Raz sierpem raz młotem czerwoną hołotę!
📌
Wojna na Ukrainie
- ostatnia aktualizacja:
43 minuty temu
📌
Konflikt izrealsko-arabski
- ostatnia aktualizacja:
Dzisiaj 5:23
#komuniści
Ten kraj nie ma przyszłości, jak tak dalej pójdzie.
Nóż się w kieszeni otwiera. Albo to może, po prostu, za trudne słowa dla nich.
Nóż się w kieszeni otwiera. Albo to może, po prostu, za trudne słowa dla nich.
Najlepszy komentarz (69 piw)
premium122
• 2013-09-25, 11:53
Taa i rownouprawnienie , jak cos od takich tepych dzid bedzie zalezalo to tu kamien na kamieniu nie zostanie.
Zlota prawda mojego dziadka - od kobiety zalezec powinien tylko obiad.
Zlota prawda mojego dziadka - od kobiety zalezec powinien tylko obiad.
Jeden z symboli PRL-u. Formacja, którą powołano do wspierania milicji była przez lata obiektem kpin i żartów, a jej funkcjonariusze - synonimem niezbyt rozgarniętych aktywistów wiernie służących systemowi.
Jednak ich działalność nie zawsze okazywała się zabawna. ORMO brało udział w prześladowaniu żołnierzy antykomunistycznego podziemia. Pałowało także studentów w 1968 roku oraz uczestników manifestacji w stanie wojennym.
W przeddzień ogłoszenia stanu wojennego Ryszard Ochódzki, bohater kultowej komedii "Rozmowy kontrolowane" wyjeżdża na Suwalszczyznę. Nocą, pod sklepem monopolowym zatrzymuje go mężczyzna w charakterystycznym mundurze, który razem z kolegami wynosi z budynku skradzione skrzynki wódki. Ormowiec wsiada do samochodu i domaga się podwiezienia. - Ludzie z okien nie widzą? - dopytuje się Ochódzki. - A pan coś widział? - odpowiada pytaniem intruz i dla załagodzenia sytuacji wręcza kierowcy butelkę. Gdy ten odmawia, ormowiec mówi zniecierpliwiony: - Jak ja daję, to wziąć i podziękować.
"Rozmowy kontrolowane" powstały w 1991 r,. czyli dwa lata po rozwiązaniu ORMO, kiedy można już było oficjalnie śmiać się z formacji, która w PRL- owskiej propagandzie uchodziła za wzór aktywności "ludu pracującego". W ówczesnych mediach kreowano wspaniały obraz dzielnych mężczyzn, społecznie walczących o bezpieczeństwo rodaków.
Do ORMO należał nawet Pan Samochodzik, bohater kultowej serii powieści Zbigniewa Nienackiego. - Mój bohater jest taki, a nie inny, ponieważ właśnie ja mam taką postawę wobec życia - tłumaczył pisarz w wywiadzie dla milicyjnego organu "W służbie narodu". Nienacki od 1963 r. służył w ORMO.
Szlachetna nienawiść
Ochotniczą Rezerwę Milicji Obywatelskiej utworzono 21 lutego 1946 r. Oficjalnym powodem powołania formacji była "konieczność wzmożenia walki z bandytyzmem, rabunkami i innego rodzaju przestępstwami oraz wzmocnienia ochrony spokoju i porządku publicznego".
ORMO w błyskawicznym tempie stało się masową organizacją paramilitarną, a jej komórki powstawały zarówno w maleńkich wsiach, jak i dzielnicach dużych miast. Zakładowe oddziały miało również wiele przedsiębiorstw. Formacja szybko przestała być wyłącznie wsparciem dla codziennej służby milicji. Już w trzecią rocznicę utworzenia ORMO minister bezpieczeństwa publicznego Stanisław Radkiewicz pisał: "Ileż szlachetnej nienawiści do imperializmu, do dawnego kapitalistycznego ustroju i systemu wyzysku człowieka przez człowieka, ileż cennych i pięknych marzeń i tęsknot przepaja serca tej ponad stutysięcznej armii ormowców".
Członkowie ORMO brali aktywny udział w zwalczaniu podziemia niepodległościowego. W "Służbie Narodu" "żołnierze wyklęci" byli przedstawiani jako zwyrodnialcy, pogrobowcy faszyzmu i bandyci rabujący wieśniaków. Z dumą relacjonowano akcje ormowców rozbijających leśne oddziały.
Walka z długimi włosami
Pierwszym masowym egzaminem siły ORMO okazało się referendum, które zorganizowano w czerwcu 1946 r. Teoretycznie aktywiści mieli ochraniać lokale wyborcze, ale w praktyce zajmowali się głównie utrudnianiem życia mężom zaufania z PSL-u, a także... dorzucaniem do urn czystych kart, które - zgodnie z obowiązującą ordynacją - były traktowane jako promowane przez komunistów głosowanie "trzy razy tak".
Władza ludowa chętnie korzystała z usług ORMO. Na przykład podczas "bitwy o handel" w 1948 r. dziesiątki tysięcy działaczy brało udział w prześladowaniach prywatnych przedsiębiorców: tropiło sprzedawców zawyżających ceny lub handlujących towarami, na które państwo zagwarantowało sobie monopol. W poszukiwaniu nielegalnego uboju mięsa ormowcy urządzali prawdziwe obławy.
Formacja dbała również o "porządek publiczny". Aktywiści tropili wagarowiczów i likwidowali meliny. Ormowcy pilnowali również, żeby sklepy nie handlowały wódką przed przepisową godz. 13. Najbardziej gorliwi walczyli też z "niebieskimi ptakami", czyli osobami uchylającymi się od pracy, a niektórzy ścigali nawet młodych ludzi noszących zbyt długie włosy i siłą doprowadzali ich do zakładu fryzjerskiego. Ormowcy realizowali niekiedy pozytywne zadania, m.in. zajmowali się ochroną kolarskiego Wyścigu Pokoju czy pielgrzymek Jana Pawła II.
Zbrojne ramię władzy
ORMO zapisało mroczną kartę w czasie wolnościowych zrywów Polaków. W marcu 1968 r. bojówki tej formacji pałowały i biły studentów uczestniczących w wiecu na Uniwersytecie Warszawskim.
Podczas masakry robotników na Wybrzeżu w grudniu 1970 r. ormowcy ochraniali gmach PZPR w Gdyni i patrolowali ulice miasta, w niektórych miejscach wykazując się dużą brutalnością wobec protestujących. Aktywność formacji bardzo wzrosła w czasie stanu wojennego. Grupki ormowców patrolowały ulice, zamalowywały opozycyjne napisy, zbierały ulotki, przekazywały "informacje o zaistniałych zgromadzeniach". Aktywiści sprawdzali, czy przestrzegana jest godzina policyjna - m.in. nie dopuszczając do ustawiania się nocą kolejek przed sklepami.
Z badań IPN wynika, że w stołecznych strukturach ORMO w latach 1982-1989 działała specjalna grupa, która podczas solidarnościowych manifestacji wnikała w tłum, prowokując zamieszki i akty wandalizmu oraz wyłapując liderów demonstracji. Niejednokrotnie dochodziło przy tym do brutalnego użycia przemocy wobec uczestników manifestacji.
"Ormowcy ciągle na straży"
W szczytowym okresie ORMO zrzeszało blisko 400 tys. członków. Formacja przyciągała mężczyzn uwielbiających władzę nad innymi ludźmi, dyscyplinę i opiewany w propagandzie ład i porządek. Świadczy o tym wiersz jednego z aktywistów, który ukazał się w albumie wydanym z okazji 40-lecia ORMO. "Bez względu na to, jakie były "zakręty"/błędy, wypaczenia, kryzysy,/ormowiec nie zważał, że jest wyklęty,/przez wrogów socjalizmu i "farbowane lisy"./Ormowcy ciągle są na straży,/praworządności, ładu i porządku/ i niech nikomu się nie marzy,/ odchodzić od granic spokoju i rozsądku" - napisał "poeta"
Choć za swoją służbę ormowcy nie pobierali wynagrodzenia, mogli liczyć na wiele innych korzyści i przywilejów, np. "pozakolejkowy" przydział mieszkania lub samochodu. Aktywiści mieli także prawo korzystać ze szpitali i ośrodków wczasowych należących do ministerstwa spraw wewnętrznych. Wyróżniający sią ormowcy byli zatrudniani w milicji albo służbie bezpieczeństwa. Członkowie formacji mieli fatalną opinię w społeczeństwie. Powstawało o nich wiele dowcipów, a nazwę organizacji rozwijano jako "Oni Również Mogą Obić" albo "Oni Również Mogą Okraść".
Nic dziwnego, że już listopadzie 1989 r. Obywatelski Klub Parlamentarny przedstawił w Sejmie projekt ustawy o rozwiązaniu ORMO. Przeszedł jednogłośnie, wsparty nawet przez posłów PZPR. Chociaż, jak zauważył w jednym ze swoich ostatnich felietonów Jerzy Jachowicz - jeden z najlepszych polskich dziennikarzy śledczych - transformacja ustrojowa i protekcja gen. Kiszczaka zapewniła dawnym ormowcom nowe możliwości...
źródło: facet.wp.pl/gid,15970838,img,15970875,kat,1034179,galeriazdjecie.html?tic...
Jednak ich działalność nie zawsze okazywała się zabawna. ORMO brało udział w prześladowaniu żołnierzy antykomunistycznego podziemia. Pałowało także studentów w 1968 roku oraz uczestników manifestacji w stanie wojennym.
W przeddzień ogłoszenia stanu wojennego Ryszard Ochódzki, bohater kultowej komedii "Rozmowy kontrolowane" wyjeżdża na Suwalszczyznę. Nocą, pod sklepem monopolowym zatrzymuje go mężczyzna w charakterystycznym mundurze, który razem z kolegami wynosi z budynku skradzione skrzynki wódki. Ormowiec wsiada do samochodu i domaga się podwiezienia. - Ludzie z okien nie widzą? - dopytuje się Ochódzki. - A pan coś widział? - odpowiada pytaniem intruz i dla załagodzenia sytuacji wręcza kierowcy butelkę. Gdy ten odmawia, ormowiec mówi zniecierpliwiony: - Jak ja daję, to wziąć i podziękować.
"Rozmowy kontrolowane" powstały w 1991 r,. czyli dwa lata po rozwiązaniu ORMO, kiedy można już było oficjalnie śmiać się z formacji, która w PRL- owskiej propagandzie uchodziła za wzór aktywności "ludu pracującego". W ówczesnych mediach kreowano wspaniały obraz dzielnych mężczyzn, społecznie walczących o bezpieczeństwo rodaków.
Do ORMO należał nawet Pan Samochodzik, bohater kultowej serii powieści Zbigniewa Nienackiego. - Mój bohater jest taki, a nie inny, ponieważ właśnie ja mam taką postawę wobec życia - tłumaczył pisarz w wywiadzie dla milicyjnego organu "W służbie narodu". Nienacki od 1963 r. służył w ORMO.
Szlachetna nienawiść
Ochotniczą Rezerwę Milicji Obywatelskiej utworzono 21 lutego 1946 r. Oficjalnym powodem powołania formacji była "konieczność wzmożenia walki z bandytyzmem, rabunkami i innego rodzaju przestępstwami oraz wzmocnienia ochrony spokoju i porządku publicznego".
ORMO w błyskawicznym tempie stało się masową organizacją paramilitarną, a jej komórki powstawały zarówno w maleńkich wsiach, jak i dzielnicach dużych miast. Zakładowe oddziały miało również wiele przedsiębiorstw. Formacja szybko przestała być wyłącznie wsparciem dla codziennej służby milicji. Już w trzecią rocznicę utworzenia ORMO minister bezpieczeństwa publicznego Stanisław Radkiewicz pisał: "Ileż szlachetnej nienawiści do imperializmu, do dawnego kapitalistycznego ustroju i systemu wyzysku człowieka przez człowieka, ileż cennych i pięknych marzeń i tęsknot przepaja serca tej ponad stutysięcznej armii ormowców".
Członkowie ORMO brali aktywny udział w zwalczaniu podziemia niepodległościowego. W "Służbie Narodu" "żołnierze wyklęci" byli przedstawiani jako zwyrodnialcy, pogrobowcy faszyzmu i bandyci rabujący wieśniaków. Z dumą relacjonowano akcje ormowców rozbijających leśne oddziały.
Walka z długimi włosami
Pierwszym masowym egzaminem siły ORMO okazało się referendum, które zorganizowano w czerwcu 1946 r. Teoretycznie aktywiści mieli ochraniać lokale wyborcze, ale w praktyce zajmowali się głównie utrudnianiem życia mężom zaufania z PSL-u, a także... dorzucaniem do urn czystych kart, które - zgodnie z obowiązującą ordynacją - były traktowane jako promowane przez komunistów głosowanie "trzy razy tak".
Władza ludowa chętnie korzystała z usług ORMO. Na przykład podczas "bitwy o handel" w 1948 r. dziesiątki tysięcy działaczy brało udział w prześladowaniach prywatnych przedsiębiorców: tropiło sprzedawców zawyżających ceny lub handlujących towarami, na które państwo zagwarantowało sobie monopol. W poszukiwaniu nielegalnego uboju mięsa ormowcy urządzali prawdziwe obławy.
Formacja dbała również o "porządek publiczny". Aktywiści tropili wagarowiczów i likwidowali meliny. Ormowcy pilnowali również, żeby sklepy nie handlowały wódką przed przepisową godz. 13. Najbardziej gorliwi walczyli też z "niebieskimi ptakami", czyli osobami uchylającymi się od pracy, a niektórzy ścigali nawet młodych ludzi noszących zbyt długie włosy i siłą doprowadzali ich do zakładu fryzjerskiego. Ormowcy realizowali niekiedy pozytywne zadania, m.in. zajmowali się ochroną kolarskiego Wyścigu Pokoju czy pielgrzymek Jana Pawła II.
Zbrojne ramię władzy
ORMO zapisało mroczną kartę w czasie wolnościowych zrywów Polaków. W marcu 1968 r. bojówki tej formacji pałowały i biły studentów uczestniczących w wiecu na Uniwersytecie Warszawskim.
Podczas masakry robotników na Wybrzeżu w grudniu 1970 r. ormowcy ochraniali gmach PZPR w Gdyni i patrolowali ulice miasta, w niektórych miejscach wykazując się dużą brutalnością wobec protestujących. Aktywność formacji bardzo wzrosła w czasie stanu wojennego. Grupki ormowców patrolowały ulice, zamalowywały opozycyjne napisy, zbierały ulotki, przekazywały "informacje o zaistniałych zgromadzeniach". Aktywiści sprawdzali, czy przestrzegana jest godzina policyjna - m.in. nie dopuszczając do ustawiania się nocą kolejek przed sklepami.
