Witam. Jako iż mój poprzedni temat w miarę się przyjął, wstawiam inna historię, którą opowiadała mi matka.
Lata 70-te, matka miała około lat 15-tu. Wieś, gospodarka jak to za tamtych czasów, izba niewielka, dwa pokoje kuchnia i kibel. Sroga śnieżna zima. W jednym pokoju, do którego przechodziło się przez kuchnię spali babka z dziadkiem, a w drugim na wprost wejścia matka z bratem. Późno już było, wszyscy posnęli noc pełną parą, jednak w miarę jasna ze względu na śnieg. Matka coś nie mogła usnąć, zimno jak cholera bo ogrzewanie było jakie było, więc owinęła się w pierzynę tak, że zostawiła sobie mały lufcik na powietrze. W polu widzenia miała tylko podłogę. Naglę ktoś wchodzi do domu. Starał się iść cicho, ale tak jakby mu to nie do końca wychodziło. Drewniana podłoga dawała znać, że ciężar idącego jest spory. Pierwsza myśl, dziadek wstał do obory, czy coś. Psy nie szczekały, były bardzo spokojne. Wtedy wszedł do pokoju dziecinnego. Coś zabroniło jej się ruszać i dawać jakiekolwiek oznaki nie spania. Stanął na środku pokoju i zaczął powoli i dokładnie rozglądać się po łóżkach. Miał potężne stopy ubrane w stare obuwie wojskowe, takie jak nosili radzieccy żołnierze, jednak jakby czymś dodatkowo obkute. I płaszcz, płaszcz długi do ziemi, wciąż razem z butami umazany śniegiem. Porozglądał się, po czym zaczął iść ciężkim krokiem w stronę wyjścia. Opuścił dom, a po chwili, jak matka uznała sytuację za bezpieczną poleciała moment do pokoju rodziców. Nikt nigdzie nie był, dziadek nie wstawał, babka też nie, brat spał w najlepsze. Ciężko było potem zasnąć.