się niekiedy utrzymujący plusk wody. Wkrótce po tym matka mogła ujrzeć ciało swojego dziecka rzucone przed blok i szarpane przez szczury.
Stanisława usłyszała rozkaz: noworodki mają umrzeć. Była niskiego wzrostu, ale potrafiła przeciwstawić się Niemcom. Odpowiedziała: „Nie! Dzieci zabijać nie wolno!” I… przyjęła ok. trzech tysięcy porodów. Ani jedno dziecko nie urodziło się martwe. Nie umarła też żadna rodząca. Takimi statystykami nie mogły się wówczas poszczycić nawet najlepsze kliniki na świecie.
Położna przyjmowała porody na przewodzie kominowym biegnącym wzdłuż baraku. Zamiast opatrunków do dyspozycji miała brudny koc, który aż trząsł się od wszy. Kobiety suszyły pieluszki na brzuchu lub udach – wieszanie ich w baraku karane było śmiercią.
Stanisława Leszczyńska wspominała: „W bloku panowały ogólnie: zakażenia, smród i pełno było wszelkiego rodzaju robactwa. Roiło się od szczurów, które odgryzały nosy, uszy palce czy pięty opadłym z sił i niemogącym się poruszać ciężko chorym kobietom. (…) Szczury, wypasione na zwłokach, wyrosły jak potężne koty. (…) lgnęły one do cuchnącego zapachu ciężko chorych kobiet, których nie było czym umyć i dla których nie miałyśmy świeżej odzieży. O wodę niezbędną do obmycia rodzącej matki i noworodka musiałam starać się sama, przy czym przyniesienie jednego wiadra wody pochłaniało około dwudziestu minut”. „Wśród tych koszmarnych wspomnień snuje się w mej świadomości jedna myśl. Mianowicie wszystkie dzieci urodziły się żywe. Ich celem było – żyć.
Przeżyło obóz zaledwie trzydzieści. Kilkaset dzieci wywieziono do Nakła w celu wynarodowienia, przeszło 1500 utopiły Klara i Pfani (niemiecka położna i jej pomocnica), z górą 1000 dzieci zmarło wskutek zimna i głodu”.

Swą służbę pełnila aż do momentu wyswobodzenia obozu przez Armię Czerwoną (27 stycznia 1945).
Stanisława Leszczyńska zmarła 11 marca 1974 na nowotwór, jej pogrzeb odbył się na łódzkim cmentarzu św. Rocha przy ulicy Zgierskiej na Radogoszczu. 11 marca 2024 został oficjalnie zamknięty etap procesu beatyfikacyjnego.
Na pamiątkę Anioła z Auschwitz w dniu jej urodzin, co roku w PL obchodzimy Dzień Położnej ( 8 maja).

Najlepszy komentarz 75

CzerstWybut
• 2025-02-02, 16:04
Ci sk🤬iali niemcy powinni mieć co roku obowiązkowe wycieczki szkolne do muzeum w Oświęcimiu, aby każde pokolenie było świadome do czego są ci sk🤬iele zdolni i zastanawiali sie zawsze nad swoja polityką a nie biernie się przyglądać. Przypominam że to oni rozpętali w europie migracyjne eldorado.
K🤬a, co nas skazało na takich sąsiadów...
K🤬a, co nas skazało na takich sąsiadów...


Konzentrationslager Auschwitz – zespół niemieckich nazistowskich obozów koncentracyjnych i obozu zagłady, działający w latach 1940–1945 w Oświęcimiu (niem. Auschwitz) i pobliskich miejscowościach; symbol Zagłady Żydów, nazywany też „fabryką śmierci”. Jako jedyny niemiecki obóz koncentracyjny został wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO (1979) pod nazwą Auschwitz-Birkenau.