Z badań IPN wynika, że w stołecznych strukturach ORMO w latach 1982-1989 działała specjalna grupa, która podczas solidarnościowych manifestacji wnikała w tłum, prowokując zamieszki i akty wandalizmu oraz wyłapując liderów demonstracji. Niejednokrotnie dochodziło przy tym do brutalnego użycia przemocy wobec uczestników manifestacji.
"Ormowcy ciągle na straży"
W szczytowym okresie ORMO zrzeszało blisko 400 tys. członków. Formacja przyciągała mężczyzn uwielbiających władzę nad innymi ludźmi, dyscyplinę i opiewany w propagandzie ład i porządek. Świadczy o tym wiersz jednego z aktywistów, który ukazał się w albumie wydanym z okazji 40-lecia ORMO. "Bez względu na to, jakie były "zakręty"/błędy, wypaczenia, kryzysy,/ormowiec nie zważał, że jest wyklęty,/przez wrogów socjalizmu i "farbowane lisy"./Ormowcy ciągle są na straży,/praworządności, ładu i porządku/ i niech nikomu się nie marzy,/ odchodzić od granic spokoju i rozsądku" - napisał "poeta"
Choć za swoją służbę ormowcy nie pobierali wynagrodzenia, mogli liczyć na wiele innych korzyści i przywilejów, np. "pozakolejkowy" przydział mieszkania lub samochodu. Aktywiści mieli także prawo korzystać ze szpitali i ośrodków wczasowych należących do ministerstwa spraw wewnętrznych. Wyróżniający sią ormowcy byli zatrudniani w milicji albo służbie bezpieczeństwa. Członkowie formacji mieli fatalną opinię w społeczeństwie. Powstawało o nich wiele dowcipów, a nazwę organizacji rozwijano jako "Oni Również Mogą Obić" albo "Oni Również Mogą Okraść".
Nic dziwnego, że już listopadzie 1989 r. Obywatelski Klub Parlamentarny przedstawił w Sejmie projekt ustawy o rozwiązaniu ORMO. Przeszedł jednogłośnie, wsparty nawet przez posłów PZPR. Chociaż, jak zauważył w jednym ze swoich ostatnich felietonów Jerzy Jachowicz - jeden z najlepszych polskich dziennikarzy śledczych - transformacja ustrojowa i protekcja gen. Kiszczaka zapewniła dawnym ormowcom nowe możliwości...
źródło: facet.wp.pl/gid,15970838,img,15970875,kat,1034179,galeriazdjecie.html?tic...
Leśni bracia - bałtyccy żołnierze wyklęci
„Antysowiecki ruch oporu jest jednym z najbardziej niedocenianych konfliktów dwudziestego wieku, szczególnie na Zachodzie. Przez ponad dziesięć lat licząca setki tysięcy bojowników nacjonalistyczna partyzantka toczyła przeciwko Sowietom skazaną na niepowodzenie wojnę w straceńczej nadziei, że Zachód przyjdzie im w końcu z pomocą”...
Przejęcie Europy Wschodniej przez komunistów nie było pokojowym procesem. Między sympatykami Sowietów a tymi, którzy im się sprzeciwiali, często wybuchały walki; robotnicy wywoływali zamieszki w reakcji na brutalność komunistów, a chłopi zbroili się przeciwko władzom, opierając się kolektywizacji. W większości wypadków był to spontaniczny wyraz powszechnego gniewu, który szybko tłumiono. Czasami jednak opór przybierał bardziej zorganizowane formy.
Działo się to zwłaszcza w tych częściach Europy, w których już wiedziano, jak to jest żyć pod sowieckim knutem. Szczególnie w państwach bałtyckich oraz przyszłej zachodniej Ukrainie pojawiły się nacjonalistyczne ruchy, których członkowie byli dobrze zorganizowani, nastawieni patriotycznie i gotowi walczyć aż do śmierci. W przeciwieństwie do sąsiadów z południa nie mieli złudzeń co do intencji Stalina. Doznawszy już radzieckiej okupacji na początku wojny, w powojennych latach nie widzieli niczego nowego, a raczej postrzegali je jako kontynuację procesu, który się zaczął w 1939 i 1940 roku.
Znaczek pocztowy przedstawiający bohatera litewskiej partyzantki Jonasa Žemaitisa-Vytautasa
Antysowiecki ruch oporu jest jednym z najbardziej niedocenianych konfliktów dwudziestego wieku, szczególnie na Zachodzie. Przez ponad dziesięć lat licząca setki tysięcy bojowników nacjonalistyczna partyzantka toczyła przeciwko Sowietom skazaną na niepowodzenie wojnę w straceńczej nadziei, że Zachód przyjdzie im w końcu z pomocą. Ta wojna ciągnęła się jeszcze w latach pięćdziesiątych, a jej skutkiem były dziesiątki tysięcy ofiar po obu stronach.
Największy opór stawiano w zachodniej Ukrainie, gdzie między 1944 a 1950 rokiem liczba ludzi zaangażowanych w działalność partyzancką sięgnęła prawdopodobnie 400 tysięcy. Jak już jednak pokazałem, sytuacja na Ukrainie była niezwykle skomplikowana i miała związek z czystkami etnicznymi.
Do bardziej „nieskażonego” antysowieckiego oporu dochodziło w krajach bałtyckich, a zwłaszcza na Litwie, która według raportów szwedzkiego wywiadu miała „najlepiej zorganizowane i najbardziej zdyscyplinowane ze wszystkich grup partyzanckich”. We wszystkich trzech krajach bałtyckich partyzanci byli znani pod wspólną nazwą „leśnych braci”. W pełnej narodowej dumy atmosferze, dominującej od lat dziewięćdziesiątych, ich wyczyny stały się dosłownie legendarne.
Bitwa o Kalniškės
Gdy jesienią 1944 roku Armia Czerwona przetoczyła się przez kraje bałtyckie, dziesiątki tysięcy Estończyków, Łotyszy i Litwinów zeszły do podziemia. Nie zrobili tego z lekkim sercem. Na długi czas porzucili domy i majątki, stracili kontakt z rodzinami i przyjaciółmi, często głodowali. Niektórzy pomieszkiwali u znajomych, przenosząc się co parę tygodni z miejsca na miejsce, tyleż by nie nadużywać gościnności gospodarzy, ile i dla uniknięcia wykrycia. Większość uciekła do lasu, gdzie żyła bez dachu nad głową czy odpowiedniego ubrania. Jesień przywiodła deszcze, które zamieniły wiele obszarów w prawdziwe mokradła; zima – szczególnie dwie pierwsze powojenne zimy – była nadzwyczaj mroźna w tej części Europy. Ranni lub ci, którzy chorowali, nie mogli żywić nadziei na właściwą opiekę.
Naiwnością byłoby sądzić, że wszyscy, którzy zdecydowali się na tę walkę i warunki, uczynili to z czystego patriotyzmu. W 1944 roku ich liczba powiększyła się o mężczyzn usiłujących uniknąć poboru do Armii Czerwonej oraz tych, którym dawne polityczne powiązania dawały powody do obawiania się Sowietów. Później dołączyły do nich rodziny uciekające przed deportacją, rolnicy opierający się kolektywizacji lub nowe grupy politycznych przeciwników Związku Radzieckiego. Jednak centrum stanowiła silna, zorganizowana grupa tych, którzy byli oddani walce o demokrację i niepodległość. Wielu było wojskowymi: „dobrymi żołnierzami”, mówiąc słowami jednego z litewskich dowódców partyzanckich, „którzy nie obawiali się oddać życia za ojczyznę”. Ta centralna grupa nadzorowała podział ludzi na oddziały, zorganizowane na podobieństwo wojskowych, odpowiedzialne za kopanie bunkrów i budowanie leśnych schronień, za gromadzenie jedzenia oraz zapasów i – co najważniejsze – za organizowanie partyzanckich operacji.
Emblemat litewskich partyzantów
Od samego początku ci nieustraszeni mężczyźni i kobiety podjęli bardzo ambitne działania, zwłaszcza na Litwie. Na północnym wschodzie kraju oddziały partyzanckie, liczące 800 lub więcej ludzi, toczyły zażarte boje z Armią Czerwoną. W centrum wielkie grupy bojowników terroryzowały sowieckich funkcjonariuszy, a nawet przeprowadzały ataki na ich urzędy i budynki sił bezpieczeństwa w centrum Kowna. Na południu zastawiali skomplikowane zasadzki na oddziały NKWD, organizowali zamachy na komunistycznych przywódców, a nawet napadali na więzienia w celu odbicia schwytanych towarzyszy.
Nie ma tutaj miejsca, by się pokusić o przytoczenie całej listy bitew i potyczek, które stoczono w pierwszym roku po wkroczeniu Sowietów. Zamiast tego opiszę jedną, która z upływem lat urosła do rangi symbolu. Do bitwy o Kalniškės doszło w lesie na południu Litwy dokładnie tydzień po oficjalnym zakończeniu wojny. Toczyła się między licznym oddziałem NKWD z pobliskiego garnizonu w mieście Simnas a małą, lecz zdeterminowaną grupą partyzantów dowodzonych przez Jonasa Neifaltę, pseudonim Lakūnas („Lotnik”).
Neifalta był inspirującym dowódcą, dobrze znanym w regionie z opierania się tak Sowietom, jak i nazistom. Były oficer znajdował się od czasu pierwszej okupacji kraju w 1940 roku na sowieckiej liście skazanych na odstrzał. Schwytano go w 1944 roku i został postrzelony w pierś, ale zdołał uciec ze szpitala, w którym Sowieci umieścili go pod strażą. Gdy doszedł do siebie w gospodarstwie krewnego, jesienią wraz z żoną Albiną uciekli do lasu. Następne pół roku spędzili na zbieraniu ludzi, szkoleniu ich i przeprowadzaniu błyskawicznych operacji przeciwko Sowietom i ich współpracownikom.
By położyć kres działalności Neifalty, 16 maja 1945 roku do lasów Kalniškės pomaszerowała silna jednostka NKWD. Otoczyła obszar, na którym Neifalta się ukrywał, i zaczęła zaciskać pierścień. Rozumiejąc, że są w pułapce, Neifalta i jego zwolennicy wycofali się głęboko w las na wzgórze i przygotowali się do bitwy. Bronili się bohatersko, zadając z broni ręcznej oraz granatami ogromne straty Sowietom – według partyzantów było ponad 400 ofiar (chociaż Rosjanie podali liczbę będącą jedynie ułamkiem tamtej). Jednak po kilku godzinach partyzantom zaczęło brakować amunicji. Neifalta pojął, że jedyną nadzieją na przeżycie jest próba przedarcia się przez kordon. Korzystając z resztek amunicji, około dwóch tuzinów partyzantów przebiło się przez radzieckie linie i uciekło, znajdując schronienie na pobliskich bagnach Žuvintas. Zostawili zwłoki czterdziestu czterech towarzyszy – ponad połowę ich początkowego stanu – w tym żonę Neifalty, która zginęła z pistoletem maszynowym w rękach.
Sam Neifalta przeżył, by walczyć dalej, ale nie trwało długo, nim dopadło go przeznaczenie. W listopadzie tego roku on i jego towarzysze zostali kolejny raz otoczeni w pobliskiej, odosobnionej zagrodzie i Neifalta zginął w wymianie ognia.
Gazeta wydawana przez litewski ruch oporu pod okupacją sowiecką
Kiedy Litwini wspominają antysowiecką insurekcję z lat czterdziestych i pięćdziesiątych, właśnie takie historie opowiadają. Takie bitwy stały się symbolem wszystkiego tego, co chcą pamiętać na temat własnego bohaterstwa i szlachetności sprawy.
Jeśli jednak spojrzeć na nią obiektywnie, bitwa pod Kalniškės ujawnia także wiele powodów, dla których taki opór był skazany na niepowodzenie. Przede wszystkim Sowieci mieli dużo lepsze zaopatrzenie – to nie im skończyła się amunicja. Także liczebnie znacznie przewyższali partyzantów pod Kalniškės, podobnie jak w niemal każdej innej bitwie tamtego okresu. Chociaż uważa się, że w latach 1944–1956 w ruch oporu na Litwie było zaangażowanych około 100 tysięcy ludzi – a Estonia i Łotwa szczyciły się kolejnymi 20–40 tysiącami – było to niczym w porównaniu z milionami żołnierzy, jakich Sowieci mogli zmobilizować natychmiast po pokonaniu Niemiec. Na poziomie lokalnym oznaczało to, że Sowieci mogli sobie pozwolić na stracenie w jednej bitwie dziesiątków, a nawet setek ludzi. Partyzanci – nie.
Bez względu na to, jak naszym zdaniem szlachetni czy odważni byli litewscy bojownicy, ich operacje przeciwko Sowietom miały istotne słabe punkty. Chociaż partyzanci byli bardzo dobrzy w błyskawicznych akcjach, nie mogli mieć nadziei na sprostanie sile wroga w zaciętej walce. Bitwa o Kalniškės jest wzorcowym przykładem tego, co się działo, kiedy takie grupy były zmuszone do walki na warunkach Sowietów. Dużo bardziej sensowne byłoby rozdzielanie się na małe oddziałki, które łączyłyby się tuż przed atakiem, a potem ponowne rozpraszały – i rzeczywiście taką taktykę partyzanci potem przyjęli. Ale do lata 1945 roku utrzymywali w określonych miejscach duże grupy bojowe. Jak Neifalta przekonał się na własnej skórze, większe oddziały dużo łatwiej było znaleźć i zniszczyć.
Przebieg zdarzeń pod Kalniškės był znamienny dla tego, co się działo w całym kraju: Sowieci lokalizowali pojedyncze grupy partyzanckie i wykańczali jedną po drugiej. Partyzanci przekonali się, że bardzo trudno jest im walczyć, gdyż nie koordynowali strategii na poziomie krajowym. Państwowe organy, które kierowały nimi na początku, zostały zlikwidowane przez radziecką tajną policję zimą 1944/1945 roku, a próby ponownego zjednoczenia ruchu oporu nastąpiły dopiero w roku 1946. Lokalni dowódcy partyzantów, tacy jak Jonas Neifalta, skłaniali się ku działaniu w izolacji: mieli znikomy kontakt z dowódcami z innych regionów i walczyli o czysto lokalne cele. Koordynowanie na wielką skalę poszczególnych działań partyzanckich było niemożliwe.
Dlatego właśnie rozpaczliwa obrona pod Kalniškės symbolizuje wszystkie słabości ruchu oporu: niedostatek zasobów, wysoki wskaźnik strat, błędną taktykę oraz brak spójnej strategii na poziomie narodowym. Jedyną ich przewagą było oddanie dla sprawy, o którą warto było walczyć, oraz wręcz straceńcza odwaga. Takich cech nie można nie doceniać, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę ich inspirujący wpływ na przyszłe pokolenia bojowników.
