Toshifumi Fujimoto miał dość życia kierowcy ciężarówki. Postanowił poszukać sobie bardziej ekscytującego zajęcia. Kupił dobry aparat i ruszył tam, gdzie "coś się dzieje": do Syrii. Japończyk żyje z rebeliantami w mieście Aleppo, gdzie trwają najcięższe walki.
45-letni Fujimoto jeszcze przed wyjazdem do Syrii poszukiwał niecodziennych zastrzyków adrenaliny.
W 2011 roku był na placu Tahrir w Kairze, gdy trwała tam uliczne rewolta przeciw reżimowi Hosniego Mubaraka. W tym samym roku odwiedził na dwa tygodnie Syrię, korzystając z oficjalnej wizy turystycznej. W 2012 roku był w Jemenie, gdy tłumy oburzone antyislamskim filmem nakręconym w USA szturmowały amerykańską ambasadę.
W połowie grudnia 2012 roku podjął jednak swoja najbardziej szaloną wyprawę. Kupił japoński mundur polowy, dwa dobre aparaty i kamerę. W ten sposób zaopatrzony wsiadł do samolotu do Turcji i kilka dni później był już na granicy z Syrią, przez którą przedarł się nielegalnie przy pomocy przemytników i "przewodników turystycznych", którzy pomagają podobnym do Fujimoty.
26 grudnia na swoim profilu na Facebooku zamieścił pierwsze zdjęcia z Aleppo, największego miasta Syrii, które od miesięcy jest areną zaciętych walk pomiędzy siłami reżimu Baszara Asada i opozycji. W starciach zginęły tam już tysiące ludzi. Japończyk nie zna arabskiego. Od rebeliantów nauczył się kilku najprostszych zwrotów, które pozwalają mu komunikować się z nimi podczas walk.
Fujimoto nie zna też angielskiego. Jak pisze francuska edycja Huffington Post, jedynym sposobem, aby przeprowadzić z nim wywiad, jest komunikacja za pośrednictwem Google Translate.
Japończyk na front wyrusza codziennie sam, bowiem żaden przewodnik ma nie chcieć mu towarzyszyć. - Każdego ranka przechodzę 200 metrów i jestem w strefie walki, tuż obok żołnierzy Wolnej Armii Syryjskiej - stwierdził. Jak napisał na Facebooku "podoba mi się to!".
Fujimoto wykazuje się też straceńczą odwagą. Jak pisze franucski "Huffington Post", powołującą się na agencję AFP, gdy rebelianci poganiają go, aby uciekał, bo stoi w strefie ostrzału snajperów, on spokojnie robi zdjęcia i odchodzi. - Nie jestem celem dla snajperów, bo jestem turystą, a nie dziennikarzem - mówi z przekonaniem. - Tak poza tym, nie boje się kiedy do mnie strzelają, lub tego, że mogą mnie zabić. Jestem połączeniem samuraja i kamikadze - dodaje.
Japończyk nie przypomina większości fotoreporterów, bo nie nosi kamizelki kuloodpornej i hełmu. - To jest strasznie ciężkie, zwłaszcza kiedy trzeba biegać. Szybkość jest ważniejsza - napisał na swoim Facebooku łamaną angielszczyzną.
Pod zdjęciami strzelających zza barykad rebeliantów pisze między innymi: "Przestałem się bać granatników przeciwpancernych"
Śmierć nie jest problemem
Nonszalancja Japończyka i jego pogarda dla własnego bezpieczeństwa ma jednak ukryte przyczyny, bardziej prozaiczne niż "duch samuraja".
45-latek jest rozwiedziony i jak mówi, "nie ma rodziny, przyjaciół czy dziewczyny. Jestem zupełnie sam na świecie". Przyznaje, że ma trzy córki, ale nie miał z nimi żadnego kontaktu od pięciu lat.
W odpowiedzi na życzenia powodzenia od znajomego na Facebooku Japończyk napisał: "Człowiek nieuchronnie umiera. Takie jest jego przeznaczenie"
kradzione
profil naszego kitajca