Żaden film i żadne zdjęcia nie oddadzą tego, co możemy zobaczyć osobiście w Państwowym Muzeum Auschwitz-Birkenau w Oświęcimiu. Jeśli ktoś ma skrajnie prawicowe poglądy, polecam. Proponuję zacząć od baraku, w którym za ogromną szybą jest sterta tysięcy dziecięcych bucików. Jedną parę z nich nosiła kiedyś jakaś 3 letnia dziewczynka. W innym z pomieszczeń można zobaczyć komory, do których wpuszczany był Cyklon B - jedna z najbardziej śmiercionośnych substancji wymyślonych przez człowieka. W wysokim stężeniu śmierć przychodziła po kilku minutach, jednak w niemieckim nazistowskim obozie koncentracyjnym ją oszczędzano. Dziewczynka umierała 20-30 minut dusząc się, wymiotując, zdzierając paznokcie do krwi na ścianie, z bólu. Tak, te ślady na ścianach można zobaczyć osobiście. Potem zapraszam do krematorium, tam ją spalono, podobnie jak ponad milion innych dzieci, kobiet i mężczyzn, bo jedyną ich winą było urodzenie się Żydami, Polakami, Romami.
Moje osobiste odczucia po tej wizycie:
Rozkleiłem się po zobaczeniu widoku na powyższym zdjęciu. Nie jest moje, znalazłem w necie. Po prostu z szacunku dla ofiar nie byłem w stanie robić żadnych zdjęć, wyszedłem z tego baraku bardzo szybko. I tak jak przy oglądaniu obcinania głów na sadolowym hardzie przygryzałem sobie marchewkę jak królik Bugs, popijając ginem z tonikiem, tak po tej wizycie nie mogłem do końca dnia nic zjeść.
Zastanówcie się nad swoimi skrajnie i ekstremalnie prawicowymi jak również lewicowymi poglądami, bo jak świat pójdzie z tym za daleko, to może ta 3 latka będzie kiedyś waszą córką/wnuczką.

Doktor Horst Schuman na zlecenie SS szukał pomysłu na masową sterylizację narodów słowiańskich za pomocą aparatu rentgenowskiego. Miało to doprowadzić do naturalnego zmniejszenia populacji na terenach podbitych przez Rzeszę. Schumann naświetlał narządy płciowe kobiet i męczyzn, powodował poparzenia, okaleczenie i śmierć niezliczonej liczby kobiet i mężczyzn. Po wojnie osiedlił się wraz z rodziną w Halle, praktykując tam pod własnym nazwiskiem jako lekarz sportowy. Zidentyfikowano go gdy w RFN wystapił o pozwolenie na broń, ale zdołał zbiec z kraju.. Pracował w Afryce, trafił do Ghany, która dopiero w 1966, ale nie proces nie został zakończony ze względu na zły stan zdrowia. Zbrodniarz zmarł we Frankfurcie nad Menem w 1983 roku. Zobacz cały odcinek o niemieckich lekarzach w czasie wojny.

Jak na moje może być

Najlepszy komentarz 60

Fuelled_by_hate
• 2024-07-07, 21:06
A ten facet pod koniec to co? Wyznacznik mądrości?

Podobno Auschwitz jest otwarty na przyjęcie do 6 mln uchodźców z izraela
Wpis zawiera treści oznaczone jako przeznaczone dla dorosłych, kontrowersyjne lub niezweryfikowane
Kliknij tutaj aby wyświetlić wpis

Kliknij tutaj aby wyświetlić wpis
Najlepszy komentarz 22

longlong7
• 2023-10-09, 9:24
Draxiu napisał/a:
Widze wielu zwolennikow Hamasu. Podobno maja kilkaset waktów na kozy rozpłodowe a ja tu widze juz kilku chetnych
a gdzie tu widzisz zwolennika hamasu? hitler tez był zwolennikiem hamasu?

Ludzi trafiających do Auschwitz witał przystojny mężczyzna w wyprasowanym mundurze i wyglancowanych butach. Ocaleni wspominali, że asystował przy każdym transporcie, choć przecież to niemożliwe – Josef Mengele musiał kiedyś jeść i spać. Czym ten zbrodniarz zasłużył sobie na miano Anioła Śmierci?