Co do samego Jonasa Neifalty, on także uosabiał zarówno męstwo partyzantów, jak i ich wady. Przejmując inicjatywę i dając przykład, inspirował swoich ludzi, z którymi dzielił wszystkie niebezpieczeństwa i niewygody. Nie była to forma przywództwa zamyślonego na długie przetrwanie: Neifalta przeżył swoich towarzyszy spod Kalniškės tylko o pół roku.
Sowiecki terror
Radziecka kampania przeciwko partyzantom była tak samo skuteczna i bezlitosna, jak przejmowanie przez nich władzy w Europie Wschodniej. Musiało tak być. Sowietów bardzo niepokoił zarówno zasięg, jak i determinacja członków ruchu oporu na Litwie. Na początku najważniejsza dla nich musiała być walka z Niemcami, więc po prostu nie mogli sobie pozwolić na to, by partyzanci zagrozili liniom zaopatrzeniowym dla frontu. W 1944 roku Ławrientij Beria, szef NKWD, rozkazał oczyścić Litwę z partyzantów „w ciągu dwóch tygodni” i oddelegował do tego jednego ze swoich najbardziej zaufanych podwładnych, generała Siergieja Krugłowa. Wśród żołnierzy, jakich Krugłow miał do dyspozycji, były dwie jednostki, które dopiero co zakończyły przeprowadzanie masowych deportacji Tatarów krymskich do Kazachstanu.
Krugłow był bezlitosnym, błyskotliwym strategiem, który instynktownie rozumiał, że partyzantów nie da się pokonać wyłącznie siłą militarną. Od samego początku do antypartyzanckich operacji starał się włączać lokalne litewskie bataliony, przede wszystkim w celu wywarcia wrażenia, że jest to bardziej wojna domowa aniżeli opór przeciwko sowieckiej okupacji. Pod jego przewodnictwem wszelkie metody były dozwolone, pod warunkiem że wspierały antypartyzancką krucjatę, i jego żołnierze rozpoczęli świadomą i rozmyślną kampanię terroru.
Oddział "leśnych braci"
Jedną z sowieckich metod było stosowanie tortur. Zwykle było to bicie, tak powszechne i brutalne, iż mówi się, że w jednym z okręgów Litwy 18 procent podejrzanych przez milicję zmarło w trakcie śledztwa8. Do innych technik należało rażenie prądem, przypalanie papierosem, przytrzaskiwanie rąk i palców więźniów drzwiami oraz podtapianie. Pewną bojowniczkę torturowano tak samo jak bohatera Roku 1984 George’a Orwella: Eleonorę Labanauskienė zamknięto w toalecie wielkości budki telefonicznej z pięćdziesięcioma szczurami. Oficjalnie tego rodzaju tortury były źle widziane przez władze, ale w rzeczywistości sankcjonowano je na każdym poziomie sowieckiej administracji. Sam Stalin stwierdził przed wojną, że stosowanie tortur jest „absolutnie właściwe i pożyteczne”, gdyż „przynosi rezultaty i znacznie przyśpiesza demaskowanie wrogów ludu”. Co najmniej do końca lat czterdziestych tajne służby radzieckie nadal cieszyły się stalinowską aprobatą dla tortur.
Chociaż istotnie dostarczały one władzom informacji, to miały także inne, mniej korzystne skutki. We wszystkich partyzanckich pamiętnikach można przeczytać dumne stwierdzenia, że „leśni bracia” woleliby zginąć, niż się poddać, i istnieją liczne opowieści o partyzantach usiłujących desperacko wyrwać się z okrążenia. To nie jest mit: sowieckie raporty także opisują nadzwyczajną determinację zarówno ukraińskich, jak i litewskich partyzantów, by nie dać się wziąć żywcem. Raport litewskiej milicji ze stycznia 1945 roku mówi o tym, jak oddziały służb bezpieczeństwa otoczyły dom z dwudziestoma pięcioma partyzantami, którzy odmówili poddania się nawet po tym, gdy dom został podpalony. Pięciu z nich wyrwało się na zewnątrz i czołgało po polu w kierunku załogi karabinu maszynowego, usiłując go uciszyć. Zostali zastrzeleni jeden po drugim, ale nie zrezygnowali z zadania. Reszta oddziału nadal strzelała z płonącego budynku, aż ten w końcu zapadł się i ich pogrzebał. Taka determinacja była jedynie częściowo spowodowana odwagą. Pewność, że będą torturowani, a przypuszczalnie także obawa przed tym, co mogliby ujawnić w trakcie przesłuchania, dostarczała partyzantom silnej motywacji, by nie dać się wziąć żywcem.
Stosowanie tortur to tylko jeden z elementów systemu terroryzowania tak partyzantów, jak i wspierającej ich ludności. Do innych sposobów zastraszania należały publiczne egzekucje przez powieszenie miejscowych przywódców partyzantki, deportacje podejrzanych o powiązanie z ruchem oporu i wystawianie na pokaz zwłok na rynku. W swoim pamiętniku Jozuas Lukša podaje sześć przypadków, kiedy trupy partyzantów wystawiono w wioskach, niekiedy w obscenicznych pozach, w celu sterroryzowania ludności – w ten sposób potraktowano ciało jego brata. Czasami NKWD zmuszał mieszkańców, by przyszli i przyglądali się zabitym, przy czym reakcję widzów obserwowano, by stwierdzić, po czyjej stronie stoją. „Jeśli widzieli, że przechodzący obok zwłok ludzie okazywali smutek lub żałość, aresztowali ich i torturowali, żądając ujawnienia imion i nazwisk zabitych”. Liczne opowieści mówią o okazywaniu nieżyjących dzieci rodzicom, którzy nie mogli ujawnić uczuć, bo to by ich zdradziło.
Cena za ujawnienie sympatii w podobnej sytuacji mogła być wysoka. Gorliwi funkcjonariusze nie wahali się atakować przyjaciół lub członków rodzin partyzantów, jeśli uważali, że to może wywabić rebeliantów z kryjówki. Najłagodniejsza kara, jakiej ci ludzie mogli się spodziewać, to aresztowanie i przesłuchanie, za którymi szła groźba zesłania na Sybir. Przypuszczalnie był to kolejny powód, dla którego partyzanci nie byli skłonni się poddawać. Wielu otoczonych przykładało granat do głowy i wysadzało się w powietrze, przede wszystkim po to, żeby nie można ich było rozpoznać i prześladować ich rodzin. Czasami Sowieci próbowali chirurgicznej rekonstrukcji, ale „w takich okolicznościach nawet ojciec nie rozpoznałby syna”.
Litewski generał Motiejus Pečiulionis-Miškinis
Niekiedy siły bezpieczeństwa posuwały się do stosowania jeszcze bardziej brutalnych metod wobec miejscowej ludności. Palenie domów i zagród było na Litwie dość rozpowszechnionym sposobem karania podejrzanych o przynależność do partyzantki i terroryzowania całych wspólnot. W końcu praktyki tej zakazał sam dowódca służb bezpieczeństwa, ale wydaje się, iż jego obiekcje wynikały nie z tego, że działanie to było nielegalne, ale z tego, iż podejrzewał, że niektóre jego oddziały napadają na niewinnych cywilów, by unikać walki z partyzantami. Wewnętrzne śledztwo ujawniło, że palono nie tylko budynki – niekiedy wraz z nimi palono ludzi. Na przykład 1 sierpnia 1945 roku dowodzony przez starszego lejtnanta Lipina pluton NKWD podłożył ogień pod dom w wiosce Švendriai w pobliżu Šiauliai. Według obecnego tam żołnierza, rodzina znajdowała się wówczas w środku:
Szeregowiec Janin podpalił dom z zewnątrz. Kiedy stara kobieta, robiąc znak krzyża, wyszła z budynku, a za nią dziewczyna, Lipin kazał im wrócić. Kobiety zaczęły uciekać. Lipin wyjął pistolet i zaczął do nich strzelać, ale chybił. Jeden żołnierz zastrzelił starą, podczas gdy Lipin pobiegł za dziewczyną i strzelił do niej z bliska. Potem rozkazał dwóm żołnierzom, by wzięli ciała i wrzucili przez okno do domu. Żołnierze złapali staruszkę za ręce i nogi i wrzucili do płonącego budynku, a potem zrobili to samo z ciałem dziewczyny. Niebawem przez inne drzwi wybiegł z wnętrza stary mężczyzna i syn. Żołnierze otworzyli ogień, ale nie trafili. Potem mnie i dwóm innym żołnierzom rozkazano złapać i zabić syna, ale nie udało się nam to, gdyż było ciemno i tamten uciekł. Wracając, zaczęliśmy przeczesywać pole żyta. Znaleźliśmy starszego mężczyznę; był ranny i czołgał się w zbożu. Jeden z żołnierzy go dobił i zanieśliśmy zwłoki do domu.
Następnego ranka żołnierze wrócili do spalonego domu, by zabrać ciało starszego mężczyzny na dowód, że wyeliminowali grupę „bandytów”. W pogorzelisku ujrzeli ciało nastolatka, który spłonął żywcem. Nie chcąc dźwigać zwęglonych ciał, ukradli świnię i dwie owce, należące do zabitych, po czym wrócili na posterunek.
Istnieją oczywiście liczne przykłady, że w domach palono żywcem także partyzantów, którzy nie chcieli się poddać, ale takie relacje jak przytoczona wyżej stanowią dowód, że takich praktyk nie byli skłonni akceptować nawet Sowieci. Terror stosowany na oślep bowiem skłaniał ludzi do przyłączenia się do ruchu oporu, zarówno z powodu oczywistego wstrętu wobec poczynań, których byli świadkami, jak i z obawy, że sami mogliby się stać kolejnymi ofiarami. Zdecydowanie usztywniał także postawę partyzantów i istotnie zapewniał im sprawę, o którą warto było walczyć. Radziecka doktryna zalecała dużo bardziej zogniskowany terror, skierowany bezpośrednio wobec tych, którym można było udowodnić wspieranie ruchu oporu: na wszystkich innych należało sprawiać wrażenie, że są stosunkowo bezpieczni tak długo, jak długo będą unikać partyzantów jak ognia. Jednak oficjalna polityka nigdy nie była egzekwowana i sadystycznym lokalnym oficerom często latami uchodziły na sucho przypadkowe akty terroru.
W miarę jak nasilały się walki partyzanckie, radzieckie metody stawały się coraz bardziej wyrafinowane. W 1946 roku zorganizowano całe oddziały fałszywych partyzantów w celu schwytania tych prawdziwych. Takie grupy udawały, że pochodzą z innego rejonu kraju, i podczas umówionego spotkania z prawdziwymi partyzantami zabijały ich oraz wszystkich świadków. Mordowano także i okradano cywilów, podszywając się pod partyzantów i przysparzając im tym samym złej sławy.
Oprócz tworzenia fałszywych band Sowieci zaczęli umieszczać agentów w oddziałach prawdziwej partyzantki. Czasami wykorzystywali w tym celu komunistów lub bałtyckich repatriantów, którzy w czasie wojny mieszkali w Związku Radzieckim, ale częściej usiłowali werbować członków ruchu oporu, by zwrócić ich przeciwko dawnym towarzyszom broni. Największym źródłem rekrutów były amnestie z 1945 i 1946 roku. Zgodnie z warunkami tych abolicji partyzanci uzyskaliby uniewinnienie, gdyby wyrzekli się swojej działalności i oddali przynajmniej jedną sztukę broni. W praktyce jednak aparat bezpieczeństwa groził tym ludziom deportacją, jeżeli nie zgodzili się szpiegować swoich towarzyszy, a nawet przystać do oddziałów partyzanckich w roli agentów NKWD. W takiej sytuacji większość z nich robiła jedyne, co było możliwe: zgadzali się pracować na rzecz sił bezpieczeństwa, a potem nic nie robili. Niektórzy ugięli się jednak pod naciskiem i zaczęli donosić na byłych przyjaciół.
Nazwiska partyzantów zamordowanych przez sowiecki aparat bezpieczeństwa
Przypuszczalnie największym sukcesem radzieckich szpiegów była infiltracja centralnej organizacji litewskiego ruchu oporu. Wiosną 1945 roku służba bezpieczeństwa zwerbowała lekarza nazwiskiem Juozas Markulis, który stał się jednym z najcenniejszych agentów. W trakcie następnych miesięcy Markulis zdołał przekonać partyzantów, że przewodzi podziemnej grupie wywiadowczej; zaczęto mu ufać do tego stopnia, że kiedy partyzanci próbowali stworzyć nową zwierzchnią organizację, Demokratyczny Ruch Oporu (Bendras Demokratinis Pasipriešinimo Sąjūdis, BDPS), Markulis został wybrany na jednego z przywódców. Milicja zdobyła pewną kontrolę nad tą organizacją dzięki Markulisowi, który wykorzystał swoją pozycję, by zachęcić partyzantów do demobilizacji i złożenia broni. Obietnicą fałszywych dokumentów udało mu się zdobyć listę członków partyzantki, a nawet ich zdjęcia. Za sprawą takich i podobnych akcji kilku regionalnych dowódców aresztowano, zabito, a w jednym przypadku na wschodzie kraju zastąpiono agentem Markulisa.
Na początku lat pięćdziesiątych Sowieci zorganizowali specjalistyczne grupy w celu wyszukiwania i monitorowania komórek partyzanckich na konkretnych obszarach. Ich zadaniem było stworzenie kompletnego dossier poszukiwanych partyzantów – nazwisk, pseudonimów, zwyczajów, metod kamuflażu i sygnalizowania, pomocników i kontaktów z innymi oddziałami – a potem ich wyeliminowanie. Ponieważ liczba partyzantów zaczęła topnieć, podobnie jak poparcie dla nich wśród ludności, ruch oporu nie mógł wiele zrobić, by się przed tym ochronić. Resztę partyzantów wytropiono jednego po drugim i wyeliminowano.
Partyzanci czy „bandyci”?
Były premier Estonii Mart Laar przedstawia w swojej historii estońskiej partyzantki opowieść o legendarnym bojowniku Antsie Kaljurandzie, który stał się znany jako „Ants Straszliwy”. Wedle tej opowieści Ants miał zwyczaj listownego ogłaszania swego przybycia w danej okolicy. Pewnego razu powiadomił kierownika restauracji w Parnawie, że określonego dnia o konkretnej porze zjawi się na obiad i spodziewa się szczególnie smacznego posiłku. Kierownik lokalu natychmiast powiadomił władze. W wyznaczony dzień restaurację otoczyły hordy tajniaków z NKWD, gotowych wyskoczyć z ukrycia i pojmać słynnego partyzanckiego dowódcę. Ants oszukał ich wszystkich, nadjechał radzieckim samochodem, z radzieckimi wojskowymi tablicami rejestracyjnymi, i w mundurze wysokiego rangą oficera. Niczego nie podejrzewając, enkawudziści zostawili go w spokoju. Po spożyciu obfitego posiłku Ants zostawił szczodry napiwek i włożył pod talerz karteczkę ze słowami: „Wielkie dzięki za obiad, Ants Straszliwy”. Kiedy enkawudziści się zorientowali, po partyzancie i jego kradzionym samochodzie dawno nie było śladu.
