18+
Ta strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich.
Zapamiętaj mój wybór i zastosuj na pozostałych stronach
Strona wykorzystuje mechanizm ciasteczek - małych plików zapisywanych w przeglądarce internetowej - w celu identyfikacji użytkownika. Więcej o ciasteczkach dowiesz się tutaj.
Obsługa sesji użytkownika / odtwarzanie filmów:


Zabezpiecznie Google ReCaptcha przed botami:


Zanonimizowane statystyki odwiedzin strony Google Analytics:
Brak zgody
Dostarczanie i prezentowanie treści reklamowych:
Reklamy w witrynie dostarczane są przez podmiot zewnętrzny.
Kliknij ikonkę znajdującą się w lewm dolnym rogu na końcu tej strony aby otworzyć widget ustawień reklam.
Jeżeli w tym miejscu nie wyświetił się widget ustawień ciasteczek i prywatności wyłącz wszystkie skrypty blokujące elementy na stronie, na przykład AdBlocka lub kliknij ikonkę lwa w przeglądarce Brave i wyłącz tarcze
Główna Poczekalnia (10) Soft Dodaj Obrazki Dowcipy Popularne Losowe Forum Szukaj Ranking
Wesprzyj nas Zarejestruj się Zaloguj się
📌 Wojna na Ukrainie Tylko dla osób pełnoletnich - ostatnia aktualizacja: Dzisiaj 8:10
📌 Konflikt izrealsko-arabski Tylko dla osób pełnoletnich - ostatnia aktualizacja: Wczoraj 20:41

#katastrofa

21 sierpnia 1986 w Kamerunie doszło do niezwykle tajemniczego ale i makabrycznego wydarzenia. W kilku wioskach położonych nad jeziorem Nyos w ciągu jednej nocy zmarło 1700 osób. Nikt z nich nie nosił śladów obrażeń zewnętrznych. Uciekinierzy z okręgu przeklętego jeziora również doznali uszczerbku na zdrowiu. Padło także wiele zwierząt i narodziła się legenda o demonie z jeziora, który w niezauważalny sposób wymordował mieszkańców. Co stało się nad Nyos?



Cytat:

Z jeziora kraterowego Nyos (ok. 322 km na północ od stolicy Yaounde) w czasie nocy zaczął wydzielać się trujący gaz. Większość ofiar zginęła podczas snu. Do tragedii doszło wskutek gwałtownego wydzielania się dwutlenku węgla nagromadzonego w pokładach geologicznych pod powierzchnią zbiornika wodnego.
W nocy z 21 na 22 sierpnia 1986 roku w jeziorze Nyos doszło do limnicznej erupcji z dna jeziora, która natychmiast uwolniła około 1,6 miliona ton CO2. Gaz rozprzestrzenił się po dwóch pobliskich dolinach, wypierając z nich całe powietrze i dusząc blisko 2000 ludzi w obrębie do 30 km od jeziora. Gaz wydusił zarówno mieszkańców wiosek, jak i 3500 zwierząt hodowlanych. Około 4000 mieszkańców opuściło okolicę, wielu z nich zaczęło cierpieć na dolegliwości związane z oddychaniem, poparzenia oraz paraliż spowodowany przez szkodliwe gazy.
Nie wiadomo, co spowodowało ten katastroficzny wyciek gazu. Większość geologów podejrzewa obsunięcie się ziemi, inni uważają, że przyczyną była mała wulkaniczna erupcja, która wystąpiła na dnie jeziora.



Cytat:

Uważa się, że uwolniony został gaz o objętości dochodzącej do kilometra sześciennego. Ponieważ CO2 jest gęstszy od powietrza, gaz spłynął po zboczu góry, w którym znajduje się jezioro Nyos, po czym wypełnił dwie sąsiadujące ze sobą doliny warstwą o grubości kilkudziesięciu metrów, zastępując tym samym powietrze i zanim zdołał się rozrzedzić, udusił mieszkańców i zwierzęta.



Cytat:

Z dna jeziora ulotnił się gaz o tak dużej objętości, że poziom wody obniżył się o około metr. Wyciek gazu prawdopodobnie spowodował również wylew wody z jeziora, który powalił pobliskie drzewa.
Wg oficjalnych informacji śmierć poniosło 1746 osób i tysiące sztuk bydła, antylop i gryzoni w promieniu 25-30 kilometrów od jeziora.




źródła:
infra.org.pl/nauka/natura/270-nyos-jezioro-mierci
pl.wikipedia.org/wiki/Katastrofa_nad_jeziorem_Nyos

Zrzutka na serwery i rozwój serwisu

Witaj użytkowniku sadistic.pl,

Od czasu naszej pierwszej zrzutki minęło już ponad 7 miesięcy i środki, które na niej pozyskaliśmy wykorzystaliśmy na wymianę i utrzymanie serwerów. Niestety sytaucja związana z niewystarczającą ilością reklam do pokrycia kosztów działania serwisu nie uległa poprawie i w tej chwili możemy się utrzymać przy życiu wyłącznie z wpłat użytkowników.

Zachęcamy zatem do wparcia nas w postaci zrzutki - jednorazowo lub cyklicznie. Zarejestrowani użytkownicy strony mogą również wsprzeć nas kupując usługę Premium (więcej informacji).

Wesprzyj serwis poprzez Zrzutkę
 już wpłaciłem / nie jestem zainteresowany
Katastrofa Czelabińska/Katastrofa Kysztymska
o................n • 2013-05-26, 19:35
Uwaga! Jeśli dostajesz krwotoku z nosa w czasie czytania 3 linijek tekstu, to odpuść sobie ten temat, bo tu będzie dużo czytania.

Największa katastrofa atomowa w dziejach świata

Materiał (w większości) własny

Miała to być odpowiedź na temat "Katastrofa Kysztymska ", który jest raczej nierozwiniętym wstępem tematu, ale odpowiedź rozrosła się do takich rozmiarów, że lepiej, jeśli jebnę nowy temat. Mam nadzieję, że litościwi Moderzy (z dużej bo ze strachu ) zrozumieją

Zacznijmy od tego, że gdyby nie katastrofa w Czarnobylu, to ludzkość nigdy by nie dowiedziała się o katastrofie Czelabińskiej (jest to bardziej powszechna nazwa katastrofy Kysztymskiej). To co się stało 29 września 1957 nie miało nigdy ujrzeć światła dziennego. I w sumie nawet w dzisiejszym natłoku informacji i otwartości mediów nikt o tym nie słyszał, a autor tego dowiedział się o tym dzięki materiałowi TVN24.pl który pojawił się wczoraj o likwidatorach katastrofy