Po latach Mengele, który przeżył wojnę i ukrył się w Argentynie, próbował usprawiedliwiać się przed swoim synem, Rolfem. Starał się zwrócić uwagę na tych więźniów, których podczas selekcji pozostawiał przy życiu. Jednak Rolf doskonale zdawał sobie sprawę z losu tych „wybrańców” – umierali niedługo później wycieńczeni chorobami, głodem, pracą ponad siły i eksperymentami, którym poddawał ich Anioł Śmierci.
Człowiek, który lekarzem był raczej średnim, w swoich „badaniach” zobaczył dla siebie jedyną szansę, by w jakikolwiek sposób się zapisać się na kartach historii. I niestety, zapisał się na nich na zawsze.
Chora fascynacja bliźniętami
Doktor Mengele z wyjątkowym zapałem „ratował” bliźnięta . Niestety nie pokazywał w ten sposób ludzkiej, pełnej współczucia twarzy. Te szczególne rodzeństwa stanowiły dla niego po prostu idealny obiekt do badań.
Skąd brały się ciąże mnogie? – to pytanie nurtowało nazistowskich naukowców, którzy chcieli dowiedzieć się, jak sprawić, by Niemki za jednym zamachem rodziły dwóch (lub więcej!) małych Aryjczyków. Chodziło tylko o to, żeby udoskonalić metodę produkcji doskonałych ludzi – nieważne jakim kosztem.
Mengele wybierał ofiary swoich pseudonaukowych eksperymentów w czasie selekcji na rampie. Więźniowie, którym udało się przetrwać obóz twierdzili, że był przy każdej z nich.
fot.domena publicznaMengele wybierał ofiary swoich pseudonaukowych eksperymentów w czasie selekcji na rampie. Więźniowie, którym udało się przetrwać obóz twierdzili, że był przy każdej z nich.
Jak piszą Gerald Posner i John Ware w książce „Mengele. Polowanie na Anioła Śmierci z Auschwitz”, początkowo o dzieci te wyjątkowo dbano:
Bliźnięta przeznaczone do eksperymentów umieszczano w baraku 14 Obozu F w Birkenau, nazywanym „zoo”. Tam, na rozkaz Mengelego, zapewniano im dobre wyżywienie, wygodne łóżka i higieniczne warunki życia, aby wzmocnić ich zdrowie przed kluczowym etapem procesu badawczego – porównawczą oceną ich anatomii i funkcji życiowych.
Podstawowym celem zapewniania dzieciom komfortowych warunków było zapobieżenie infekcjom, mogącym zaburzyć wyniki pomiarów – za wyjątkiem chorób takich jak tyfus, które wywoływano umyślnie, aby ocenić odporność badanych bliźniąt. Wiele dzieci uwielbiało Mengelego – nazywały go „wujkiem Pepi”.
Nic dziwnego, skoro „wujek Pepi” przynosił im ubranka i słodycze, a wokół ludzie umierali z głodu i zamarzali. Później maluchy przenoszono do szpitala, który znajdował się w Obozie B2F. Bywało, że do „badań” przygotowywano jednocześnie 200 par bliźniąt płci męskiej. W placówce dokonywano wszystkich pomiarów zewnętrznych. Po oględzinach zaczynało się najgorsze. Jak piszą Posner i Were w swojej książce:
Bliźnięta poddawano okrutnym operacjom i bolesnym badaniom, często bez żadnych środków znieczulających. Wykonywano zbędne amputacje, punkcje lędźwiowe, wstrzykiwanie tyfusu i umyślne zakażanie ran w celu porównania reakcji bliźniąt.
Artykuł został opary między innymi na książce Geralda Posnera i Johna Ware'apod tytułem „Polowanie na Anioła Śmierci z Auschwitz" (Znak Horyzont 2019).
fot.materiały prasoweArtykuł został opary między innymi na książce Geralda Posnera i Johna Ware’apod tytułem „Mengele. Polowanie na Anioła Śmierci z Auschwitz” (Znak Horyzont 2019).