Ants Kaljurand, znany jako "Ants Straszliwy"
Podobne relacje ujawniają pewien problem ze zrozumieniem tego, co się działo podczas wojny partyzanckiej. Jest zwyczajnie nie do pomyślenia, by jakikolwiek leśny dowódca nabrał zwyczaju zawiadamiania listownie o swoim przybyciu albo że posuwałby się do takich popisów dla zjedzenia posiłku – a jednak podobne historie są powtarzane bez końca, jakby były prawdziwe. Litewski partyzant Juozas Lukša dostrzegł istotną rolę mitów w inspirowaniu ludzi, ale przyznał, że wiele z nich to bzdury: „Ludzie sympatyzowali z partyzantami”, napisał w 1949 roku, „zatem opowieści o ich heroicznych wyczynach były często przesadzone w takim stopniu, że ostawał się jedynie cień prawdy”.
Biorąc pod uwagę współczesną sympatię dla wszystkich, którzy się opierali radzieckim represjom, łatwo jest wpaść w uwielbienie. Bez względu jednak na to, jak bardzo podobałoby się nam wyobrażanie sobie partyzantów na wzór Robin Hooda, większość z nich ani trochę nie pasowała do tego romantycznego obrazu. Większość wstąpiła do ruchu oporu nie z bohaterstwa, ale by uniknąć aresztowania, deportacji lub wcielenia do Armii Czerwonej. I pozostawali w lesie tylko tak długo, jak długo korzyści przeważały nad ryzykiem: ogromna większość wróciła do cywilnego życia przed upływem dwóch lat.
Chociaż większość partyzantów wybrała opór ze względów narodowościowych i patriotycznych, było wielu takich, którzy ukrywali się przed Sowietami wyłącznie dlatego, że kolaborowali z Niemcami i chcieli uniknąć kary. Niektórzy byli podczas wojny mocno zaangażowani w antysemickie pogromy i masakry.
Zwłaszcza ukraiński ruch partyzancki wspierał się na brutalnej rasistowskiej ideologii, ale także w państwach bałtyckich niektóre oddziały partyzanckie miały mroczną historię. Pułk „Żelazny Wilk” na Litwie powstał w czasie wojny jako organizacja faszystowska. Chociaż rasistowska baza grupy zmalała znacznie do lata 1945 roku, to w opowiadanych przez bojowników historiach nadal pojawiały się antysemickie elementy. Przypuszczalnie nic dziwnego, że niektórzy na Zachodzie patrzyli podejrzliwie na ich motywy. Arcybiskup Canterbury wygłosił mowę sugerującą, że bałtyccy partyzanci są faszystami, których deportacja była usprawiedliwiona. Chociaż jego uwagi były z pewnością nieopatrzne, zawierały dość prawdy, by część błota przylgnęła.
Jonas Žemaitis-Vytautas
Jeszcze bardziej problematyczne dla partyzantów było twierdzenie przez Rosjan, że nie są bojownikami o wolność, a zwykłymi „bandytami”. Łatwo było to obalić, kiedy partyzanci toczyli zaciekłe walki z oddziałami radzieckiej armii, ale dużo trudniej, kiedy zostali zmuszeni zwrócić się przeciwko cywilom. Jak już wykazałem, partyzanci na Litwie doznali na początku tak ciężkich strat, że musieli zmienić taktykę. Począwszy od lata 1945 roku, ogromną większość zabitych stanowili cywile – głównie komunistyczni funkcjonariusze, którzy otwarcie współpracowali z Sowietami. To samo działo się w zachodniej Ukrainie oraz na Łotwie i w Estonii, gdzie ruch oporu nie był nigdy na tyle potężny, by otwarcie stawić czoło radzieckim siłom, więc cywile od samego początku byli głównym celem. Nieuchronnie ginęli niewinni ludzie i życzliwość wobec partyzantów zaczęła słabnąć.
Partyzanci musieli więc stąpać po kruchym lodzie. Żeby odnieść sukces, musieli się ustawiać na pozycji alternatywnej władzy, zdolnej narzucić swoją wolę ludziom. I trzeba było to zrobić bez piętnowania tych ludzi. Z jednej strony byli zobowiązani karać wszystkich, którzy ze zbytnim zapałem współpracowali z Sowietami, a z drugiej strony musieli przyznać, że wielu lokalnych funkcjonariuszy nie miało wyboru. Na terenach, na których partyzanci byli silni, mogli przynajmniej na jakiś czas narzucić własną formę porządku prawnego. Jednak na obszarach, gdzie byli słabi, ich działanie ograniczało się jedynie do naruszania prawa i porządku. Uzyskiwanie pomocy od wyczerpanej latami chaosu i rozlewu krwi ludności stawało się coraz trudniejsze.
Jak Sowieci, partyzanci posuwali się czasami do terroru. Niekiedy przemoc była jedynie wynikiem gniewu, frustracji lub rodziła się w ogniu walki. W marcu 1946 roku w estońskim miasteczku Osula partyzanci przypuścili atak na miejscowy „batalion niszczycielski” lub inaczej milicję ochotniczą. Była to po części próba narzucenia przez ruch oporu swojej władzy w okolicy, ale także akt odwetu za okrucieństwa milicji. Partyzanci sporządzili listę winnych funkcjonariuszy i na czas egzekucji uwięzili ich w aptece. Według świadków operacja przerodziła się wkrótce w krwawą orgię:
Leśni bracia zaczęli zabijać pojmanych zgodnie ze swoją listą. Wkrótce się zorientowali, że nie obejmuje ona wszystkich, których chcieli na niej mieć. Skutkiem zabijania część z nich wpadła w szał i zaczęła strzelać do kobiet i dzieci, których nie mieli w spisie. Zabito całe rodziny członków władz, którzy przysporzyli leśnym braciom cierpień. Na chwilę kobietom udało się powstrzymać rozlew krwi. W pewnym momencie odwiodły partyzantów od zastrzelenia żony dowódcy „batalionu niszczycielskiego”, mówiąc, że nie powinno się zabijać ciężarnej.
Uważa się, że tamtego dnia zastrzelono trzynaścioro ludzi, zanim partyzanci się rozproszyli i wycofali do swojej kryjówki.
W innych wypadkach istniały bardziej wyrachowane, polityczne powody terroryzowania społeczności. Usiłując powstrzymać reformę rolną, litewscy partyzanci atakowali czasami chłopów, którym przyznano ziemię z rozparcelowanych majątków. Według radzieckich raportów z prowincji Alytus w sierpniu 1945 roku partyzanci napadli z tego powodu trzydzieści jeden rodzin i zabili czterdzieści osiem osób:
Wśród zabitych było 11 osób w wieku od 60 do 70 lat, siedmioro dzieci od 7 do 14 lat i 6 dziewcząt w wieku od 17 do 20 lat. Wszystkie ofiary były biednymi rolnikami, którzy otrzymali ziemię [skonfiskowaną] bogatym kułakom. (…) Żadna z ofiar nie pracowała dla partii ani innych państwowych urzędów.
W latach późniejszych, kiedy gospodarstwa rolne kolektywizowano siłą, partyzanci uciekali się do palenia zbiorów, niszczenia maszyn spółdzielni rolnych i zabijania żywego inwentarza. Ponieważ jednak kolektywne gospodarstwa miały dostarczać kontyngenty do rządowych magazynów, często jedynymi poszkodowanymi byli sami rolnicy. Chcąc zgromadzić zapasy, partyzanci nie mieli wyboru, jak włamywać się do spółdzielczych składów. Ponieważ teraz należały one do całej gminy, cała gmina ponosiła straty. Według niektórych historyków wraz z upływem czasu akcje partyzantów zaczęły bardziej przypominać społeczny obstrukcjonizm niż ruch oporu.
Wielu zaczęło także zadawać pytania, do czego ta utrzymująca się przemoc ma niby doprowadzić. Stawało się coraz bardziej oczywiste, że partyzanci walczą o przegraną sprawę, i większość cywilów pragnęła jedynie, by przemoc ustała. Wielu ludzi zmuszonych do opowiedzenia się po którejś ze stron porzuciło niechętnie narodowościowe poglądy na rzecz stabilności. Pod koniec lat czterdziestych donoszenie na grupy partyzanckie stało się coraz bardziej powszechne, robili to nie tylko płatni informatorzy i byli partyzanci, których skłoniono do zmiany stron, ale i zwykli obywatele. W 1948 roku do większości aresztowań i zabójstw partyzantów – więcej niż siedmiu na dziesięciu – doszło dzięki pozyskaniu informacji. Innymi słowy – zostali zdradzeni.
Koniec ruchu oporu
Jednym z największych błędów partyzantów w krajach bałtyckich było przekonanie, że toczone przez nich walki są w głównej mierze zmaganiami wojskowymi. W rzeczywistości byli atakowani na kilku frontach – nie tylko militarnym, ale też ekonomicznym, społecznym i politycznym. Sowieci od samego początku rozumieli, w jak wielkim stopniu partyzantka zależy od pomocy lokalnych wiejskich społeczności. Zaczęli zatem demontować owe wspólnoty z bezwzględnością, która wprawiła bojowników w osłupienie.
Pierwszy cios nastąpił zaraz po zakończeniu wojny, gdy komuniści zapoczątkowali reformę rolną. To była kwestia, która podzieliła społeczeństwo, przy czym biedni i bezrolni znaleźli się naturalnie w dużo korzystniejszej sytuacji niż ci zmuszeni do oddania części majątku. Było dużo bardziej prawdopodobne, że do partyzantów przystaną średnio zamożni rolnicy niż biedniejsi chłopi – stworzyło to zalążek walki klas i pozwoliło władzom przedstawiać partyzantów jako reakcjonistów. Może się to wydawać nieistotne, ale w rzeczywistości było to ważne polityczne zwycięstwo komunistów, którzy mogli twierdzić, że są obrońcami biedoty. Wraz z innymi politycznie korzystnymi posunięciami, takimi jak przyznanie Litwinom Wilna – miasta, do którego zawsze rościli sobie prawa, ale go nie kontrolowali – oznaczało to, że na Litwie nie każdy był tak skłonny wspierać partyzantów, jak działo się to w pozostałych państwach bałtyckich.
Weterani litewskich oddziałów "leśnych braci", 2009
Drugi cios spadł w późnych latach czterdziestych, kiedy Sowieci ponownie podjęli proces deportacji wrogów politycznych. Między 22 a 27 maja 1948 roku z Litwy wywieziono ponad 40 tysięcy ludzi; w marcu następnego roku dołączyło do nich kolejne 29 tysięcy. Deportacje 43 tysięcy mieszkańców Łotwy na Syberię położyły kres nadziejom na skuteczną walkę. Chociaż na krótką metę wydarzenia te sprawiły, że więcej ludzi pragnęło uciec do lasu i przyłączyć się do partyzantów, to zarazem pozbawiły ich wsparcia lokalnych mieszkańców. Od tego momentu partyzanci nie mogli już polegać na tym, że okoliczna ludność dostarczy im żywność i inne zapasy. Przeciwnie – musieli wyjść z ukrycia i rekwirować to, czego potrzebowali, informując tym samym władze o swojej obecności.
Ostateczny cios partyzanckim liniom zaopatrzeniowym zadała polityka kolektywizacji, która niemal wyeliminowała z rolnictwa prywatne osoby. Kiedy prawie wszystkie gospodarstwa znalazły się w posiadaniu państwa, zniknęli sympatyzujący z bojownikami chłopi, na których ci mogliby polegać. Kolektywizacja w państwach bałtyckich była nawet intensywniejsza niż w innych krajach bloku komunistycznego. Na początku 1949 roku skolektywizowanych było jedynie 3,9 procent litewskich gospodarstw rolnych, 5,8 procent estońskich i około 8 procent łotewskich. Kiedy polityka kolektywizacji została formalnie ogłoszona, wielu wieśniaków się jej opierało, ale później, gdy licznych chłopów ukarano deportacjami, reszta dostosowała się do nowych zasad. Pod koniec tego roku pod kontrolę państwa zostało oddanych 62 procent litewskich gospodarstw rolnych. W Estonii i na Łotwie, gdzie partyzantka nie była tak silna, a opór był mniej zorganizowany, było to odpowiednio 80 i 93 procent.
Po zniszczeniu sieci wsparcia partyzantów w kraju jedynym ich ratunkiem była pomoc z Zachodu. W desperacji słali na Zachód emisariuszy, by ci domagali się wsparcia. Najbardziej znany był Litwin Juozas Lukša, który przeszedł granicę z Polską i na początku 1948 roku dotarł do Paryża. Miał ze sobą listy do papieża i Organizacji Narodów Zjednoczonych, opisujące brutalne deportacje, jakie odbywały się na Litwie. Jednak wysiłki Lukšy, by wzbudzić zainteresowanie Zachodu dla jego sprawy, spełzły na niczym. Pomijając kilka niezdecydowanych działań zachodnich agencji wywiadowczych, partyzantów z krajów bałtyckich pozostawiono samym sobie.
W 1950 roku, kiedy Lukša wrócił na Litwę, toczyła się tam walka o przegraną sprawę. Rzesze partyzantów, którzy zapełniali lasy między 1944 a 1947 rokiem – w liczbie nawet do 40 tysięcy – teraz stopniały do zaledwie dwóch tysięcy. Do lata 1952 roku pozostało ich prawdopodobnie jedynie pięciuset. Powrót Lukšy był wielkim wydarzeniem dla Sowietów. Tropiły go dosłownie tysiące enkawudzistów, którzy przeczesywali lasy w okolicach Punii i Kazlų Rūdy. W końcu został zdradzony przez kogoś, kogo uważał za przyjaciela, wciągnięty w zasadzkę i zastrzelony. Taki sam los spotkał – jednego po drugim – wszystkich leśnych dowódców na Litwie. W 1956 roku, dwanaście lat po rozpoczęciu zmagań, ostatnie partyzanckie grupy zostały ostatecznie zlikwidowane.
Narody męczenników
Pomimo przerażającej skuteczności radzieckich sił bezpieczeństwa partyzancka sprawa nigdy nie została całkiem przegrana. Nawet po schwytaniu w 1956 roku ostatniego wielkiego dowódcy Adolfasa Ramanauśkasa – pseudonim Vanagas („Jastrząb”) – w przepastnych litewskich lasach pozostało około czterdziestu pięciu partyzantów. Jeszcze w 1965 roku milicja otoczyła dwóch pozostałych na wolności partyzantów: zastrzelili się, by uniknąć uwięzienia. Ostatniemu litewskiemu partyzantowi, Stasysowi Guidze, ukrywanemu przez ponad trzydzieści lat przez pewną wieśniaczkę, udało się uniknąć pojmania aż do śmierci w 1986 roku.