1. Jebło to jebło, na chuj drążyć temat...

Jak świat konkretnie dowiedział się o katastrofie? Otóż jak jebnął 4 reaktor w Czarnobylu to rządy niektórych zachodnich państw pokroju Szwecji tak się zesrali, że o mało stanu wojennego nie powprowadzali - jedyne doświadczenie z atomem większość świata miała w Japonii... Dlatego na konferencji bodajże Helsińskiej, po jebnięciu Czarnobyla wrzeszczeli jaka to katastrofa i ludzkość ma przejebane itp... jednym słowem Zachód. Co na to nasi najwięksi przyjaciele Słowianie? Otóż oni otwarcie zaczęli się śmiać wierchuszce zachodu w twarz i powiedzieli (nie)znaną frazę: "Czarnobyl? Prosimy was towarzysze! Czarnobyl to nic. Czeliabińsk, o, to dopiero była katastrofa! A Czarnobyl to mały incydent w porównaniu z nim..." Cóż mogę powiedzieć... Związek Radziecki

2. Co to w ogóle był Majak?

Otóż Majak to nie była jakaś podrzędna stacja energetyczna ani elektrownia. Fabryka "Majak" znajdowała się w miejscowości Czeliabińsk-40, co, jak pokazuje nazwa, oznacza nie mniej nie więcej, że było to miejsce tajne (dziś jest to Oziersk). Majak to była pełnowymiarowa, potężna fabryka głowic atomowych, która produkowała "parówki" dla Armii Radzieckiej. Majak był unikatowy - była to pierwsza w Związku fabryka broni atomowej i prawdopodobnie druga po USA na świecie, a powstała jeszcze zanim Związek nauczył się rozszczepiać jądra atomów.

Sam kompleks składał się z zakładu "A" czyli potężnego reaktora atomowego, zakładu "B" - fabryki atomowo-chemicznej która wydzielała z uranu pluton, oraz zakładu "C" - fabryki metalurgicznej, która przerabiała wydzielony pluton na czysty produkt i z niego "wykuwała" pręty do bomb atomowych.

3. Środowisko? To coś do smarowania chleba?

Przed napisaniem o samym "incydencie Czelibińskim" opiszę parę niebezpiecznych dla środowiska sytuacji, które będą stanowić wstęp do późniejszych wydarzeń.

Otóż jak pewnie większość z was wie, Związek Radziecki pierdolił ekologię i ochronę środowiska wzdłuż i wszerz. Znane są sytuacje i opowiadania o fabrykach np. lakieru, które zrzucały odpady do rzek, które później zmieniały kolor na parę dni. Znane również są poradzieckie bazy floty Północnej niedaleko granicy Norwesko-Rosyjskiej, w których już od 30 lat gniją beczki pełne radioaktywnego szlamu i pełno jest zużytych reaktorów itp., które stanowią ogromną bombę ekologiczną, której w pierwszej kolejności boją się Norwegowie Nie powinno więc dziwić praktyka zrzucania odpadów atomowych do rzeki Techy (nazwa zangielszczona), na której stoi fabryka Majak:

1. W latach 1949-1951 na początku swojej działalności Fabryka zrzuciła do pobliskiej rzeki Tieczy około 12 PBq (PetaBekereli czyli w chuj dużo i jeszcze więcej) Strontu-90, 13 PBq Cezu-137 oraz 106 PBq "krótko żyjących substancji radioaktywnych".

2. 2. Jako, że po praktykach 49'-51' masowo zaczęli umierać ludzie mieszkający na nabrzeżu rzeki, w 1951 postanowiono ograniczyć wyrzucanie syfu do rzeki i ograniczono je 100krotnie, a od 1956 w śladowych ilościach i tylko szybko rozszczepialne (ta praktyka jest stosowana po dziś dzień! Co na to zieloni?). Mimo to, w latach 1949-1956 do środowiska trafiło około 76 mln m3 wód i odpadów radioaktywnych o łącznej "mocy" 2,75 MCi (MegaKiurów, przelicznik na Bekerele)

3. O ile silne substancje radioaktywne zaczęto składować w szczelnych, chłodzonych komorach, to odpady radioaktywne o "średniej" mocy z radością wrzucali w pobliskie jezioro Karachay (nazwa "zagielszczona"). Efekt? Cóż, wg raportu opracowanego przez Waszyngton na podstawie World Watch, Karachay jest najbardziej zanieczyszczonym jeziorem na świecie. W jeziorze zakumulowano za te wszystkie lata około 4,44 exabekereli co jest tak kurewsko dużo, że aż mi Mozilla podkreśla czerwonym kolorem Dla porównania katastrofa Czarnobylska "wypuściła" w świat od 5 do 12 exabekereli, ale należy pamiętać, że promieniowanie było rozrzedzone na setki kilometrów, a tu mamy wszystko skupione w jednym miejscu... W jeziorze znajdziemy następujące "witaminy" - Cez-137 w ilości 3EBq (exabekereli) i 0,74 EBq Strontu-90. Radiacja jeziora wynosi 6Sv/h (6 Sivertów na godzinę) co jest więcej niż wystarczająco dla zabicia człowieka ("jedynie"2 Siverty to dawka śmiertelna)

Nie muszę chyba mówić, że 5 minut w tym jeziorku będzie ostatnimi 5 minutami w waszym życiu...



4. Jako, że jesteśmy przy wesołym jeziorku, to od razu wspomnę o "incydencie" z lat 60tych. Otóż lata 1962-1966 były czasem suchy w tym obszarze i jezioro częściowo wyschło. Substancje radioaktywne skutecznie wypaliły dno jeziora tworząc wysoce radioaktywny pył. I tak oto w 1967 roku w czasie gdy widoczne było 13 hektarów dna (czyli 13 hektarów niebezpiecznego pyłu) i rozpoczął się silny wiatr, który rozniósł radioaktywny na odległość do 10 km od jeziora skażając teren w promieniu 7 km wokół jeziora. Wojsko miało pełne ręce roboty...
W latach 67-71 wrzucono ponad 10 000 betonowych bloków, żeby zapobiec ruchom sedymentów, a jezioro wydatnie zmniejszono i dziś poziom wód jest pod ścisłym nadzorem.

4. Wybuch 27 Września 1957 roku

Jak wcześniej wspomniałem, od lat 50' zaczęto składować najmocniejsze i najbardziej niebezpieczne odpady radioaktywne w chłodzonych "kontenerach", którym bliżej do betonowych sarkofagów.



Otóż słowem-kluczem tego wypadku jest chłodzony kontener. 29 Września 1957 roku robotnicy jak co dzień dokonywali inspekcji zbiorników. Zauważyli, że jeden ze zbiorników ma uszkodzony system chłodzenia i rozgrzał się do niebezpiecznych temperatur. Natychmiast rzucili się zawiadomić kierownictwo o problemie, ale było już za późno. Dosłownie pół godziny po odkryciu uszkodzenia nastąpił wybuch...

Uszkodzony "kontener" znajdował się na polu złożonym z 20 takich kontenerów. Kontener to był pojemnik z grubej na 40cm stali nierdzewnej umieszczonej 8,2m pod ziemią i przykryty betonową płytą o grubości 4 metrów i wadze kilku ton. Do wspomnianego nierdzewnego pojemnika był podłączony skomplikowany układ chłodniczy. W pojemniku znajdowało się 300 metrów sześciennych "odchodów atomowych" o wadze 70-80 ton w większości w formie Octanu azotowego (ang. nitrate-acetate).