Zachodnioniemiecki akt oskarżenia uważa te czynności za „pozbawione jakiejkolwiek wartości naukowej”. Wiele „królików doświadczalnych” Mengelego ginęło na tym etapie; głównie na skutek szczególnie dziwacznego eksperymentu polegającego na całkowitej wymianie krwi między dwiema parami bliźniąt.
Psychopatyczne zacięcie doktora Mengele pokazują najwyraźniej konkretne przypadki. Jeden z braci, którymi zajmował się Anioł Śmierci był garbaty. Pewnego dnia wraz ze swoim bliźniakiem został zabrany na badania. Kiedy chłopcy wrócili do reszty dzieci, byli zszyci plecami i nadgarstkami. Wokół nich unosił się fetor, ponieważ w ich zabrudzone rany wdała się gangrena. Płakali nieustannie w dzień i w nocy.
Z kolei dwie siostry, którym udało się przeżyć pobyt w obozie, Mengele przymuszał do kontaktów seksualnych z innymi bliźniakami, by przekonać się, czy w ten sposób zwiększy się prawdopodobieństwo, że zajdą w ciąże mnogie. Bywało też, że przeprowadzał transfuzje między dziećmi, które nie były ze sobą spokrewnione i miały różne grupy krwi, co wywoływało u nich silne bóle głowy i gorączkę.
Gdy już zamęczył swoje ofiary do końca, poddawał je sekcjom zwłok. Bynajmniej nie służyły one poszerzaniu wiedzy, ale raczej – zaspokajaniu chorej ciekawości i… unikaniu odpowiedzialności za zbrodnie. W dokumentach często wpisywano bowiem, że śmierć nastąpiła z przyczyn naturalnych, nawet jeśli stało się to przez wstrzyknięcie chloroformu prosto w serce lub celowe zarażenie tyfusem.
Doktora Mengelego interesowały szczególnie bliźnięta, które poddawał swoim nieludzkim eksperymentom. Na zdjęciu dzieci z Auschwitz wyzwolone przez Armię Czerwoną.
fot.domena publicznaDoktora Mengelego interesowały szczególnie bliźnięta, które poddawał swoim nieludzkim eksperymentom. Na zdjęciu dzieci z Auschwitz wyzwolone przez Armię Czerwoną.
Matka Żydówka na celowniku
Skoro Mengele nie oszczędzał dzieci, dlaczego miałby litować się nad kobietami? Stanowiły one dla niego po prostu kolejne „obiekty” badań. Co im robił? Na przykład w bolesny sposób pozbawiał jajników – by opracować najlepszą metodę sterylizacji, dzięki której naziści chcieli powstrzymać rozmnażanie się osób pochodzenia żydowskiego i romskiego. Prowadził też eksperymenty nad wytrzymałością więźniarek, często zakończone śmiercią poprzedzoną okrutnymi torturami i wielkim bólem.
„Pacjentki” były poddawane działaniom promieni X, zbędnym przeszczepom szpiku, niepotrzebnym transfuzjom i upuszczaniu krwi. Szczególnym zainteresowaniem Anioła Śmierci „cieszyły się” ciężarne. Bywało, że stał na ich brzuchach, by wydobyć z nich płody.
Jednej z matek, Ruth Elias, Mengele zakleił piersi, by zobaczyć, jak długo jej maleńka córeczka wytrzyma bez pokarmu. Dziecko umarłoby z głodu, gdyby nie lekarka – także więźniarka – która zlitowała się nad kobietą patrzącą na cierpienie i powolną śmierć noworodka. Podała jej w tajemnicy strzykawkę z morfiną, która skróciła męki dziewczynki.
Okrucieństwo sadystycznego lekarza w stosunku do maluchów odebranym matkom miewało także charakter masowy – pewnego razu kazał spalić aż 300 małych więźniów poniżej 5 roku życia. Szczyt bestialstwa Mengele osiągnął jednak, dokonując wiwisekcji (autopsji za życia) jednego z dzieci.