Dwaj bracia, Estończycy Hugo i Aksel Mõttus, zostali w końcu schwytani przez policję w 1967 roku. Przez dwadzieścia lat, w ciągu których na skutek głodu i chorób stracili ojca, brata i siostrę, mieszkali w zimnych i wilgotnych leśnych bunkrach. Wszystkich krewnych pogrzebali w lesie. W lecie 1974 roku partyzant Kalev Arro został zastrzelony przez radzieckich funkcjonariuszy, na których natknął się w wiosce Võrumaa. Ale ostatni estoński partyzant, August Sabbe, zginął dopiero cztery lata później, kiedy w sierpniu 1978 roku próbowało go aresztować KGB. Sabbe chciał uciec, wskakując do rzeki Võhandu, ale utonął.
Adolfas Ramanauskas-Vanagas - bohater litewskiej partyzantki antykomunistycznej
W szczytowym okresie zimnej wojny, kiedy kraje bałtyckie znajdowały się pod radzieckim panowaniem, nie dało się uniknąć wniosku, że tacy ludzie zmarnowali sobie życie. Jak ci zapomniani japońscy żołnierze, którzy przebywali na odległych pacyficznych wysepkach do lat siedemdziesiątych, albo jak samotnik Manuel Cortés, hiszpański republikanin, który ukrywał się przed Franco do 1969 roku, również ostatni partyzanci prowadzili wojnę długo po tym, gdy reszta świata poszła swoją drogą. Stawiali na nowy konflikt między Stanami Zjednoczonymi i ZSRR i za błędną ocenę sytuacji zapłacili życiem oraz więzieniem i deportacją bliskich. Mimo całej odwagi i patriotyzmu ich opór wobec sowieckiej władzy zdawał się ostatecznie nie mieć znaczenia.
Nie można jednak lekceważyć wpływu, jaki wojna partyzancka miała na późniejsze ruchy oporu. Postępowanie Sowietów z partyzantami i ich rodzinami, choć na krótką metę skuteczne, doprowadziło jedynie do powstania całych zastępów permanentnie niezadowolonych ludzi. To ci, których wykluczono z uczestnictwa w życiu społecznym i których dzieciom odmówiono pracy i dostępu do wykształcenia, staną się później najbardziej aktywnymi członkami ruchów dysydenckich w krajach bałtyckich.
W latach sześćdziesiątych, siedemdziesiątych i osiemdziesiątych ludność tych państw opierała się represjom i chociaż nigdy nie podniosła ponownie broni przeciwko Sowietom, wciąż inspirowały ją wspomnienia partyzanckich bojów. Bez końca opowiadano leśne historie; w domach śpiewano partyzanckie pieśni, co znalazło później odzwierciedlenie w tallińskiej „śpiewającej rewolucji”. Powielano i rozpowszechniano pamiętniki partyzantów, takie jak autorstwa Juozasa Lukšy Partizanai, który się stał bestsellerem na Litwie krótko po ogłoszeniu przez nią niepodległości w 1990 roku. Partyzancka wojna do tego stopnia zainspirowała jednego z pierwszych postradzieckich premierów Estonii, że później on również napisał książkę na ten temat.
Historia bitwy o Kalniškės, którą zrelacjonowałem na początku rozdziału, stanowi idealny przykład tego, w jaki sposób partyzantka inspirowała – i nadal inspiruje – kolejne pokolenia. Po latach historia bitwy przeniknęła do folkloru, powstały pieśni unieśmiertelniające ostatnią heroiczną batalię. Zamiast blednąć z czasem, historia w istocie zyskiwała głębię i oddźwięk. W latach osiemdziesiątych byli partyzanci wrócili do Kalniškės i wznieśli sanktuarium dla poległych towarzyszy, w którym odprawiono uroczystości w rocznicę bitwy. W 1989 roku stało się to źródłem napięć w stosunkach z Sowietami. Stacjonujący w pobliskim radzieckim garnizonie żołnierze celowo odbywali ćwiczenia w czasie rocznicowych obchodów i strzelali nad głowami zgromadzonych ludzi. W nocy zniszczyli świątynię. Jednak po uzyskaniu przez Litwę niepodległości wzniesiono nowy pomnik, a ciała poległych pod Kalniškės partyzantów ekshumowano i godnie pochowano. Dzisiaj bitwę wciąż upamiętniają doroczne uroczystości, w których uczestniczą byli partyzanci i ich rodziny, przedstawiciele litewskiego rządu i wojska, a także lokalni politycy i uczniowie. Wydarzenie urosło do rangi symbolu nie tylko bohaterstwa partyzantów, ale i zmagań o niepodległość Litwy, które trwały niemal pół wieku.
Nie należy dzisiaj lekceważyć zmagań leśnych braci jako bezsensownego poświęcenia. Ich skazana na porażkę walka nie jest tylko pewną historią o tragicznym zakończeniu – od wczesnych lat dziewięćdziesiątych stała się także częścią ogólnej historii, którą wieńczy odzyskanie niepodległości przez wszystkie trzy kraje bałtyckie. W tym kontekście ofiary poniesione przez partyzantów i ich bliskich oraz zwolenników są przynajmniej częściowo usprawiedliwione. Mimo dziesiątków tysięcy zabitych po obu stronach oraz wegetujących na uchodźstwie i zmarnowanych egzystencji obywatele Litwy, Łotwy i Estonii widzą teraz w czynach leśnych braci sprawę wartą zachodu i źródło narodowej dumy.
źródło: histmag.org/Lesni-bracia-baltyccy-zolnierze-wykleci-8346
„Antysowiecki ruch oporu jest jednym z najbardziej niedocenianych konfliktów dwudziestego wieku, szczególnie na Zachodzie. Przez ponad dziesięć lat licząca setki tysięcy bojowników nacjonalistyczna partyzantka toczyła przeciwko Sowietom skazaną na niepowodzenie wojnę w straceńczej nadziei, że Zachód przyjdzie im w końcu z pomocą”...
Przejęcie Europy Wschodniej przez komunistów nie było pokojowym procesem. Między sympatykami Sowietów a tymi, którzy im się sprzeciwiali, często wybuchały walki; robotnicy wywoływali zamieszki w reakcji na brutalność komunistów, a chłopi zbroili się przeciwko władzom, opierając się kolektywizacji. W większości wypadków był to spontaniczny wyraz powszechnego gniewu, który szybko tłumiono. Czasami jednak opór przybierał bardziej zorganizowane formy.
Działo się to zwłaszcza w tych częściach Europy, w których już wiedziano, jak to jest żyć pod sowieckim knutem. Szczególnie w państwach bałtyckich oraz przyszłej zachodniej Ukrainie pojawiły się nacjonalistyczne ruchy, których członkowie byli dobrze zorganizowani, nastawieni patriotycznie i gotowi walczyć aż do śmierci. W przeciwieństwie do sąsiadów z południa nie mieli złudzeń co do intencji Stalina. Doznawszy już radzieckiej okupacji na początku wojny, w powojennych latach nie widzieli niczego nowego, a raczej postrzegali je jako kontynuację procesu, który się zaczął w 1939 i 1940 roku.
Znaczek pocztowy przedstawiający bohatera litewskiej partyzantki Jonasa Žemaitisa-Vytautasa
Antysowiecki ruch oporu jest jednym z najbardziej niedocenianych konfliktów dwudziestego wieku, szczególnie na Zachodzie. Przez ponad dziesięć lat licząca setki tysięcy bojowników nacjonalistyczna partyzantka toczyła przeciwko Sowietom skazaną na niepowodzenie wojnę w straceńczej nadziei, że Zachód przyjdzie im w końcu z pomocą. Ta wojna ciągnęła się jeszcze w latach pięćdziesiątych, a jej skutkiem były dziesiątki tysięcy ofiar po obu stronach.
Największy opór stawiano w zachodniej Ukrainie, gdzie między 1944 a 1950 rokiem liczba ludzi zaangażowanych w działalność partyzancką sięgnęła prawdopodobnie 400 tysięcy. Jak już jednak pokazałem, sytuacja na Ukrainie była niezwykle skomplikowana i miała związek z czystkami etnicznymi.
Do bardziej „nieskażonego” antysowieckiego oporu dochodziło w krajach bałtyckich, a zwłaszcza na Litwie, która według raportów szwedzkiego wywiadu miała „najlepiej zorganizowane i najbardziej zdyscyplinowane ze wszystkich grup partyzanckich”. We wszystkich trzech krajach bałtyckich partyzanci byli znani pod wspólną nazwą „leśnych braci”. W pełnej narodowej dumy atmosferze, dominującej od lat dziewięćdziesiątych, ich wyczyny stały się dosłownie legendarne.
Bitwa o Kalniškės
Gdy jesienią 1944 roku Armia Czerwona przetoczyła się przez kraje bałtyckie, dziesiątki tysięcy Estończyków, Łotyszy i Litwinów zeszły do podziemia. Nie zrobili tego z lekkim sercem. Na długi czas porzucili domy i majątki, stracili kontakt z rodzinami i przyjaciółmi, często głodowali. Niektórzy pomieszkiwali u znajomych, przenosząc się co parę tygodni z miejsca na miejsce, tyleż by nie nadużywać gościnności gospodarzy, ile i dla uniknięcia wykrycia. Większość uciekła do lasu, gdzie żyła bez dachu nad głową czy odpowiedniego ubrania. Jesień przywiodła deszcze, które zamieniły wiele obszarów w prawdziwe mokradła; zima – szczególnie dwie pierwsze powojenne zimy – była nadzwyczaj mroźna w tej części Europy. Ranni lub ci, którzy chorowali, nie mogli żywić nadziei na właściwą opiekę.
Naiwnością byłoby sądzić, że wszyscy, którzy zdecydowali się na tę walkę i warunki, uczynili to z czystego patriotyzmu. W 1944 roku ich liczba powiększyła się o mężczyzn usiłujących uniknąć poboru do Armii Czerwonej oraz tych, którym dawne polityczne powiązania dawały powody do obawiania się Sowietów. Później dołączyły do nich rodziny uciekające przed deportacją, rolnicy opierający się kolektywizacji lub nowe grupy politycznych przeciwników Związku Radzieckiego. Jednak centrum stanowiła silna, zorganizowana grupa tych, którzy byli oddani walce o demokrację i niepodległość. Wielu było wojskowymi: „dobrymi żołnierzami”, mówiąc słowami jednego z litewskich dowódców partyzanckich, „którzy nie obawiali się oddać życia za ojczyznę”. Ta centralna grupa nadzorowała podział ludzi na oddziały, zorganizowane na podobieństwo wojskowych, odpowiedzialne za kopanie bunkrów i budowanie leśnych schronień, za gromadzenie jedzenia oraz zapasów i – co najważniejsze – za organizowanie partyzanckich operacji.
Emblemat litewskich partyzantów
Od samego początku ci nieustraszeni mężczyźni i kobiety podjęli bardzo ambitne działania, zwłaszcza na Litwie. Na północnym wschodzie kraju oddziały partyzanckie, liczące 800 lub więcej ludzi, toczyły zażarte boje z Armią Czerwoną. W centrum wielkie grupy bojowników terroryzowały sowieckich funkcjonariuszy, a nawet przeprowadzały ataki na ich urzędy i budynki sił bezpieczeństwa w centrum Kowna. Na południu zastawiali skomplikowane zasadzki na oddziały NKWD, organizowali zamachy na komunistycznych przywódców, a nawet napadali na więzienia w celu odbicia schwytanych towarzyszy.
Nie ma tutaj miejsca, by się pokusić o przytoczenie całej listy bitew i potyczek, które stoczono w pierwszym roku po wkroczeniu Sowietów. Zamiast tego opiszę jedną, która z upływem lat urosła do rangi symbolu. Do bitwy o Kalniškės doszło w lesie na południu Litwy dokładnie tydzień po oficjalnym zakończeniu wojny. Toczyła się między licznym oddziałem NKWD z pobliskiego garnizonu w mieście Simnas a małą, lecz zdeterminowaną grupą partyzantów dowodzonych przez Jonasa Neifaltę, pseudonim Lakūnas („Lotnik”).
Neifalta był inspirującym dowódcą, dobrze znanym w regionie z opierania się tak Sowietom, jak i nazistom. Były oficer znajdował się od czasu pierwszej okupacji kraju w 1940 roku na sowieckiej liście skazanych na odstrzał. Schwytano go w 1944 roku i został postrzelony w pierś, ale zdołał uciec ze szpitala, w którym Sowieci umieścili go pod strażą. Gdy doszedł do siebie w gospodarstwie krewnego, jesienią wraz z żoną Albiną uciekli do lasu. Następne pół roku spędzili na zbieraniu ludzi, szkoleniu ich i przeprowadzaniu błyskawicznych operacji przeciwko Sowietom i ich współpracownikom.
By położyć kres działalności Neifalty, 16 maja 1945 roku do lasów Kalniškės pomaszerowała silna jednostka NKWD. Otoczyła obszar, na którym Neifalta się ukrywał, i zaczęła zaciskać pierścień. Rozumiejąc, że są w pułapce, Neifalta i jego zwolennicy wycofali się głęboko w las na wzgórze i przygotowali się do bitwy. Bronili się bohatersko, zadając z broni ręcznej oraz granatami ogromne straty Sowietom – według partyzantów było ponad 400 ofiar (chociaż Rosjanie podali liczbę będącą jedynie ułamkiem tamtej). Jednak po kilku godzinach partyzantom zaczęło brakować amunicji. Neifalta pojął, że jedyną nadzieją na przeżycie jest próba przedarcia się przez kordon. Korzystając z resztek amunicji, około dwóch tuzinów partyzantów przebiło się przez radzieckie linie i uciekło, znajdując schronienie na pobliskich bagnach Žuvintas. Zostawili zwłoki czterdziestu czterech towarzyszy – ponad połowę ich początkowego stanu – w tym żonę Neifalty, która zginęła z pistoletem maszynowym w rękach.
Sam Neifalta przeżył, by walczyć dalej, ale nie trwało długo, nim dopadło go przeznaczenie. W listopadzie tego roku on i jego towarzysze zostali kolejny raz otoczeni w pobliskiej, odosobnionej zagrodzie i Neifalta zginął w wymianie ognia.
Gazeta wydawana przez litewski ruch oporu pod okupacją sowiecką
Kiedy Litwini wspominają antysowiecką insurekcję z lat czterdziestych i pięćdziesiątych, właśnie takie historie opowiadają. Takie bitwy stały się symbolem wszystkiego tego, co chcą pamiętać na temat własnego bohaterstwa i szlachetności sprawy.