Dnia 27 września ów system chłodniczy nawalił i w ciągu 5 godzin temperatura w zbiorniku i ciśnienie osiągnęły poziom krytyczny 350 stopni Celsjusza...

Eksplozja jest obliczana na 70-100 ton TNT i siła wybuchu odrzuciła betonową płytę osłaniająca zbiornik na 25 metrów, a do atmosfery wydobyło się około 20 milionów Kiurów (Ci) substancji radioaktywnych, z czego 90% osiadła na zakładach Majak, a reszta rozprzestrzeniła się na 100 km w ciągu 3 godzin i [b]300 km[/i] w ciągu 11 godzin! Po 15 godzinach uformował się w pełni ślad atomowy, który miał siłę 2 000 000 Kiurów (pozostałe 18 000 000 osiadły w 5 kilometrach od wybuchu, na teranach Majaka).


Wschodnio-uralski radioaktywny ślad

Skażona Zona została nazwana Wschodnio-uralskim radioaktywnym śladem lub WURŚ (po rosyjsku: «Восточно-уральский радиоактивный след» (ВУРС))

Powierzchnia Zony wynosi około 700 km2 (w porównaniu Zona Czarnobylska to 40km2) i pokryła teren zamieszkały przez 300 000 ludzi zamieszkałych w 217 osadach! Teren zostaw w większości skażony Strontem-90.

Długość WURŚ wynosi około 350km długości i do 50km szerokości.

Trzeba również dodać, że znana nam już rzeczka Techa odegrała (znów) rolę w skażeniu, ponieważ część opadów radioaktywnych wpadło do niej, przez co zakażony został teren brzegów rzeki... po raz kolejny.



5. No to sprzątamy!

Jak pewnie większość z was się domyśliła, Związek nie miał najmniejszego zamiaru mówić komukolwiek o porażce

Do niwelacji zanieczyszczeń (czytaj: do usuwania za pomocą łopat szlamu i pyłu radioaktywnego rzucono 5 dywizji wojska (50 000 żołnierzy) i 100 000 mieszkańców Czeliabińska i okolicznych wsi. Pracowały nawet 6 letnie dzieci:


Tylko TVN!

To co robiły dzieci przedstawione w filmiku wyżej to było zakopywanie skażonych plonów. Praca była prosta i została praktycznie w całości wykonana przez dzieci w wieku 6-13 lat.

Do usuwania skażenia z fabryki Majak (największe skażenie) zaktywizowano nawet kobiety w ciąży!!!

Oczywiście nikt nie został poinformowany, że usuwa radioaktywny Stront-90, który wydatnie skraca im życie przy każdym kontakcie...

Skutki? Przez kolejne 10 lat po katastrofie bardzo typowym było nagłe umieranie w czasie pracy/nauki lub wręcz nagłe padanie na ulicy...
Ogromna ilość dzieci urodziła się z obrzydliwymi mutacjami.

Oficjalnie zginęło wtedy 100 osób, ale oblicza się, że straty były o wiele większe (nie mówiąc już o śmierciach z powodu chorób popromiennych).
Po dziś dzień nie przesiedlono wielu wiosek w strefie WURŚ, a dzieci 3ciego, 4tego i 5tego pokolenia ludzi, którzy mieli jakikolwiek kontakt z WURŚ ciągle cierpią z powodu skażenia radioaktywnego przodków...

Bardzo wiele wiosek po prostu wymarło, ponieważ nie zostały ewakuowane. WURŚ zostało szczelnie zamknięte szczelnym kordonem, zerwano całą komunikację i pozostawiono ludzi samych sobie...

Ale najstraszniejsze nie jest to, że takie awarie się zdarzają, ale to, że na całym świecie nie wyciąga się wniosków z błędów poszczególnych narodów, bo wszyscy uważają "A, to USA, oni są idiotami, nam to się nie przytrafi" lub "Etam, to ZSRR, oni zawsze tak mają"...

Tekst w większości napisany przeze mnie, materiał własny, co jest dużą nowością na kanale Historyczne i Dokumentalne, ponieważ tu wszyscy przyklejają wiki w poszukiwaniu 8 piw. Bardzo proszę o docenienie mojej pracy, a sama historia jest mi znana, ponieważ brat mojej babci był w NKWD, a później KGB (tak tak, już macie osrane dupy, ale dajcie skończyć) w sekcji radiooperatorów, a później awansował na zarządcę ochrony w Czarnobylu, gdzie usuwał skutki awarii i po prostu znał wiele tajnych akcji w Związku... jak mnie docenicie, to opiszę jego historię
Katastrofa "kysztymska"
Młynarz2033 • 2013-05-25, 20:12
Majak (z ros. latarnia morska) to zakłady atomowe na terenie Rosji, na wschód od Jekaterynburga. W 1957 roku na ich terenie miała miejsce poważna awaria. Zawiódł system chłodzenia zbiornika zawierającego dziesiątki tysięcy ton rozpuszczonych odpadów nuklearnych, co zaowocowało eksplozją (niemającą charakteru nuklearnego) o sile porównywalnej do wybuchu 75 ton trotylu. W konsekwencji 39 000 kilometrów kwadratowych pokryte zostało promieniowaniem o mocy 2 milionów kiurów.

Ponad 200 osób zmarło na chorobę popromienną, 10 tysięcy ewakuowano, a 470 tysięcy narażono na działanie promieniowania jonizującego. Sytuacja była bardzo dramatyczna. Z opisów wynika, że „widziano ofiary chorób o skórze zsuwającej się z twarzy, dłoni i innych odsłoniętych fragmentów ciała”. To obok katastrofy czarnobylskiej najgorszy wypadek nuklearny w historii ZSRR. Część obszaru skażona przez zakład Majak nadal, po tak wielu latach, jest zamknięta z uwagi na podwyższony poziom promieniowania.

Myślę że nie wielu o tej katastrofie słyszało , sam o niej się dowiedziałem dosyć niedawno.



Przypadek ten wydał mi się ciekawy, więc postanowiłem się nim z wami podzielić

Wypadek miał miejsce 4 lipca 1989r.. O godzinie 9:14 z lotniska Bagicz pod Kołobrzegiem wystartował radziecki MiG-23 pilotowany przez pułkownika Skuridina. Po niespełna 30 sekundach lotu pilot włączył dopalacz. W momencie jego włączenia nastąpił wyraźny spadek obrotów silnika. Skuridinowi wydawało się, że silnik się wyłączył. Po kilku sekundach silnik wszedł na maksymalne obroty, lecz samolot zdążył już zwolnić o 55km/h. Po 10 sekundach od pierwszego spadku mocy pilot będąc wciąż przekonanym o tym, że silnik nie pracuje, katapultował się. Po tym jak pilot opuścił kabinę, obroty silnika ponownie spadły i gdy wydawało się, że samolot zaraz runie na ziemię - silnik zaczął pracować normalnie, a samolot poleciał dalej, bez pilota.