Blok 10. To tam Josef Mengele dokonywał swoich potwornych eksperymentów.
fot.VbCrLf/CC BY-SA 4.0Blok 10. To tam Josef Mengele dokonywał swoich koszmarnych eksperymentów.
Kolekcjoner koszmarów
Pewnego razu w obozowym szpitalu kobiecym Mengele wpadł w prawdziwą furię. Nie spodobało mu się, że więźniarki gotują sobie skradzione ziemniaki. Doktor Perl, jedna z oświęcimskich lekarek, obawiając się, że wraz z towarzyszkami zostanie wysłana do komory gazowej, postanowiła odwrócić uwagę Anioła Śmierci.
Zrobiła to tak, jak rozprasza się dziecko – cukierkami lub zabawką, użyła jednak znacznie bardziej przerażającego obiektu. Był to płód w słoiku, który został wyjęty z ciężarnej kobiety w całości (a nie udawało się to zbyt często). Oczy zbrodniarza rozbłysły z zachwytu, jego gniew minął jak ręką odjął. W ciągu sekund z wściekłego stał się… bardzo zadowolony. Wiedział, że taki „okaz” warto jest wysłać do Berlina do dalszych badań.
Wprost uwielbiał zbierać podobne makabryczne eksponaty. Szczególną estymą ten zwyrodnialec darzył gałki oczne. Pewnej nocy zabił kilka par bliźniąt, tylko dlatego, że dzieci z poszczególnych rodzeństw różniły się kolorem oczu. Jak piszą Posner i Ware w cytowanej już książce „Mengele. Polowanie na Anioła Śmierci z Auschwitz”:
Ich gałki oczne i inne organy wewnętrzne zostały usunięte i przesłane do Instytutu Cesarza Wilhelma, w którym pracował profesor von Verschuer, z dopiskiem „Materiały wojenne – Pilne”.
Otmar Freiherr von Verschuer był niemieckim biologiem-nazistą i często otrzymywał od doktora Mengele takie przesyłki. Zresztą Anioł Śmierci zajmował się oczami także na miejscu, w obozie. Fascynowało go to, czy da się zmienić ich kolor i uzyskać pożądane, niebieskie (czyli po prostu aryjskie) tęczówki. W tym celu przeprowadzał na więźniach – w tym dzieciach – bardzo bolesne, powodujące ślepotę eksperymenty.
Josef Mengele miał również obsesję na punkcie poznania sposobu na zmianę koloru oczu. Na zdjęciu Anioł Śmierci stoi w środku.
fot.Karl-Friedrich Höcker/domena publicznaJosef Mengele miał również obsesję na punkcie poznania sposobu na zmianę koloru oczu. Na zdjęciu Anioł Śmierci stoi w środku.
Świadkowie widzieli próbki oczu o przeróżnych kolorach, które ponumerowane leżały na stole oraz były przytwierdzone do ściany, niczym barwna kolekcja motyli. Wszystko to w imię badań nad pigmentacją. To, że żywi ludzie patrzyli wcześniej tymi oczami na najbliższych, których kochali, nie miało dla psychopatycznego lekarza najmniejszego znaczenia.
Ciężko stwierdzić, co tak naprawdę kierowało doktorem Mengele, wiadomo jednak, że jego najgorsze cechy ujawniły się dopiero w warunkach obozowych. Jak mówiła Eva Mozes, która jako dziecko była wraz ze swoją siostrą bliźniaczką poddawana eksperymentom, Anioł Śmierci miewał swoich faworytów, ale żadnego z nich nie traktował jak człowieka i z łatwością zastępował każdego kolejną, żywą osobą. Ludzie byli dla niego jedynie przedmiotami, obiektami jednorazowego użytku – niezależnie od płci i wieku. Dlatego tak ciężko jest pogodzić się z tym, że uniknął procesu i do końca cieszył się z wolności.