Jeśli jednak spojrzeć na nią obiektywnie, bitwa pod Kalniškės ujawnia także wiele powodów, dla których taki opór był skazany na niepowodzenie. Przede wszystkim Sowieci mieli dużo lepsze zaopatrzenie – to nie im skończyła się amunicja. Także liczebnie znacznie przewyższali partyzantów pod Kalniškės, podobnie jak w niemal każdej innej bitwie tamtego okresu. Chociaż uważa się, że w latach 1944–1956 w ruch oporu na Litwie było zaangażowanych około 100 tysięcy ludzi – a Estonia i Łotwa szczyciły się kolejnymi 20–40 tysiącami – było to niczym w porównaniu z milionami żołnierzy, jakich Sowieci mogli zmobilizować natychmiast po pokonaniu Niemiec. Na poziomie lokalnym oznaczało to, że Sowieci mogli sobie pozwolić na stracenie w jednej bitwie dziesiątków, a nawet setek ludzi. Partyzanci – nie.
Bez względu na to, jak naszym zdaniem szlachetni czy odważni byli litewscy bojownicy, ich operacje przeciwko Sowietom miały istotne słabe punkty. Chociaż partyzanci byli bardzo dobrzy w błyskawicznych akcjach, nie mogli mieć nadziei na sprostanie sile wroga w zaciętej walce. Bitwa o Kalniškės jest wzorcowym przykładem tego, co się działo, kiedy takie grupy były zmuszone do walki na warunkach Sowietów. Dużo bardziej sensowne byłoby rozdzielanie się na małe oddziałki, które łączyłyby się tuż przed atakiem, a potem ponowne rozpraszały – i rzeczywiście taką taktykę partyzanci potem przyjęli. Ale do lata 1945 roku utrzymywali w określonych miejscach duże grupy bojowe. Jak Neifalta przekonał się na własnej skórze, większe oddziały dużo łatwiej było znaleźć i zniszczyć.
Przebieg zdarzeń pod Kalniškės był znamienny dla tego, co się działo w całym kraju: Sowieci lokalizowali pojedyncze grupy partyzanckie i wykańczali jedną po drugiej. Partyzanci przekonali się, że bardzo trudno jest im walczyć, gdyż nie koordynowali strategii na poziomie krajowym. Państwowe organy, które kierowały nimi na początku, zostały zlikwidowane przez radziecką tajną policję zimą 1944/1945 roku, a próby ponownego zjednoczenia ruchu oporu nastąpiły dopiero w roku 1946. Lokalni dowódcy partyzantów, tacy jak Jonas Neifalta, skłaniali się ku działaniu w izolacji: mieli znikomy kontakt z dowódcami z innych regionów i walczyli o czysto lokalne cele. Koordynowanie na wielką skalę poszczególnych działań partyzanckich było niemożliwe.
Dlatego właśnie rozpaczliwa obrona pod Kalniškės symbolizuje wszystkie słabości ruchu oporu: niedostatek zasobów, wysoki wskaźnik strat, błędną taktykę oraz brak spójnej strategii na poziomie narodowym. Jedyną ich przewagą było oddanie dla sprawy, o którą warto było walczyć, oraz wręcz straceńcza odwaga. Takich cech nie można nie doceniać, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę ich inspirujący wpływ na przyszłe pokolenia bojowników.
Co do samego Jonasa Neifalty, on także uosabiał zarówno męstwo partyzantów, jak i ich wady. Przejmując inicjatywę i dając przykład, inspirował swoich ludzi, z którymi dzielił wszystkie niebezpieczeństwa i niewygody. Nie była to forma przywództwa zamyślonego na długie przetrwanie: Neifalta przeżył swoich towarzyszy spod Kalniškės tylko o pół roku.
Sowiecki terror
Radziecka kampania przeciwko partyzantom była tak samo skuteczna i bezlitosna, jak przejmowanie przez nich władzy w Europie Wschodniej. Musiało tak być. Sowietów bardzo niepokoił zarówno zasięg, jak i determinacja członków ruchu oporu na Litwie. Na początku najważniejsza dla nich musiała być walka z Niemcami, więc po prostu nie mogli sobie pozwolić na to, by partyzanci zagrozili liniom zaopatrzeniowym dla frontu. W 1944 roku Ławrientij Beria, szef NKWD, rozkazał oczyścić Litwę z partyzantów „w ciągu dwóch tygodni” i oddelegował do tego jednego ze swoich najbardziej zaufanych podwładnych, generała Siergieja Krugłowa. Wśród żołnierzy, jakich Krugłow miał do dyspozycji, były dwie jednostki, które dopiero co zakończyły przeprowadzanie masowych deportacji Tatarów krymskich do Kazachstanu.
Krugłow był bezlitosnym, błyskotliwym strategiem, który instynktownie rozumiał, że partyzantów nie da się pokonać wyłącznie siłą militarną. Od samego początku do antypartyzanckich operacji starał się włączać lokalne litewskie bataliony, przede wszystkim w celu wywarcia wrażenia, że jest to bardziej wojna domowa aniżeli opór przeciwko sowieckiej okupacji. Pod jego przewodnictwem wszelkie metody były dozwolone, pod warunkiem że wspierały antypartyzancką krucjatę, i jego żołnierze rozpoczęli świadomą i rozmyślną kampanię terroru.
Oddział "leśnych braci"
Jedną z sowieckich metod było stosowanie tortur. Zwykle było to bicie, tak powszechne i brutalne, iż mówi się, że w jednym z okręgów Litwy 18 procent podejrzanych przez milicję zmarło w trakcie śledztwa8. Do innych technik należało rażenie prądem, przypalanie papierosem, przytrzaskiwanie rąk i palców więźniów drzwiami oraz podtapianie. Pewną bojowniczkę torturowano tak samo jak bohatera Roku 1984 George’a Orwella: Eleonorę Labanauskienė zamknięto w toalecie wielkości budki telefonicznej z pięćdziesięcioma szczurami. Oficjalnie tego rodzaju tortury były źle widziane przez władze, ale w rzeczywistości sankcjonowano je na każdym poziomie sowieckiej administracji. Sam Stalin stwierdził przed wojną, że stosowanie tortur jest „absolutnie właściwe i pożyteczne”, gdyż „przynosi rezultaty i znacznie przyśpiesza demaskowanie wrogów ludu”. Co najmniej do końca lat czterdziestych tajne służby radzieckie nadal cieszyły się stalinowską aprobatą dla tortur.
Chociaż istotnie dostarczały one władzom informacji, to miały także inne, mniej korzystne skutki. We wszystkich partyzanckich pamiętnikach można przeczytać dumne stwierdzenia, że „leśni bracia” woleliby zginąć, niż się poddać, i istnieją liczne opowieści o partyzantach usiłujących desperacko wyrwać się z okrążenia. To nie jest mit: sowieckie raporty także opisują nadzwyczajną determinację zarówno ukraińskich, jak i litewskich partyzantów, by nie dać się wziąć żywcem. Raport litewskiej milicji ze stycznia 1945 roku mówi o tym, jak oddziały służb bezpieczeństwa otoczyły dom z dwudziestoma pięcioma partyzantami, którzy odmówili poddania się nawet po tym, gdy dom został podpalony. Pięciu z nich wyrwało się na zewnątrz i czołgało po polu w kierunku załogi karabinu maszynowego, usiłując go uciszyć. Zostali zastrzeleni jeden po drugim, ale nie zrezygnowali z zadania. Reszta oddziału nadal strzelała z płonącego budynku, aż ten w końcu zapadł się i ich pogrzebał. Taka determinacja była jedynie częściowo spowodowana odwagą. Pewność, że będą torturowani, a przypuszczalnie także obawa przed tym, co mogliby ujawnić w trakcie przesłuchania, dostarczała partyzantom silnej motywacji, by nie dać się wziąć żywcem.
Stosowanie tortur to tylko jeden z elementów systemu terroryzowania tak partyzantów, jak i wspierającej ich ludności. Do innych sposobów zastraszania należały publiczne egzekucje przez powieszenie miejscowych przywódców partyzantki, deportacje podejrzanych o powiązanie z ruchem oporu i wystawianie na pokaz zwłok na rynku. W swoim pamiętniku Jozuas Lukša podaje sześć przypadków, kiedy trupy partyzantów wystawiono w wioskach, niekiedy w obscenicznych pozach, w celu sterroryzowania ludności – w ten sposób potraktowano ciało jego brata. Czasami NKWD zmuszał mieszkańców, by przyszli i przyglądali się zabitym, przy czym reakcję widzów obserwowano, by stwierdzić, po czyjej stronie stoją. „Jeśli widzieli, że przechodzący obok zwłok ludzie okazywali smutek lub żałość, aresztowali ich i torturowali, żądając ujawnienia imion i nazwisk zabitych”. Liczne opowieści mówią o okazywaniu nieżyjących dzieci rodzicom, którzy nie mogli ujawnić uczuć, bo to by ich zdradziło.
Cena za ujawnienie sympatii w podobnej sytuacji mogła być wysoka. Gorliwi funkcjonariusze nie wahali się atakować przyjaciół lub członków rodzin partyzantów, jeśli uważali, że to może wywabić rebeliantów z kryjówki. Najłagodniejsza kara, jakiej ci ludzie mogli się spodziewać, to aresztowanie i przesłuchanie, za którymi szła groźba zesłania na Sybir. Przypuszczalnie był to kolejny powód, dla którego partyzanci nie byli skłonni się poddawać. Wielu otoczonych przykładało granat do głowy i wysadzało się w powietrze, przede wszystkim po to, żeby nie można ich było rozpoznać i prześladować ich rodzin. Czasami Sowieci próbowali chirurgicznej rekonstrukcji, ale „w takich okolicznościach nawet ojciec nie rozpoznałby syna”.
Litewski generał Motiejus Pečiulionis-Miškinis
Niekiedy siły bezpieczeństwa posuwały się do stosowania jeszcze bardziej brutalnych metod wobec miejscowej ludności. Palenie domów i zagród było na Litwie dość rozpowszechnionym sposobem karania podejrzanych o przynależność do partyzantki i terroryzowania całych wspólnot. W końcu praktyki tej zakazał sam dowódca służb bezpieczeństwa, ale wydaje się, iż jego obiekcje wynikały nie z tego, że działanie to było nielegalne, ale z tego, iż podejrzewał, że niektóre jego oddziały napadają na niewinnych cywilów, by unikać walki z partyzantami. Wewnętrzne śledztwo ujawniło, że palono nie tylko budynki – niekiedy wraz z nimi palono ludzi. Na przykład 1 sierpnia 1945 roku dowodzony przez starszego lejtnanta Lipina pluton NKWD podłożył ogień pod dom w wiosce Švendriai w pobliżu Šiauliai. Według obecnego tam żołnierza, rodzina znajdowała się wówczas w środku:
Szeregowiec Janin podpalił dom z zewnątrz. Kiedy stara kobieta, robiąc znak krzyża, wyszła z budynku, a za nią dziewczyna, Lipin kazał im wrócić. Kobiety zaczęły uciekać. Lipin wyjął pistolet i zaczął do nich strzelać, ale chybił. Jeden żołnierz zastrzelił starą, podczas gdy Lipin pobiegł za dziewczyną i strzelił do niej z bliska. Potem rozkazał dwóm żołnierzom, by wzięli ciała i wrzucili przez okno do domu. Żołnierze złapali staruszkę za ręce i nogi i wrzucili do płonącego budynku, a potem zrobili to samo z ciałem dziewczyny. Niebawem przez inne drzwi wybiegł z wnętrza stary mężczyzna i syn. Żołnierze otworzyli ogień, ale nie trafili. Potem mnie i dwóm innym żołnierzom rozkazano złapać i zabić syna, ale nie udało się nam to, gdyż było ciemno i tamten uciekł. Wracając, zaczęliśmy przeczesywać pole żyta. Znaleźliśmy starszego mężczyznę; był ranny i czołgał się w zbożu. Jeden z żołnierzy go dobił i zanieśliśmy zwłoki do domu.
Następnego ranka żołnierze wrócili do spalonego domu, by zabrać ciało starszego mężczyzny na dowód, że wyeliminowali grupę „bandytów”. W pogorzelisku ujrzeli ciało nastolatka, który spłonął żywcem. Nie chcąc dźwigać zwęglonych ciał, ukradli świnię i dwie owce, należące do zabitych, po czym wrócili na posterunek.
Istnieją oczywiście liczne przykłady, że w domach palono żywcem także partyzantów, którzy nie chcieli się poddać, ale takie relacje jak przytoczona wyżej stanowią dowód, że takich praktyk nie byli skłonni akceptować nawet Sowieci. Terror stosowany na oślep bowiem skłaniał ludzi do przyłączenia się do ruchu oporu, zarówno z powodu oczywistego wstrętu wobec poczynań, których byli świadkami, jak i z obawy, że sami mogliby się stać kolejnymi ofiarami. Zdecydowanie usztywniał także postawę partyzantów i istotnie zapewniał im sprawę, o którą warto było walczyć. Radziecka doktryna zalecała dużo bardziej zogniskowany terror, skierowany bezpośrednio wobec tych, którym można było udowodnić wspieranie ruchu oporu: na wszystkich innych należało sprawiać wrażenie, że są stosunkowo bezpieczni tak długo, jak długo będą unikać partyzantów jak ognia. Jednak oficjalna polityka nigdy nie była egzekwowana i sadystycznym lokalnym oficerom często latami uchodziły na sucho przypadkowe akty terroru.
W miarę jak nasilały się walki partyzanckie, radzieckie metody stawały się coraz bardziej wyrafinowane. W 1946 roku zorganizowano całe oddziały fałszywych partyzantów w celu schwytania tych prawdziwych. Takie grupy udawały, że pochodzą z innego rejonu kraju, i podczas umówionego spotkania z prawdziwymi partyzantami zabijały ich oraz wszystkich świadków. Mordowano także i okradano cywilów, podszywając się pod partyzantów i przysparzając im tym samym złej sławy.
Oprócz tworzenia fałszywych band Sowieci zaczęli umieszczać agentów w oddziałach prawdziwej partyzantki. Czasami wykorzystywali w tym celu komunistów lub bałtyckich repatriantów, którzy w czasie wojny mieszkali w Związku Radzieckim, ale częściej usiłowali werbować członków ruchu oporu, by zwrócić ich przeciwko dawnym towarzyszom broni. Największym źródłem rekrutów były amnestie z 1945 i 1946 roku. Zgodnie z warunkami tych abolicji partyzanci uzyskaliby uniewinnienie, gdyby wyrzekli się swojej działalności i oddali przynajmniej jedną sztukę broni. W praktyce jednak aparat bezpieczeństwa groził tym ludziom deportacją, jeżeli nie zgodzili się szpiegować swoich towarzyszy, a nawet przystać do oddziałów partyzanckich w roli agentów NKWD. W takiej sytuacji większość z nich robiła jedyne, co było możliwe: zgadzali się pracować na rzecz sił bezpieczeństwa, a potem nic nie robili. Niektórzy ugięli się jednak pod naciskiem i zaczęli donosić na byłych przyjaciół.