W maszynie działał system stabilizacji, który kontrolował parametry lotu, więc maszyna zaczęła się wznosić i lecieć prosto. Samolot wzniósł się na wysokość 12 300 m i ze średnią prędkością 700 km/h skierował się na zachód. Nie niepokojony przeleciał nad NRD. Po przekroczeniu granicy między państwami niemieckimi, myśliwiec został przechwycony przez parę amerykańskich F-15, jednak piloci samolotów po zidentyfikowaniu MiG-a i stwierdzeniu, że samolotu nikt nie pilotuje dostali rozkaz puszczenia maszyny wolno. Po kolejnych kilkunastu minutach w powietrze została poderwana para francuskich Mirage, tym razem jednak z rozkazem bezwzględnego zestrzelenia intruza jeśli tylko przekroczy granicę francuską. Nie doszło jednak do tego.

Po 69 minutach i 36 sekundach od startu wyczerpało się paliwo w MiG-u i zaczął on powoli opadać. Z prędkością 300 - 330 km/h spadł na miasteczko Kortrijk niszcząc dom i grzebiąc pod zgliszczami 18-letniego mężczyznę. Samolot pokonał samodzielnie trasę około 1000km.


Winowajca - MiG-23

Podobny wypadek miał miejsce w USA 19 lat wcześniej - wikipedia

To trzeba mieć pecha, żeby zostać zabitym przez samolot, który pokonał 1000km bez pilota
Rozbity samolot
s................s • 2013-05-15, 11:51
Zdjęcie samolotu, który został znaleziony rok po katastrofie. Nie znam szczegółów.



Poniżej dodane trzy grosze od użytkownika xgregor

translator:
Cytat:

Wrak zniknął w lecie 2012-2 samolot w bagnie Katasminskogo osiem km od miasta Sierow, region Swierdłowsku. © Dmitry Skryabin / RIA Novosti

Eksperci, którzy badali wraku An-2, i stwierdzono, że pożar, który niemal doszczętnie zniszczony samolot i ciał mężczyzn, rozpoczęły w obszarze na lewym skrzydle, on też sprowokowała wybuch zbiornika paliwa i samolotów Lifenews, powołując się na źródło w egzekwowaniu prawa.

Organów ścigania powiedział gazecie, że dwa zbiornik zewnętrzny w lewym skrzydle eksplozji mają stopione brzegi, a zbiornik w lewo centrum zostało niemal całkowicie zniszczone.

Według niego, z-2 zbiorniki paliwa o 6 - 3 w każdym skrzydle. Okazało się, że prawy błotnik pełen zbiornik benzyny i praktycznie nie cierpią, mają tylko kilka małych otworów przelotowych.

Teraz eksperci przekonują się, że eksplozja na ziemi lub w powietrzu. Ich zdaniem prawdopodobne, że wybuch na ziemi byłby zniszczony wrak wszystko. Od przeżył repozytorium prawicowy dwupłatowiec może spaść już się pali.

We wtorek miejsce wypadku przyszedł Główny Specjalista Międzypaństwowy Komitet Lotniczy Władimira Gubarev. On sprawi, że demontaż urządzeń nawigacyjnych i zabrać je do sądu.

Brakujących 11 miesięcy temu-2 został znaleziony przez miejscowych myśliwych w mokradłach położonych 8 km od miejsca startu, w pobliżu miasta Sierow. Ponieważ usunięto wrak pozostaje 13 osób, powoływanych na badania w celu ustalenia ich tożsamości.

Rodziny ofiar otrzymają maksymalnie 500.000 rubli z programów funduszy gubernatora z kolei informuje RIA "Novosti". Pierwotnie nazywany sumę 1.000.000 rubli na każdą ofiarę, ale zastępca szefa administracji gubernatora Ilji Ananiev powiedział, że kwota odszkodowania określona.

Według niego, pieniądze z funduszu przeznaczy gubernatora programy, a nie z budżetu regionalnego.







Zdjęcia
lenta.ru/photo/2013/05/05/restofantwo/4
lub
visualrian.ru/ru/site/feature/311188/
Nagranie katastrofy Boeinga 747-400F National airlines
t................e • 2013-04-30, 18:26
"Amerykański samolot Boeing 747 w wersji transportowej rozbił się tuż po starcie z lotniska w Afganistanie. Zginęła cała załoga. Talibowie twierdzą, że to skutek ich działań, jednak NATO twierdzi, że był to nieszczęśliwy wypadek."

Jak dla mnie chcieli jak najszybciej "wejść" na wysokość na której żadne rakiety itp. im nie grożą no i przeholowali -> przeciągnięcie -> jebnięcie. Mogło też być to spowodowane niewłaściwym zamontowaniem ładunku co spowodowało przesunięcie środka ciężkości a w efekcie przeciągnięcie -> jebnięcie.



oryginał www.liveleak.com/view?i=c32_1367332518

A tak wyglądał przed katastrofą.

Najlepszy komentarz (32 piw)
Brutal90 • 2013-04-30, 18:31
Nie widać by ciapaci coś zrobili ( żaden pocisk itp.) także, tym razem niechętnie przyznać trzeba rację NATO. I kurwa.... jak ja bym chciał by ktoś 3 lata temu nagrał tupolewa i trzymał nagranie, a po czasie pokazał że to jednak był wypadek. Morda Jarka wtedy.. bezcenna
Lot ku śmierci
iron.the.great • 2013-04-10, 1:48
Dziś rocznica katastrofy w Smoleńsku i z tej okazji chciałbym podzielić się z wami artykułem z portalu altair.com.pl. Jest to jedna z najmądrzejszych rzeczy, którą można znaleźć w tym temacie w internecie. Chyba jedyny tekst na ten temat bez niepotrzebnych emocji i szukania przyczyn tam gdzie ich nie ma.

Cytat:

Autor: Edward Margański

Trudno uwierzyć, że nikt nie poniósł dotąd odpowiedzialności za doprowadzenie do katastrofy pod Smoleńskiem - nawet Bogdan Klich pozostaje ministrem. Co gorsze, w wielu mediach ton dyskusji o niej nadają ignoranci i ludzie złej woli. U nas o okolicznościach i wnioskach z katastrofy pisze wybitny polski konstruktor lotniczy i pilot - Edward Margański.

Momentem, w którym zaczęła się sekwencja zdarzeń, której wynikiem jest ten artykuł, jest zapewne wieczór dnia, w którym zdarzyła się katastrofa w Mirosławcu.

W chwili, gdy odebrałem telefon z informacją o tej tragedii, czytałem z dużym zainteresowaniem kupioną kilka godzin wcześniej w antykwariacie książkę Norton N22 autorstwa Michaela Crichtona, który według magazynu Forbes był najlepiej zarabiającym pisarzem świata. Niezwykłością jest, że tematem książki była akurat katastrofa lotnicza, a ściślej to co się wydarza, po tym gdy sam fakt jest już poza wszelką dyskusją, zaś pytanie dlaczego czeka dopiero na wyjaśnienie. Autor z profesjonalizmem relacjonuje jak różne środowiska, a skoro różne, to z różnymi interesami, a może ściślej - uwarunkowaniami, reagują na realny i bezdyskusyjny fakt. W książce są to m.in. rodziny ofiar, nadzór lotniczy, producenci samolotów, personel linii lotniczych, zwykli ludzie, no i oczywiście dziennikarze.