Po latach Mengele, który przeżył wojnę i ukrył się w Argentynie, próbował usprawiedliwiać się przed swoim synem, Rolfem. Starał się zwrócić uwagę na tych więźniów, których podczas selekcji pozostawiał przy życiu. Jednak Rolf doskonale zdawał sobie sprawę z losu tych „wybrańców” – umierali niedługo później wycieńczeni chorobami, głodem, pracą ponad siły i eksperymentami, którym poddawał ich Anioł Śmierci.
Człowiek, który lekarzem był raczej średnim, w swoich „badaniach” zobaczył dla siebie jedyną szansę, by w jakikolwiek sposób się zapisać się na kartach historii. I niestety, zapisał się na nich na zawsze.
Chora fascynacja bliźniętami
Doktor Mengele z wyjątkowym zapałem „ratował” bliźnięta . Niestety nie pokazywał w ten sposób ludzkiej, pełnej współczucia twarzy. Te szczególne rodzeństwa stanowiły dla niego po prostu idealny obiekt do badań.
Skąd brały się ciąże mnogie? – to pytanie nurtowało nazistowskich naukowców, którzy chcieli dowiedzieć się, jak sprawić, by Niemki za jednym zamachem rodziły dwóch (lub więcej!) małych Aryjczyków. Chodziło tylko o to, żeby udoskonalić metodę produkcji doskonałych ludzi – nieważne jakim kosztem.
Mengele wybierał ofiary swoich pseudonaukowych eksperymentów w czasie selekcji na rampie. Więźniowie, którym udało się przetrwać obóz twierdzili, że był przy każdej z nich.
fot.domena publicznaMengele wybierał ofiary swoich pseudonaukowych eksperymentów w czasie selekcji na rampie. Więźniowie, którym udało się przetrwać obóz twierdzili, że był przy każdej z nich.
Jak piszą Gerald Posner i John Ware w książce „Mengele. Polowanie na Anioła Śmierci z Auschwitz”, początkowo o dzieci te wyjątkowo dbano:
Bliźnięta przeznaczone do eksperymentów umieszczano w baraku 14 Obozu F w Birkenau, nazywanym „zoo”. Tam, na rozkaz Mengelego, zapewniano im dobre wyżywienie, wygodne łóżka i higieniczne warunki życia, aby wzmocnić ich zdrowie przed kluczowym etapem procesu badawczego – porównawczą oceną ich anatomii i funkcji życiowych.
Podstawowym celem zapewniania dzieciom komfortowych warunków było zapobieżenie infekcjom, mogącym zaburzyć wyniki pomiarów – za wyjątkiem chorób takich jak tyfus, które wywoływano umyślnie, aby ocenić odporność badanych bliźniąt. Wiele dzieci uwielbiało Mengelego – nazywały go „wujkiem Pepi”.
Nic dziwnego, skoro „wujek Pepi” przynosił im ubranka i słodycze, a wokół ludzie umierali z głodu i zamarzali. Później maluchy przenoszono do szpitala, który znajdował się w Obozie B2F. Bywało, że do „badań” przygotowywano jednocześnie 200 par bliźniąt płci męskiej. W placówce dokonywano wszystkich pomiarów zewnętrznych. Po oględzinach zaczynało się najgorsze. Jak piszą Posner i Were w swojej książce:
Bliźnięta poddawano okrutnym operacjom i bolesnym badaniom, często bez żadnych środków znieczulających. Wykonywano zbędne amputacje, punkcje lędźwiowe, wstrzykiwanie tyfusu i umyślne zakażanie ran w celu porównania reakcji bliźniąt.
Artykuł został opary między innymi na książce Geralda Posnera i Johna Ware'apod tytułem „Polowanie na Anioła Śmierci z Auschwitz" (Znak Horyzont 2019).
fot.materiały prasoweArtykuł został opary między innymi na książce Geralda Posnera i Johna Ware’apod tytułem „Mengele. Polowanie na Anioła Śmierci z Auschwitz” (Znak Horyzont 2019).