Nazwiska partyzantów zamordowanych przez sowiecki aparat bezpieczeństwa
Przypuszczalnie największym sukcesem radzieckich szpiegów była infiltracja centralnej organizacji litewskiego ruchu oporu. Wiosną 1945 roku służba bezpieczeństwa zwerbowała lekarza nazwiskiem Juozas Markulis, który stał się jednym z najcenniejszych agentów. W trakcie następnych miesięcy Markulis zdołał przekonać partyzantów, że przewodzi podziemnej grupie wywiadowczej; zaczęto mu ufać do tego stopnia, że kiedy partyzanci próbowali stworzyć nową zwierzchnią organizację, Demokratyczny Ruch Oporu (Bendras Demokratinis Pasipriešinimo Sąjūdis, BDPS), Markulis został wybrany na jednego z przywódców. Milicja zdobyła pewną kontrolę nad tą organizacją dzięki Markulisowi, który wykorzystał swoją pozycję, by zachęcić partyzantów do demobilizacji i złożenia broni. Obietnicą fałszywych dokumentów udało mu się zdobyć listę członków partyzantki, a nawet ich zdjęcia. Za sprawą takich i podobnych akcji kilku regionalnych dowódców aresztowano, zabito, a w jednym przypadku na wschodzie kraju zastąpiono agentem Markulisa.
Na początku lat pięćdziesiątych Sowieci zorganizowali specjalistyczne grupy w celu wyszukiwania i monitorowania komórek partyzanckich na konkretnych obszarach. Ich zadaniem było stworzenie kompletnego dossier poszukiwanych partyzantów – nazwisk, pseudonimów, zwyczajów, metod kamuflażu i sygnalizowania, pomocników i kontaktów z innymi oddziałami – a potem ich wyeliminowanie. Ponieważ liczba partyzantów zaczęła topnieć, podobnie jak poparcie dla nich wśród ludności, ruch oporu nie mógł wiele zrobić, by się przed tym ochronić. Resztę partyzantów wytropiono jednego po drugim i wyeliminowano.
Partyzanci czy „bandyci”?
Były premier Estonii Mart Laar przedstawia w swojej historii estońskiej partyzantki opowieść o legendarnym bojowniku Antsie Kaljurandzie, który stał się znany jako „Ants Straszliwy”. Wedle tej opowieści Ants miał zwyczaj listownego ogłaszania swego przybycia w danej okolicy. Pewnego razu powiadomił kierownika restauracji w Parnawie, że określonego dnia o konkretnej porze zjawi się na obiad i spodziewa się szczególnie smacznego posiłku. Kierownik lokalu natychmiast powiadomił władze. W wyznaczony dzień restaurację otoczyły hordy tajniaków z NKWD, gotowych wyskoczyć z ukrycia i pojmać słynnego partyzanckiego dowódcę. Ants oszukał ich wszystkich, nadjechał radzieckim samochodem, z radzieckimi wojskowymi tablicami rejestracyjnymi, i w mundurze wysokiego rangą oficera. Niczego nie podejrzewając, enkawudziści zostawili go w spokoju. Po spożyciu obfitego posiłku Ants zostawił szczodry napiwek i włożył pod talerz karteczkę ze słowami: „Wielkie dzięki za obiad, Ants Straszliwy”. Kiedy enkawudziści się zorientowali, po partyzancie i jego kradzionym samochodzie dawno nie było śladu.
Ants Kaljurand, znany jako "Ants Straszliwy"
Podobne relacje ujawniają pewien problem ze zrozumieniem tego, co się działo podczas wojny partyzanckiej. Jest zwyczajnie nie do pomyślenia, by jakikolwiek leśny dowódca nabrał zwyczaju zawiadamiania listownie o swoim przybyciu albo że posuwałby się do takich popisów dla zjedzenia posiłku – a jednak podobne historie są powtarzane bez końca, jakby były prawdziwe. Litewski partyzant Juozas Lukša dostrzegł istotną rolę mitów w inspirowaniu ludzi, ale przyznał, że wiele z nich to bzdury: „Ludzie sympatyzowali z partyzantami”, napisał w 1949 roku, „zatem opowieści o ich heroicznych wyczynach były często przesadzone w takim stopniu, że ostawał się jedynie cień prawdy”.
Biorąc pod uwagę współczesną sympatię dla wszystkich, którzy się opierali radzieckim represjom, łatwo jest wpaść w uwielbienie. Bez względu jednak na to, jak bardzo podobałoby się nam wyobrażanie sobie partyzantów na wzór Robin Hooda, większość z nich ani trochę nie pasowała do tego romantycznego obrazu. Większość wstąpiła do ruchu oporu nie z bohaterstwa, ale by uniknąć aresztowania, deportacji lub wcielenia do Armii Czerwonej. I pozostawali w lesie tylko tak długo, jak długo korzyści przeważały nad ryzykiem: ogromna większość wróciła do cywilnego życia przed upływem dwóch lat.
Chociaż większość partyzantów wybrała opór ze względów narodowościowych i patriotycznych, było wielu takich, którzy ukrywali się przed Sowietami wyłącznie dlatego, że kolaborowali z Niemcami i chcieli uniknąć kary. Niektórzy byli podczas wojny mocno zaangażowani w antysemickie pogromy i masakry.
Zwłaszcza ukraiński ruch partyzancki wspierał się na brutalnej rasistowskiej ideologii, ale także w państwach bałtyckich niektóre oddziały partyzanckie miały mroczną historię. Pułk „Żelazny Wilk” na Litwie powstał w czasie wojny jako organizacja faszystowska. Chociaż rasistowska baza grupy zmalała znacznie do lata 1945 roku, to w opowiadanych przez bojowników historiach nadal pojawiały się antysemickie elementy. Przypuszczalnie nic dziwnego, że niektórzy na Zachodzie patrzyli podejrzliwie na ich motywy. Arcybiskup Canterbury wygłosił mowę sugerującą, że bałtyccy partyzanci są faszystami, których deportacja była usprawiedliwiona. Chociaż jego uwagi były z pewnością nieopatrzne, zawierały dość prawdy, by część błota przylgnęła.
Jonas Žemaitis-Vytautas
Jeszcze bardziej problematyczne dla partyzantów było twierdzenie przez Rosjan, że nie są bojownikami o wolność, a zwykłymi „bandytami”. Łatwo było to obalić, kiedy partyzanci toczyli zaciekłe walki z oddziałami radzieckiej armii, ale dużo trudniej, kiedy zostali zmuszeni zwrócić się przeciwko cywilom. Jak już wykazałem, partyzanci na Litwie doznali na początku tak ciężkich strat, że musieli zmienić taktykę. Począwszy od lata 1945 roku, ogromną większość zabitych stanowili cywile – głównie komunistyczni funkcjonariusze, którzy otwarcie współpracowali z Sowietami. To samo działo się w zachodniej Ukrainie oraz na Łotwie i w Estonii, gdzie ruch oporu nie był nigdy na tyle potężny, by otwarcie stawić czoło radzieckim siłom, więc cywile od samego początku byli głównym celem. Nieuchronnie ginęli niewinni ludzie i życzliwość wobec partyzantów zaczęła słabnąć.
Partyzanci musieli więc stąpać po kruchym lodzie. Żeby odnieść sukces, musieli się ustawiać na pozycji alternatywnej władzy, zdolnej narzucić swoją wolę ludziom. I trzeba było to zrobić bez piętnowania tych ludzi. Z jednej strony byli zobowiązani karać wszystkich, którzy ze zbytnim zapałem współpracowali z Sowietami, a z drugiej strony musieli przyznać, że wielu lokalnych funkcjonariuszy nie miało wyboru. Na terenach, na których partyzanci byli silni, mogli przynajmniej na jakiś czas narzucić własną formę porządku prawnego. Jednak na obszarach, gdzie byli słabi, ich działanie ograniczało się jedynie do naruszania prawa i porządku. Uzyskiwanie pomocy od wyczerpanej latami chaosu i rozlewu krwi ludności stawało się coraz trudniejsze.
Jak Sowieci, partyzanci posuwali się czasami do terroru. Niekiedy przemoc była jedynie wynikiem gniewu, frustracji lub rodziła się w ogniu walki. W marcu 1946 roku w estońskim miasteczku Osula partyzanci przypuścili atak na miejscowy „batalion niszczycielski” lub inaczej milicję ochotniczą. Była to po części próba narzucenia przez ruch oporu swojej władzy w okolicy, ale także akt odwetu za okrucieństwa milicji. Partyzanci sporządzili listę winnych funkcjonariuszy i na czas egzekucji uwięzili ich w aptece. Według świadków operacja przerodziła się wkrótce w krwawą orgię:
Leśni bracia zaczęli zabijać pojmanych zgodnie ze swoją listą. Wkrótce się zorientowali, że nie obejmuje ona wszystkich, których chcieli na niej mieć. Skutkiem zabijania część z nich wpadła w szał i zaczęła strzelać do kobiet i dzieci, których nie mieli w spisie. Zabito całe rodziny członków władz, którzy przysporzyli leśnym braciom cierpień. Na chwilę kobietom udało się powstrzymać rozlew krwi. W pewnym momencie odwiodły partyzantów od zastrzelenia żony dowódcy „batalionu niszczycielskiego”, mówiąc, że nie powinno się zabijać ciężarnej.
Uważa się, że tamtego dnia zastrzelono trzynaścioro ludzi, zanim partyzanci się rozproszyli i wycofali do swojej kryjówki.
W innych wypadkach istniały bardziej wyrachowane, polityczne powody terroryzowania społeczności. Usiłując powstrzymać reformę rolną, litewscy partyzanci atakowali czasami chłopów, którym przyznano ziemię z rozparcelowanych majątków. Według radzieckich raportów z prowincji Alytus w sierpniu 1945 roku partyzanci napadli z tego powodu trzydzieści jeden rodzin i zabili czterdzieści osiem osób:
Wśród zabitych było 11 osób w wieku od 60 do 70 lat, siedmioro dzieci od 7 do 14 lat i 6 dziewcząt w wieku od 17 do 20 lat. Wszystkie ofiary były biednymi rolnikami, którzy otrzymali ziemię [skonfiskowaną] bogatym kułakom. (…) Żadna z ofiar nie pracowała dla partii ani innych państwowych urzędów.
W latach późniejszych, kiedy gospodarstwa rolne kolektywizowano siłą, partyzanci uciekali się do palenia zbiorów, niszczenia maszyn spółdzielni rolnych i zabijania żywego inwentarza. Ponieważ jednak kolektywne gospodarstwa miały dostarczać kontyngenty do rządowych magazynów, często jedynymi poszkodowanymi byli sami rolnicy. Chcąc zgromadzić zapasy, partyzanci nie mieli wyboru, jak włamywać się do spółdzielczych składów. Ponieważ teraz należały one do całej gminy, cała gmina ponosiła straty. Według niektórych historyków wraz z upływem czasu akcje partyzantów zaczęły bardziej przypominać społeczny obstrukcjonizm niż ruch oporu.
Wielu zaczęło także zadawać pytania, do czego ta utrzymująca się przemoc ma niby doprowadzić. Stawało się coraz bardziej oczywiste, że partyzanci walczą o przegraną sprawę, i większość cywilów pragnęła jedynie, by przemoc ustała. Wielu ludzi zmuszonych do opowiedzenia się po którejś ze stron porzuciło niechętnie narodowościowe poglądy na rzecz stabilności. Pod koniec lat czterdziestych donoszenie na grupy partyzanckie stało się coraz bardziej powszechne, robili to nie tylko płatni informatorzy i byli partyzanci, których skłoniono do zmiany stron, ale i zwykli obywatele. W 1948 roku do większości aresztowań i zabójstw partyzantów – więcej niż siedmiu na dziesięciu – doszło dzięki pozyskaniu informacji. Innymi słowy – zostali zdradzeni.
Koniec ruchu oporu
Jednym z największych błędów partyzantów w krajach bałtyckich było przekonanie, że toczone przez nich walki są w głównej mierze zmaganiami wojskowymi. W rzeczywistości byli atakowani na kilku frontach – nie tylko militarnym, ale też ekonomicznym, społecznym i politycznym. Sowieci od samego początku rozumieli, w jak wielkim stopniu partyzantka zależy od pomocy lokalnych wiejskich społeczności. Zaczęli zatem demontować owe wspólnoty z bezwzględnością, która wprawiła bojowników w osłupienie.
Pierwszy cios nastąpił zaraz po zakończeniu wojny, gdy komuniści zapoczątkowali reformę rolną. To była kwestia, która podzieliła społeczeństwo, przy czym biedni i bezrolni znaleźli się naturalnie w dużo korzystniejszej sytuacji niż ci zmuszeni do oddania części majątku. Było dużo bardziej prawdopodobne, że do partyzantów przystaną średnio zamożni rolnicy niż biedniejsi chłopi – stworzyło to zalążek walki klas i pozwoliło władzom przedstawiać partyzantów jako reakcjonistów. Może się to wydawać nieistotne, ale w rzeczywistości było to ważne polityczne zwycięstwo komunistów, którzy mogli twierdzić, że są obrońcami biedoty. Wraz z innymi politycznie korzystnymi posunięciami, takimi jak przyznanie Litwinom Wilna – miasta, do którego zawsze rościli sobie prawa, ale go nie kontrolowali – oznaczało to, że na Litwie nie każdy był tak skłonny wspierać partyzantów, jak działo się to w pozostałych państwach bałtyckich.
Weterani litewskich oddziałów "leśnych braci", 2009
Drugi cios spadł w późnych latach czterdziestych, kiedy Sowieci ponownie podjęli proces deportacji wrogów politycznych. Między 22 a 27 maja 1948 roku z Litwy wywieziono ponad 40 tysięcy ludzi; w marcu następnego roku dołączyło do nich kolejne 29 tysięcy. Deportacje 43 tysięcy mieszkańców Łotwy na Syberię położyły kres nadziejom na skuteczną walkę. Chociaż na krótką metę wydarzenia te sprawiły, że więcej ludzi pragnęło uciec do lasu i przyłączyć się do partyzantów, to zarazem pozbawiły ich wsparcia lokalnych mieszkańców. Od tego momentu partyzanci nie mogli już polegać na tym, że okoliczna ludność dostarczy im żywność i inne zapasy. Przeciwnie – musieli wyjść z ukrycia i rekwirować to, czego potrzebowali, informując tym samym władze o swojej obecności.