W przypadku tragedii, która nas spotkała 10 kwietnia, również możemy wyodrębnić grupy zainteresowań. Obok najbardziej widocznych, czyli polityków i z oczywistych względów dziennikarzy, możemy wyodrębnić również i inne zbiory ludzi, które mogłyby i chyba powinny wyartykułować swoje oceny i poglądy. Jako swego rodzaju samozwaniec pozwalam sobie niniejszym wziąć udział w ogólnonarodowej dyskusji przede wszystkim jako ja, lecz również jako przedstawiciel tych, którzy lotnictwo traktują jako zawód, ale i jako powołanie, żeby nie powiedzieć misję. Uzasadnieniem powyższego jest po części fakt, że większość zawodowo pracujących kolegów z branży ma lub miała zakaz publicznego wypowiadania się na ten temat. Czy ów zakaz ma jakieś racjonalne uzasadnienie, to już inna sprawa. Wymądrzając się w niniejszym tekście na tak ważny temat przyjmijmy, że zajmujemy się nie plotkami, mniej lub bardziej prawdziwymi przeciekami, czy nieprawnie lub nieoficjalnie uzyskaną wiedzą. Oprzyjmy się na tym, co każdy obywatel III RP wie, lub gdyby chciał, to by się dowiedział. Tyle wstępu.

Odpowiedzialność

Dla zweryfikowania swej wiedzy, czy też poglądów powinniśmy pytać i jak najszerzej dyskutować. O ile to możliwe, czynić to wśród ludzi kompetentnych, aby końcowe wnioski maksymalnie zracjonalizować.

W tym wypadku pozwoliłem sobie na ankietę wśród naprawdę kompetentnych ludzi. Pytanie brzmiało: Masz te wszystkie informacje, które mieli (lub powinni mieć), ci którzy podjęli próbę lądowania na lotnisku w Smoleńsku. Wiesz o pogodzie, lotnisku, samolocie, załodze, sytuacji na pokładzie. Jest kilka minut przed rozpoczęciem lądowania (a może tylko podejścia), a Ty jako ten obserwator z zewnątrz oceniasz szanse bezpiecznego lądowania. Ile im dasz? Jaki procent szans na bezpieczne lądowanie?

Nikt z ankietowanych nie dał więcej niż 50%. Średnia oscylowała w granicach 10-15%. Im bardziej kompetentny respondent, tym mniej. Żeby uzmysłowić sobie wymowę tych liczb przyjmijmy, że jest odwrotnie: to nie 10% szans, że bezpiecznie wylądujemy, lecz 10%, że się zabijemy. Oczami wyobraźni widzę tego kogoś, kto chce podjąć taką decyzję (lądować?), jak staje przed prawie setką ludzi, a może dodatkowo stosowną liczbą członków ich rodzin, czy wręcz współobywateli, i pyta: mamy 10% szans, że w tym lądowaniu się zabijemy, lecz misja, którą mamy wypełnić jest tak wielka, że może warto zaryzykować. Kto za? Już widzę ten las rąk do góry. Przypomnijmy, że nie 90%, jak uważają fachowcy, lecz jedynie marne 10%.

I w tym miejscu możemy zacząć esej o odpowiedzialności, a może, jak chcą niektórzy, również o misji, poświęceniu i takie tam.

Ci którzy w skali światowej przyczynili się do tego, że lotnictwo dziś jest tym czym jest, a jest m.in. najbezpieczniejszym sposobem podróżowania, jaki wymyślił człowiek, zapewne nie przewidzieli, a jeśli nawet tak, to nie pogodziliby się z myślą, że w dziesiątym roku naszego wieku podróżowanie samolotem ma być swego rodzaju rosyjską ruletką. Decyzję o lądowaniu w takich warunkach, jak 10 kwietnia można by podjąć właściwie tylko w jednej sytuacji, jaką byłby brak innej możliwości, a więc puste zbiorniki paliwa i brak możliwości lądowania na innym, odpowiednim do tego lotnisku. Jest to jednak w praktyce tylko hipotetyczna sytuacja, gdyż ci, których zasługą jest dzisiejszy stan bezpieczeństwa podróżowania maszynami latającymi, niezależnie od ich stworzenia określili warunki, w jakich muszą one być eksploatowane, aby ów wysoki poziom bezpieczeństwa uzyskać. Owe warunki są bardzo rygorystyczne i, co z moralnego punktu widzenia najważniejsze, pisane krwią. Krwią najczęściej Bogu ducha winnych osób. Ci ludzie złożyli w ofierze swe życia i zdrowie właśnie po to, abyśmy dziś nie znaleźli się w takiej sytuacji jak oni, a więc abyśmy analizowali to, co się zdarzyło i opracowali przedsięwzięcia, których przekraczanie lub omijanie jest wręcz przestępstwem zarówno pod względem formalnym, jak i moralnym. W przypadku katastrofy smoleńskiej owe badania i analizy trwają. Zasady, które obowiązują przy ich realizacji oraz to, że w dzisiejszej rzeczywistości w sytuacji dostępu do informacji trudno zamieść pod dywan niewygodne fakty, powodują, że można się spodziewać, iż wyniki tych badań, zawarte w ostatecznej wersji sprawozdań dwóch różnych przecież komisji badania wypadków lotniczych, będą obiektywną i dokładną historią katastrofy. Oczywiście w sprawozdaniu znajdą się również fakty co prawda nie mające bezpośredniego wpływu na katastrofę, lecz będące świadectwem niekompetencji, głupoty, lenistwa i braku odpowiedzialności, które w przyszłości mogłyby doprowadzić do następnego nieszczęścia.

Świat się dziwi

Zdarzenia takie, jak te spod Smoleńska, badane i analizowane są nie tylko przez nadzory lotnicze zainteresowanych krajów, lecz również przez instytucje i organizacje międzynarodowe (ktoś przecież na ich podstawie opracowuje wspomniane uprzednio zalecenia, zasady, czy przepisy). Smutne jest to, że w międzynarodowych podręcznikach, biuletynach i informacjach polski przypadek ma szansę znaleźć się na czołowym miejscu tych, które cechują się niekompetencją, brakiem umiejętności organizacyjnych i lekceważeniem elementarnych, wręcz bezdyskusyjnych zasad, na których opiera się lotnictwo.

Podsumowując powyższe pozwolę zacytować sobie opinię jednej ze znanych dziennikarek, która w dyskusji z którymś z rozmówców sformułowała ważną myśl. Po retorycznym wprowadzeniu: ja się co prawda na tym nie znam, ale, pani redaktor zapytała: Jak to jest, że w tym naszym LOT, gdzie kilkadziesiąt samolotów lata praktycznie non-stop w temacie katastrof od niepamiętnych czasów nic się nie dzieje, zaś w Siłach Powietrznych, które takich samolotów mają kilka, co rusz to jakaś katastrofa. Ja się co prawda na tym nie znam, ale...