Zachodnioniemiecki akt oskarżenia uważa te czynności za „pozbawione jakiejkolwiek wartości naukowej”. Wiele „królików doświadczalnych” Mengelego ginęło na tym etapie; głównie na skutek szczególnie dziwacznego eksperymentu polegającego na całkowitej wymianie krwi między dwiema parami bliźniąt.
Psychopatyczne zacięcie doktora Mengele pokazują najwyraźniej konkretne przypadki. Jeden z braci, którymi zajmował się Anioł Śmierci był garbaty. Pewnego dnia wraz ze swoim bliźniakiem został zabrany na badania. Kiedy chłopcy wrócili do reszty dzieci, byli zszyci plecami i nadgarstkami. Wokół nich unosił się fetor, ponieważ w ich zabrudzone rany wdała się gangrena. Płakali nieustannie w dzień i w nocy.
Z kolei dwie siostry, którym udało się przeżyć pobyt w obozie, Mengele przymuszał do kontaktów seksualnych z innymi bliźniakami, by przekonać się, czy w ten sposób zwiększy się prawdopodobieństwo, że zajdą w ciąże mnogie. Bywało też, że przeprowadzał transfuzje między dziećmi, które nie były ze sobą spokrewnione i miały różne grupy krwi, co wywoływało u nich silne bóle głowy i gorączkę.
Gdy już zamęczył swoje ofiary do końca, poddawał je sekcjom zwłok. Bynajmniej nie służyły one poszerzaniu wiedzy, ale raczej – zaspokajaniu chorej ciekawości i… unikaniu odpowiedzialności za zbrodnie. W dokumentach często wpisywano bowiem, że śmierć nastąpiła z przyczyn naturalnych, nawet jeśli stało się to przez wstrzyknięcie chloroformu prosto w serce lub celowe zarażenie tyfusem.
Doktora Mengelego interesowały szczególnie bliźnięta, które poddawał swoim nieludzkim eksperymentom. Na zdjęciu dzieci z Auschwitz wyzwolone przez Armię Czerwoną.
fot.domena publicznaDoktora Mengelego interesowały szczególnie bliźnięta, które poddawał swoim nieludzkim eksperymentom. Na zdjęciu dzieci z Auschwitz wyzwolone przez Armię Czerwoną.
Matka Żydówka na celowniku
Skoro Mengele nie oszczędzał dzieci, dlaczego miałby litować się nad kobietami? Stanowiły one dla niego po prostu kolejne „obiekty” badań. Co im robił? Na przykład w bolesny sposób pozbawiał jajników – by opracować najlepszą metodę sterylizacji, dzięki której naziści chcieli powstrzymać rozmnażanie się osób pochodzenia żydowskiego i romskiego. Prowadził też eksperymenty nad wytrzymałością więźniarek, często zakończone śmiercią poprzedzoną okrutnymi torturami i wielkim bólem.
„Pacjentki” były poddawane działaniom promieni X, zbędnym przeszczepom szpiku, niepotrzebnym transfuzjom i upuszczaniu krwi. Szczególnym zainteresowaniem Anioła Śmierci „cieszyły się” ciężarne. Bywało, że stał na ich brzuchach, by wydobyć z nich płody.
Jednej z matek, Ruth Elias, Mengele zakleił piersi, by zobaczyć, jak długo jej maleńka córeczka wytrzyma bez pokarmu. Dziecko umarłoby z głodu, gdyby nie lekarka – także więźniarka – która zlitowała się nad kobietą patrzącą na cierpienie i powolną śmierć noworodka. Podała jej w tajemnicy strzykawkę z morfiną, która skróciła męki dziewczynki.
Okrucieństwo sadystycznego lekarza w stosunku do maluchów odebranym matkom miewało także charakter masowy – pewnego razu kazał spalić aż 300 małych więźniów poniżej 5 roku życia. Szczyt bestialstwa Mengele osiągnął jednak, dokonując wiwisekcji (autopsji za życia) jednego z dzieci.