Przy tej okazji w epoce transparentności decyzji i pewności informacji chciałbym się dowiedzieć, co się dzieje z ze sprawą Herculesa. Jakiego? A no tego, który rozbił się w Afganistanie. Tego, na który tak długo czekaliśmy. Mimo, że interesuję się sprawami lotnictwa w Polsce, jakoś w tym wypadku natknąłem się na czarną dziurę.

Odpowiedzialność szefa

Pisząc o katastrofie smoleńskiej, o szeroko pojętej odpowiedzialności, nie sposób uciec od kwestii nacisku na pilotów co do decyzji w sprawie lądowania. Były naciski na pilotów? W świetle znanych powszechnie faktów bezdyskusyjnie były. Dowód? W kabinie w trakcie lądowania był generał. Generał, któremu my obywatele powierzyliśmy pieczę nad naszymi Siłami Powietrznymi. I w tym wypadku nie jest ważne, czy i w jakiej formie kazał czy tylko zalecał lądować, czy współdziałał w tej samobójczej drodze do śmierci, czy nie! Ważne jest, że nie zakazał tego lądowania. Głupio piszę?

A jak ocenilibyśmy, my, lub prokurator sytuację, w której prezes, dyrektor, czy tylko kierownik idzie przez halę fabryczną czy magazyn i widzi jak jego pracownik, Pan Czesio z palącym papierosem w gębie i być może pod wpływem przelewa sobie z bańki do bańki benzynę. Nasz prezes nie reaguje, wybucha pożar. Są straty, są poszkodowani. Jaka i czyja odpowiedzialność?

Czepiam się niniejszym Pana Generała? Być może tak, ale usprawiedliwia mnie chyba okoliczność, że dzięki powyższemu oszczędzę innym generałom, pułkownikom, czy nawet podporucznikom naprawdę trudnego dylematu: czy przestrzegać przede wszystkim zasad zawodowych i moralnych, czy podporządkować się rozkazom, lub tylko oczekiwaniom tego, od którego zależy kariera, lub nawet tylko jego dworu.

Tu krótka dygresja. W tych gorących dniach tuż po katastrofie czytałem sobie na przystanku autobusowym gazetę otwartą na stronie, z której wręcz krzyczał tytuł artykułu o katastrofie. Widziało go starsza pani, siedząca obok. Panie! Jak oni mogą tak pisać o naszych lotnikach. Panie! Przecież mamy tak wspaniałych lotników, oni nie mogli zrobić coś tak głupiego, jak to piszą ci wstrętni dziennikarze. Niby jedna starsza Pani, ale czy nie jest to opinia, a ściślej oczekiwanie przeciętnego Polaka? Czy my polscy lotnicy choć w części spełniamy te oczekiwania? Czy wręcz, jak twierdzą niektórzy, jesteśmy Bantustanem lotniczym współczesnej Europy?

Gwoli ścisłości, owa według mnie tak krzywdząca nasze środowisko lotnicze opinia dotyczy głównie jednej kwestii. Kwestii organizacji lotów osób najważniejszych w państwie. Czy to tylko malkontenci się wymądrzają? Może fakt, że robimy to inaczej niż inni, świadczy raczej o naszej innowacyjności? Przerzucanie się odpowiedzialnością, kto odpowiada za fatalną organizację podróży lotniczej najważniejszych osób przez kancelarię rządu, kancelarię prezydenta, BOR, wojska lotnicze, czy 36. SPLT, nawet nie jest śmieszne. Gdzie jest ta osoba (najlepiej) lub komórka, która ma niezbędne kompetencje merytoryczne i formalne, która odpowiada nie tylko przed prezydentem, premierem, marszałkiem, lecz również przed nami obywatelami za bezpieczeństwo i powagę tych podróży. Która powie: Panie Prezydencie, Panie... w tych warunkach atmosferycznych i przy tym wyposażeniu lotniska docelowego nie ma możliwości wykonania tego lotu. Poczyniliśmy przygotowania, aby podróż wyglądała następująco...

W innym przypadku mogłoby wyglądać to następująco: Panie..., możemy polecieć na uroczystość zaprzysiężenia miłego nam prezydenta zaprzyjaźnionego kraju, ale właśnie wybuchł wulkan Monika i ruch lotniczy nad środkową Europą jest zamknięty. Nasi piloci oczywiście daliby sobie z tym radę, ale powaga Pańskiego urzędu nie pozwala na łamanie ogólnie przyjętych zasad. To by był po prostu zły przykład i Pańscy koledzy z ościennych i dalszych krajów w zdecydowany sposób tak nie zrobią. Innymi słowy, odpowiednia osoba z niezbędnym autorytetem i zapleczem (osobowym i materialnym), usytuowana w którejś z wymienionych już instytucji. Najlepiej według dobrych zagranicznych wzorców.

Poszukajmy sabotażysty

Skoro już o organizacji. W trzewiach naszej wojskowej biurokracji urodził się (został nam podrzucony?) śpioch, sabotażysta. W czym rzecz?

Może przykład z innej pokrewnej dziedziny. Jesteśmy właścicielami niekoniecznie największego koncernu. ów koncern za ciężkie miliony kupuje mniejszą, lub większą flotę odrzutowców dyspozycyjnych, no i oczywiście angażuje pilotów. Jakich pilotów? Najlepszych z możliwych do osiągnięcia. Oszczędza na ich pensjach? A w życiu! Przecież będą oni przewozić najważniejsze osoby w naszym koncernie, a w ogóle to skoro wydaliśmy ciężkie miliony, to nie oszczędzajmy na tych setkach tysięcy. A u nas w III RP? Czy Najważniejsze Osoby przewożone są przez najlepszych w kraju, z największym doświadczeniem i najlepiej zarabiających pilotów? Czy pełnienie tej funkcji jest nobilitacją, marzeniem i ukoronowaniem kariery pilota? Absolutnie nie! Przecież kiedyś, jakiś major, kapitan, lub wręcz cywil w projekcie etatów w pułkach lotniczych potraktował 36. Pułk, tak jak inne, bardziej zwyczajne jednostki, i zadekretował na przyszłość, że Najważniejsze Osoby będzie woził porucznik, kapitan, najwyżej major lub na siłę podpułkownik, czy pułkownik. Co znaczy na siłę? A no to, że nawet w największej paranoi niektórzy ludzie znajdują rozwiązania mniej, lub bardziej formalne i je zastosują.

Parę lat temu z Najważniejszymi latał dowódca pułku i jego zastępca. Dziś, a ściślej 10 kwietnia bomba z opóźnionym zapłonem wybuchła. Zapewne odpowiednie komisje dociekną, kto i kiedy tę bombę podłożył, kto ją sprawdził, i który generał i minister zatwierdził.

Pan Porucznik, któremu się udało

Załóżmy, że do 36. SPLT dostał się niezwykle utalentowany pilot, szybko awansuje, zostaje kapitanem, lub majorem z przynależną temu pensją, robi postępy. On chce i przełożeni chcą go awansować, ale jako pilota na tym etacie nie mogą. Jaką przyszłość widzi przed sobą młody, obiecujący pilot? W praktyce najczęściej kapitana w liniach lotniczych. Paranoja? Chyba tak.

Kontynuując kierunek naszych rozważań nieuchronnie dochodzimy do problemu wyszkolenia i poziomu naszych pilotów, a w tym wypadku pilotów wojskowych. Nie podejmuję się ocenić go w całości, gdyż to nie miejsce na to, ani nie czuję się do tego upoważniony, ale...

Ale zaszokowały mnie publiczne wypowiedzi w telewizji i w prasie Pana Porucznika, niby pilota, który stwierdza, że udało mu się wylądować mimo trudnych warunków (gorszych niż minima dla tego lotniska), i że warunki te są jeszcze gorsze, niż podawane przez wieżę, że się pogarszają, że kolega na cięższym samolocie może spróbować i owszem. W tym miejscu nie dopuszczam do swej świadomości pilota przecieku do mediów, jakoby ktoś na pokładzie Tu-154M miał to skwitować wypowiedzią o the beściakach.

Wracając do jak najbardziej publicznej wypowiedzi Pana Porucznika, na którą nie było żadnej, ale to żadnej reakcji autorytetów moralnych, a szczególnie tych związanych z lotnictwem. Panie Poruczniku, oraz ci którzy takich jak Pan wychowali i akceptowali. Pan grzeszy. Pan powinien mieć wyrzuty sumienia do końca życia. Dziennikarze to też ludzie. Oni i reszta Pańskiej załogi nie umówiła się z Panem, że zaryzykują swym życiem w eksperymencie, który się Panu udał. Ten lot nie powinien się Panu udać. Celem i misją Pańskiej pracy jest przewiezienie przez Pana pasażerów, w końcu też ludzi, w ten sposób, aby nie zaprzątali sobie głowy dylematami życia i śmierci, lecz mieli przekonanie, że są cywilizowanymi ludźmi, podróżującymi w cywilizowanych warunkach.

A poza tym. Nie zapominajmy, że pełniąc niektóre funkcje w większy niż inni sposób reprezentujemy nas wszystkich. Nas, czyli Siły Powietrzne, czy szerzej nas Polaków. Upraszczając sprawę. Nawet jeśli się Panu uda, to czy ma Pan wypiąć pierś do orderu, czy posypać głowę popiołem i stwierdzić, że zgrzeszyłem, bo prędzej czy później dzięki postawie, którą reprezentuję dojdzie do tragedii, takiej o jaką się otarłem 10 kwietnia.

No i jeszcze jedno. Przyjmijmy wreszcie do wiadomości, to co już wrosło w świadomość obywateli rozwiniętych krajów świata. Z powodu pogody (i nie tylko) loty samolotów są opóźnione, są odwoływane, ludzie koczują na lotniskach nieraz wiele, wiele godzin i mimo złorzeczeń wiedzą, że to dla ich dobra, dla ich najważniejszego w tym wypadku dobra - życia. Wracam tu do jednej z pierwszych myśli niniejszego tekstu. Gdzie jest granica ryzyka mojego czy cudzego życia dla realizacji misji, lub być może tylko mojej zachcianki?

Lądowanie jako sztuka

Na koniec o wyszkoleniu i nieszczęsnej próbie lądowania.

Z dostępnych informacji wynika, że było to lądowanie (lub próba) w złych warunkach atmosferycznych przy wykorzystaniu 2 radiolatarni bezkierunkowych i zintegrowanych z nimi radiomarkerów. Na lotnisku był również radar precyzyjny, służący jako pomoc do lądowania. Z opublikowanych stenogramów rozmów w kabinie pilotów wynika jednak, że w tym wypadku służył on jedynie jako dodatkowa pomoc dla kontrolera. Przy takim systemie lądowania praktycznie za wszystko odpowiada pilot. I tu trzeba wyraźnie, najwyraźniej powiedzieć: lądowanie na 2 NDB, a lądowanie wg ILS (dziś prawie zawsze uzupełniony o tzw. Dyrektywny System Sterowania), to absolutnie różne światy. Światy odległe o kilkadziesiąt lat. Dla lotnictwa, dla którego od pierwszego lotu braci Wright minęło niecałe 107 lat, to cała epoka. Na czym polega różnica? Rzecz oczywiście w precyzji i niezawodności, ale co najważniejsze w tym, że dziś pilot otrzymuje wypracowane przez mikroprocesory informacje, bezdyskusyjne informacje: w górę, w dół, w prawo, w lewo, zostawiające pilotowi ewewntualnie do wykombinowania: zmniejsz, lub zwiększ gaz, wychyl klapy czy trymer. Dawniej, czyli w epoce 2 NDB lądowanie to była sztuka. Sztuka - na szczęście - coraz rzadziej praktykowana.

Zakładając, że już znalazłeś się na ścieżce schodzenia przed dalszą radiolatarnią, że ją przeleciałeś na ściśle określonej wysokości (o czym sygnalizuje dzwonek radiomarkera), musisz sobie wyobrazić w przestrzeni tę ścieżkę. Mając tylko informację o kierunku na bliższą radiolatarnię, aktualną wysokość barometryczną i znany uprzednio kierunek pasa, musisz wykonywać pracę owych mikroprocesorów i uwzględniać boczny i czołowy wiatr, aktualną masę samolotu, ciąg silników oraz inne przypadkowe i chwilowe czynniki. Poruszać się po owej wyimaginowanej ścieżce z założoną prędkością poziomą i wynikającą (wykalkulowaną przez Ciebie) prędkością opadania. Jeśli jesteś wygodny, wiesz jak to robić i masz to wytrenowane, możesz sobie pomóc którymś z kanałów autopilota. Nad radiolatarnią bliższą, odległą od krawędzi pasa w tym wypadku 1100 m, musisz przelecieć na ściśle określonej wysokości (tu 70 m), o czym informuje nie do przeoczenia dzwonek radiomarkera.

Jestem człowiekiem, źle wyliczyłem przed bliższą i mam wysokość zbliżającą się do tych sakramentalnych 70 m, a nie doleciałem do bliższej radiolatarni. Co robię? Zmniejszam opadanie i jeżeli mimo to nie osiągnąłem bliższej, przechodzę do lotu poziomego. Mijam bliższą i dopiero wtedy nad płaskim terenem bez przeszkód (ewentualnie można uwzględnić płot na granicy lotniska) kontynuuję schodzenie z prędkością opadania skorygowaną o wyniki mego lotu pomiędzy bliższą i dalszą. Skomplikowane? Bardzo. Możliwe do wykonania przez przeciętnego pilota? Możliwe pod warunkiem, że pilot (załoga) ma odpowiednie przeszkolenie i odpowiedni trening . Odpowiedni trening to wielokrotne lądowanie (może być na symulatorze) na tym typie samolotu w ostatnich kilku miesiącach. Jak było 10 kwietnia? Było tak, że gdyby to był typowy lot egzaminacyjny na KTP, czyli okresową kontrolę pilotażu, to egzaminowany pilot pożegnałby się z licencją pilota na zawsze, lub musiał przejść dłuższe dodatkowe szkolenie.