Blok 10. To tam Josef Mengele dokonywał swoich potwornych eksperymentów.
fot.VbCrLf/CC BY-SA 4.0Blok 10. To tam Josef Mengele dokonywał swoich koszmarnych eksperymentów.
Kolekcjoner koszmarów
Pewnego razu w obozowym szpitalu kobiecym Mengele wpadł w prawdziwą furię. Nie spodobało mu się, że więźniarki gotują sobie skradzione ziemniaki. Doktor Perl, jedna z oświęcimskich lekarek, obawiając się, że wraz z towarzyszkami zostanie wysłana do komory gazowej, postanowiła odwrócić uwagę Anioła Śmierci.
Zrobiła to tak, jak rozprasza się dziecko – cukierkami lub zabawką, użyła jednak znacznie bardziej przerażającego obiektu. Był to płód w słoiku, który został wyjęty z ciężarnej kobiety w całości (a nie udawało się to zbyt często). Oczy zbrodniarza rozbłysły z zachwytu, jego gniew minął jak ręką odjął. W ciągu sekund z wściekłego stał się… bardzo zadowolony. Wiedział, że taki „okaz” warto jest wysłać do Berlina do dalszych badań.
Wprost uwielbiał zbierać podobne makabryczne eksponaty. Szczególną estymą ten zwyrodnialec darzył gałki oczne. Pewnej nocy zabił kilka par bliźniąt, tylko dlatego, że dzieci z poszczególnych rodzeństw różniły się kolorem oczu. Jak piszą Posner i Ware w cytowanej już książce „Mengele. Polowanie na Anioła Śmierci z Auschwitz”:
Ich gałki oczne i inne organy wewnętrzne zostały usunięte i przesłane do Instytutu Cesarza Wilhelma, w którym pracował profesor von Verschuer, z dopiskiem „Materiały wojenne – Pilne”.
Otmar Freiherr von Verschuer był niemieckim biologiem-nazistą i często otrzymywał od doktora Mengele takie przesyłki. Zresztą Anioł Śmierci zajmował się oczami także na miejscu, w obozie. Fascynowało go to, czy da się zmienić ich kolor i uzyskać pożądane, niebieskie (czyli po prostu aryjskie) tęczówki. W tym celu przeprowadzał na więźniach – w tym dzieciach – bardzo bolesne, powodujące ślepotę eksperymenty.
Josef Mengele miał również obsesję na punkcie poznania sposobu na zmianę koloru oczu. Na zdjęciu Anioł Śmierci stoi w środku.
fot.Karl-Friedrich Höcker/domena publicznaJosef Mengele miał również obsesję na punkcie poznania sposobu na zmianę koloru oczu. Na zdjęciu Anioł Śmierci stoi w środku.
Świadkowie widzieli próbki oczu o przeróżnych kolorach, które ponumerowane leżały na stole oraz były przytwierdzone do ściany, niczym barwna kolekcja motyli. Wszystko to w imię badań nad pigmentacją. To, że żywi ludzie patrzyli wcześniej tymi oczami na najbliższych, których kochali, nie miało dla psychopatycznego lekarza najmniejszego znaczenia.
Ciężko stwierdzić, co tak naprawdę kierowało doktorem Mengele, wiadomo jednak, że jego najgorsze cechy ujawniły się dopiero w warunkach obozowych. Jak mówiła Eva Mozes, która jako dziecko była wraz ze swoją siostrą bliźniaczką poddawana eksperymentom, Anioł Śmierci miewał swoich faworytów, ale żadnego z nich nie traktował jak człowieka i z łatwością zastępował każdego kolejną, żywą osobą. Ludzie byli dla niego jedynie przedmiotami, obiektami jednorazowego użytku – niezależnie od płci i wieku. Dlatego tak ciężko jest pogodzić się z tym, że uniknął procesu i do końca cieszył się z wolności.
Oświadczam iż jestem osobą pełnoletnią i wyrażam zgodę na ukrycie oznaczeń wiekowych materiałów zamieszczonych na stronie
No ale- co kto lubi.