Rozmowa z (bardzo) doświadczonym pilotem

Mamy niewłaściwych pilotów? Niewłaściwe szkolenie? Niewłaściwe zasady? Procedury? W tych oparach absurdu (niekoniecznie tych, o których w tym tekście) odbyłem z przyjacielem dyskusję na ten temat tak ważny dla nas lotników. Mogą mi Państwo wierzyć, że ów przyjaciel, to autorytet wśród autorytetów. Treść rozmowy:

- Jurek czy w warunkach z 10 kwietnia próbowałbyś lądować?
- Nigdy w życiu.
- Zaraz, zaraz, jesteś jednym z absolutnie najlepszych aktualnie latających polskich pilotów, wylatałeś kiedyś tysiące godzin na Tu-154, znany jesteś z nieraz brawurowych wyczynów, że nie wspomnę o wyczynach formalnych w różnych zawodach, może jednak? Może uwzględniając Twój nieprzeciętny talent podjąłbyś się tego?
- No wiesz, jak mnie tak przyciskasz, bierzesz pod włos, to może bym spróbował. Musiałby to być oczywiście bardzo ważny powód, powód dla którego mógłbym odstąpić od zasad - pożar na pokładzie, czy coś takiego, które powinienem, i które naprawdę przestrzegam. W tym wypadku jednak nie byłoby to odstępstwo od jakości lecz od ilości. Uzasadniając sobie, że jestem lepszy niż przeciętny piloci, że na dziś czuję, że to mogę zrobić, spróbowałbym to uczynić obniżając na ten wyjątkowy czas formalnie ograniczoną minimalną wysokość np. do..., pomyślę, np. do 60 m. Ale, na Boga!, 60 m i ani centymetra mniej, a jeżeli w czasie podejścia coś by mi się... pozajączkowało, to od razu do góry. A w ogóle to po prostu, bym nie wystartował.
- Nie wystartował? Dlaczego?
- A ile miał trwać ten lot? Godzinę, dziesięć minut, godzinę piętnaście? Czy nie ma prognoz meteorologicznych, a w skrajnych sytuacjach telefonów satelitarnych, czy wręcz komórkowych? Czy tam nie było osób zabezpieczających przylot najważniejszych osób w naszym, 38-milionowym kraju? Czy nie było wiadomo, że pogoda jest zła i się pogarsza? Pilot z najmarniejszą licencją wie, że się nie leci teraz tam gdzie pogoda jest zła i się pogarsza, lecz ewentualnie decyduje się na lot, gdy pogoda w miejscu lądowania jest co prawda zła, lecz się polepsza?

Posypmy głowy popiołem

Kto jest winien temu, co się stało? W szczegółach zapewne określą to komisje badająca katastrofę oraz prokuratury. Zapewne przyjęte i realizowane będą (miejmy nadzieję, że nie tak jak po katastrofie w Mirosławcu) przedsięwzięcia, aby taka tragedia się nie powtórzyła. Część tych przedsięwzięć jest już realizowana, reszta zapewne będzie, lecz faktem jest, że skompromitowaliśmy się. Skompromitowaliśmy się, jako państwo. I nie chodzi tu o tego premiera, tego ministra, czy generała. Za ten stan rzeczy odpowiadają i w pewnym sensie mają krew na rękach, jak to określają niektórzy politycy, ci, którym powierzyliśmy pieczę nad naszym krajem. Warto się zastanowić przy okazji czy podpisując jakąś decyzję, mianując kogoś na stanowisko parę, kilka, czy kilkanaście lat temu, nie mam owej krwi na rękach? Czy to tylko Oni?

I na koniec, w charakterze post scriptum. Skoro tak wiele sknociliśmy to nie szukajmy za granicą współwinnych. Może i oni są wredni, nam nienawistni i czyhają na naszą zgubę. Może to ich lotnisko nie dorosło do poziomu godnego przyjęcia naszych reprezentantów, może ci kontrolerzy nie byli na odpowiednim poziomie i należało ich zastąpić kontrolerami polskimi? Kto nam jednak kazał tam i wtedy lądować na tym lotnisku? Sztuczna mgła? My, bystrzachy daliśmy się na to nabrać?

Bądźmy poważni. Miejmy bojaźń i szacunek dla sił wyższych, a w tym przypadku tych, których dziełem była pogoda, taka jak 10 kwietnia w Smoleńsku. Czy gdyby 3 dni wcześniej była pogoda taka jak 10 kwietnia, to uroczystość z udziałem premierów Polski i Rosji by się odbyła? Jestem przekonany, że w planowanym terminie by się nie odbyła. Dlaczego? Opatrzność, czyli pogoda i służby (jak wynika z powyższego opisu, nie nasze), które przestrzegają procedur, do tego by nie dopuściły.



Artykuł w oryginale można znaleźć pod linkiem: altair.com.pl/news/view?news_id=5015
Co do samej postaci autora artykułu to jest to obecnie jeden z najlepszych konstruktorów lotniczych w Polsce. Jak będę miał czas to zrobię oddzielny temat poświęcony Panu Margańskiemu i jego dokonaniom.

Jest to mój pierwszy temat więc bez spiny itd.
Nieudane wyburzenie
Shymeq • 2013-04-03, 7:16
Widać firma miała promocje w cenie jednego, wyburzają trzy budynki.
Podobno Arabia Saudyjska.
Katastrofa samolotu w filmie "FLIGHT"
t................e • 2013-03-30, 16:30
Ciekawie zrobiona katastrofa samolotu w flimie "Flight".

Najlepszy komentarz (32 piw)
PustySocho • 2013-03-30, 18:56
Tutaj wieża kościelna nie zniszczyła skrzydła, a w smoleńsku brzoza dała rade?
Mr. KACZYŃSKI we need you!
zdalnie sterowany samolot uległ jakiemuś nieobliczalnemu ciału w powietrzu...
Najlepszy komentarz (47 piw)
e................z • 2013-03-26, 9:55
to byla niewidzialna latajaca brzoza
Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji zobligowała nas do oznaczania kategorii wiekowych materiałów wideo wgranych na nasze serwery. W związku z tym, zgodnie ze specyfikacją z tej strony oznaczyliśmy wszystkie materiały jako dozwolone od lat 16 lub 18.

Jeśli chcesz wyłączyć to oznaczenie zaznacz poniższą zgodę:

  Oświadczam iż jestem osobą pełnoletnią i wyrażam zgodę na nie oznaczanie poszczególnych materiałów symbolami kategorii wiekowych na odtwarzaczu filmów
Funkcja pobierania filmów jest dostępna w opcji Premium
Usługa Premium wspiera nasz serwis oraz daje dodatkowe benefity m.in.:
- całkowite wyłączenie reklam
- możliwość pobierania filmów z poziomu odtwarzacza
- możliwość pokolorowania nazwy użytkownika
... i wiele innnych!
Zostań użytkownikiem Premium już od 4,17 PLN miesięcznie* * przy zakupie konta Premium na rok. 6,50 PLN przy zakupie na jeden miesiąc.
* wymaga posiadania zarejestrowanego konta w serwisie
 Nie dziękuję, może innym razem