Ostateczny cios partyzanckim liniom zaopatrzeniowym zadała polityka kolektywizacji, która niemal wyeliminowała z rolnictwa prywatne osoby. Kiedy prawie wszystkie gospodarstwa znalazły się w posiadaniu państwa, zniknęli sympatyzujący z bojownikami chłopi, na których ci mogliby polegać. Kolektywizacja w państwach bałtyckich była nawet intensywniejsza niż w innych krajach bloku komunistycznego. Na początku 1949 roku skolektywizowanych było jedynie 3,9 procent litewskich gospodarstw rolnych, 5,8 procent estońskich i około 8 procent łotewskich. Kiedy polityka kolektywizacji została formalnie ogłoszona, wielu wieśniaków się jej opierało, ale później, gdy licznych chłopów ukarano deportacjami, reszta dostosowała się do nowych zasad. Pod koniec tego roku pod kontrolę państwa zostało oddanych 62 procent litewskich gospodarstw rolnych. W Estonii i na Łotwie, gdzie partyzantka nie była tak silna, a opór był mniej zorganizowany, było to odpowiednio 80 i 93 procent.
Po zniszczeniu sieci wsparcia partyzantów w kraju jedynym ich ratunkiem była pomoc z Zachodu. W desperacji słali na Zachód emisariuszy, by ci domagali się wsparcia. Najbardziej znany był Litwin Juozas Lukša, który przeszedł granicę z Polską i na początku 1948 roku dotarł do Paryża. Miał ze sobą listy do papieża i Organizacji Narodów Zjednoczonych, opisujące brutalne deportacje, jakie odbywały się na Litwie. Jednak wysiłki Lukšy, by wzbudzić zainteresowanie Zachodu dla jego sprawy, spełzły na niczym. Pomijając kilka niezdecydowanych działań zachodnich agencji wywiadowczych, partyzantów z krajów bałtyckich pozostawiono samym sobie.
W 1950 roku, kiedy Lukša wrócił na Litwę, toczyła się tam walka o przegraną sprawę. Rzesze partyzantów, którzy zapełniali lasy między 1944 a 1947 rokiem – w liczbie nawet do 40 tysięcy – teraz stopniały do zaledwie dwóch tysięcy. Do lata 1952 roku pozostało ich prawdopodobnie jedynie pięciuset. Powrót Lukšy był wielkim wydarzeniem dla Sowietów. Tropiły go dosłownie tysiące enkawudzistów, którzy przeczesywali lasy w okolicach Punii i Kazlų Rūdy. W końcu został zdradzony przez kogoś, kogo uważał za przyjaciela, wciągnięty w zasadzkę i zastrzelony. Taki sam los spotkał – jednego po drugim – wszystkich leśnych dowódców na Litwie. W 1956 roku, dwanaście lat po rozpoczęciu zmagań, ostatnie partyzanckie grupy zostały ostatecznie zlikwidowane.
Narody męczenników
Pomimo przerażającej skuteczności radzieckich sił bezpieczeństwa partyzancka sprawa nigdy nie została całkiem przegrana. Nawet po schwytaniu w 1956 roku ostatniego wielkiego dowódcy Adolfasa Ramanauśkasa – pseudonim Vanagas („Jastrząb”) – w przepastnych litewskich lasach pozostało około czterdziestu pięciu partyzantów. Jeszcze w 1965 roku milicja otoczyła dwóch pozostałych na wolności partyzantów: zastrzelili się, by uniknąć uwięzienia. Ostatniemu litewskiemu partyzantowi, Stasysowi Guidze, ukrywanemu przez ponad trzydzieści lat przez pewną wieśniaczkę, udało się uniknąć pojmania aż do śmierci w 1986 roku.
Dwaj bracia, Estończycy Hugo i Aksel Mõttus, zostali w końcu schwytani przez policję w 1967 roku. Przez dwadzieścia lat, w ciągu których na skutek głodu i chorób stracili ojca, brata i siostrę, mieszkali w zimnych i wilgotnych leśnych bunkrach. Wszystkich krewnych pogrzebali w lesie. W lecie 1974 roku partyzant Kalev Arro został zastrzelony przez radzieckich funkcjonariuszy, na których natknął się w wiosce Võrumaa. Ale ostatni estoński partyzant, August Sabbe, zginął dopiero cztery lata później, kiedy w sierpniu 1978 roku próbowało go aresztować KGB. Sabbe chciał uciec, wskakując do rzeki Võhandu, ale utonął.
Adolfas Ramanauskas-Vanagas - bohater litewskiej partyzantki antykomunistycznej
W szczytowym okresie zimnej wojny, kiedy kraje bałtyckie znajdowały się pod radzieckim panowaniem, nie dało się uniknąć wniosku, że tacy ludzie zmarnowali sobie życie. Jak ci zapomniani japońscy żołnierze, którzy przebywali na odległych pacyficznych wysepkach do lat siedemdziesiątych, albo jak samotnik Manuel Cortés, hiszpański republikanin, który ukrywał się przed Franco do 1969 roku, również ostatni partyzanci prowadzili wojnę długo po tym, gdy reszta świata poszła swoją drogą. Stawiali na nowy konflikt między Stanami Zjednoczonymi i ZSRR i za błędną ocenę sytuacji zapłacili życiem oraz więzieniem i deportacją bliskich. Mimo całej odwagi i patriotyzmu ich opór wobec sowieckiej władzy zdawał się ostatecznie nie mieć znaczenia.
Nie można jednak lekceważyć wpływu, jaki wojna partyzancka miała na późniejsze ruchy oporu. Postępowanie Sowietów z partyzantami i ich rodzinami, choć na krótką metę skuteczne, doprowadziło jedynie do powstania całych zastępów permanentnie niezadowolonych ludzi. To ci, których wykluczono z uczestnictwa w życiu społecznym i których dzieciom odmówiono pracy i dostępu do wykształcenia, staną się później najbardziej aktywnymi członkami ruchów dysydenckich w krajach bałtyckich.
W latach sześćdziesiątych, siedemdziesiątych i osiemdziesiątych ludność tych państw opierała się represjom i chociaż nigdy nie podniosła ponownie broni przeciwko Sowietom, wciąż inspirowały ją wspomnienia partyzanckich bojów. Bez końca opowiadano leśne historie; w domach śpiewano partyzanckie pieśni, co znalazło później odzwierciedlenie w tallińskiej „śpiewającej rewolucji”. Powielano i rozpowszechniano pamiętniki partyzantów, takie jak autorstwa Juozasa Lukšy Partizanai, który się stał bestsellerem na Litwie krótko po ogłoszeniu przez nią niepodległości w 1990 roku. Partyzancka wojna do tego stopnia zainspirowała jednego z pierwszych postradzieckich premierów Estonii, że później on również napisał książkę na ten temat.
Historia bitwy o Kalniškės, którą zrelacjonowałem na początku rozdziału, stanowi idealny przykład tego, w jaki sposób partyzantka inspirowała – i nadal inspiruje – kolejne pokolenia. Po latach historia bitwy przeniknęła do folkloru, powstały pieśni unieśmiertelniające ostatnią heroiczną batalię. Zamiast blednąć z czasem, historia w istocie zyskiwała głębię i oddźwięk. W latach osiemdziesiątych byli partyzanci wrócili do Kalniškės i wznieśli sanktuarium dla poległych towarzyszy, w którym odprawiono uroczystości w rocznicę bitwy. W 1989 roku stało się to źródłem napięć w stosunkach z Sowietami. Stacjonujący w pobliskim radzieckim garnizonie żołnierze celowo odbywali ćwiczenia w czasie rocznicowych obchodów i strzelali nad głowami zgromadzonych ludzi. W nocy zniszczyli świątynię. Jednak po uzyskaniu przez Litwę niepodległości wzniesiono nowy pomnik, a ciała poległych pod Kalniškės partyzantów ekshumowano i godnie pochowano. Dzisiaj bitwę wciąż upamiętniają doroczne uroczystości, w których uczestniczą byli partyzanci i ich rodziny, przedstawiciele litewskiego rządu i wojska, a także lokalni politycy i uczniowie. Wydarzenie urosło do rangi symbolu nie tylko bohaterstwa partyzantów, ale i zmagań o niepodległość Litwy, które trwały niemal pół wieku.
Nie należy dzisiaj lekceważyć zmagań leśnych braci jako bezsensownego poświęcenia. Ich skazana na porażkę walka nie jest tylko pewną historią o tragicznym zakończeniu – od wczesnych lat dziewięćdziesiątych stała się także częścią ogólnej historii, którą wieńczy odzyskanie niepodległości przez wszystkie trzy kraje bałtyckie. W tym kontekście ofiary poniesione przez partyzantów i ich bliskich oraz zwolenników są przynajmniej częściowo usprawiedliwione. Mimo dziesiątków tysięcy zabitych po obu stronach oraz wegetujących na uchodźstwie i zmarnowanych egzystencji obywatele Litwy, Łotwy i Estonii widzą teraz w czynach leśnych braci sprawę wartą zachodu i źródło narodowej dumy.
źródło: histmag.org/Lesni-bracia-baltyccy-zolnierze-wykleci-8346
Jeśli uważacie, że najsłynniejszą mumią jest szefu Tutenchamon, to zaprawdę powiadam Wam - mylicie się. Toż on trup nieżywy na amen. A mamy przecież mumię, która wiecznie żywa jest. I na dodatek nasza - słowiańska, a nie jakiś wynalazek innokontynentalny. Choć nie do końca, bo sam mumifikowany Słowianinem nie był.
Lenin
Człowiek, który zafundował nam "przymusową krainę jedynej słusznej szczęśliwości" urodził się jako Władimir Iljicz Uljanow 22 kwietnia 1870, wg kalendarza juliańskiego 10 kwietnia, w Symbirsku. Włodzimierz Iljicz Uljanow był pochodzenia rosyjsko-kałmucko-żydowsko-niemiecko-szwedzkiego. Ojciec Lenina, Ilja Nikołajewicz Uljanow, był synem astrachańskich mieszczan, pochodzenia rosyjsko-kałmuckiego. Matką Lenina była Maria Aleksandrowna z domu Blank, której ojcem był dr Israil Moisiejewicz Blank, zasymilowany i ochrzczony Żyd. Matka Marii Aleksandrowny miała pochodzenie niemiecko-szwedzkie.
W grudniu 1922 Uljanow zainicjował utworzenie Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich (ZSRR), obejmując urząd przewodniczącego Rady Komisarzy Ludowych ZSRR (łącząc to stanowisko z funkcją przewodniczącego Rady Komisarzy Ludowych RSFSR). A potem wziął i umarł, zastawiając nas z tym całym draństwem na wiele lat.
Lenin kilka dni po śmierci.
W maju 1922 nastąpił pierwszy z serii wylewów, w wyniku których Władimir został stopniowo sparaliżowany, utracił mowę i prawdopodobnie funkcje poznawcze. Potem było coraz gorzej, w końcu nastąpił trzeci udar. Lenin zmarł w wieku 53 lat. Spekulowano, że nie był to wylew, tylko kiła, ale nie ma żadnej wzmianki w dokumentacji medycznej na to wskazującej. Także to, że Lenin był dość konserwatywny (jedna żona i jedna kochanka) i raczej nie szalał za bardzo z kobietami wskazuje, że wylew jest bardziej prawdopodobny niż choroba weneryczna. Dodajmy, że Lenin był obciążony genetycznie - jego ojciec również zmarł w wyniku wylewu, w wieku 55 lat. Śmierć Lenina 24 stycznia 1924 roku, o godzinie 6.30 rano, była dla Rosjan prawdziwym szokiem, tym bardziej, że jego chorobę ukrywano przed społeczeństwem.
I natychmiast po jego śmierci zaczął się cyrk. Komuniści potrzebowali nowego "świętego" - swój symbol kultu. Mimo sprzeciwu żony Iljicza, Nadieżdy Krupskiej i samego Lenina (w swoim testamencie, Włodzimierz Lenin prosił o zwykły pochówek w ziemi na cmentarzu), Stalin kazał go zabalsamować i wystawić, jak nie przymierzając, ser na wystawie w supermarkecie. Choć oczywiście z większymi honorami. I o tej mumifikacji chcemy tu napisać.
Pogrzeb Lenina
Oj nie mieli łatwego zadania mumifikatorzy, nie mieli. A chociażby dlatego że:
#1. Lenin przeleżał około miesiąca zanim podjęto decyzję o sposobie konserwacji. Co prawda utrzymywano niską temperaturę, ale oznaki rozkładu były już widoczne ("lewa ręka miała zielono-szary kolor, a uszy miał całkowicie zdefasonowane").
#2. Zabieg musiał się udać, bo inaczej każdy z zespołu mumifikacyjnego w najlepszym razie dostał by kulkę w łeb, w najgorszym umierał by powoli, pracując ponad siły gdzieś w wiecznych śniegach.
#3. Nie było wówczas opracowanej technologii przerabiania przywódców partyjnych na wiecznie żywe pomniki, więc zespół musiał eksperymentować. A gdyby eksperyment się nie powiódł - patrz punkt 2.
#4. Mumifikacja była świetnym pretekstem żeby ugrać coś dla siebie i w partii jak zwykle zaczęła się wojna podjazdowa. A kto nie był wystarczająco uważny - patrz punkt 2.
A Lenin leżał sobie spokojnie i delikatnie się rozkładał. Delikatnie, bo po śmierci, rankiem, Profesor Aleksiej Iwanowicz, wybitny rosyjski lekarz, patolog i anatomista, zabalsamował ciało Lenina, aby doczekało w dobrym stanie dnia pogrzebu, wpompowując mu w arterie środek konserwujący. Pomogła też pora roku i mróz panujący w zimie.
Tymczasem powołano specjalną komisję, która miała wybrać sposób, w jaki balsamiści przerobią Włodzimierza na zombie. Na początku chciano Lenina po prostu zamrozić. Zamówiono nawet w Niemczech ogromną zamrażarkę. Niestety jej wybudowanie miało zabrać sporo czasu. Póki za oknami panowała sroga rosyjska zima Lenin miał się dobrze. Ale przyszła wiosna i mumia przestała współpracować. Zaczęła się marszczyć, pękać i zmieniać kolor. Pal licho ciało pod ubraniem, ale zmiany widoczne były na rekach i twarzy zmarłego. Trzeba było działać i to szybko.
Ściągnięto wiec do Moskwy profesora anatomii Władimira Pietrowicza Worobiowa i polecono mumię ratować. Porażka nie wchodziła w grę (patrz punkt 2). Do pomocy dodano biochemika, profesora Iwana Iljicza Zbarskiego. Zapewniono wygody, dostęp do wszelkich potrzebnych środków i czekano na rezultaty.
Zespół zabrał się do pracy. Leninowi usunięto organy wewnętrzne i osobno zakonserwowano je w zbiornikach formaliny. Z organizmu wytoczono płyny fizjologiczne i wprowadzono do układu krwionośnego roztwór gliceryny i octanu potasu. Mózg zabrano w celu udowodnienia, iż "Lenin wielkim geniuszem był". Wykonano specjalne gumowe opaski, aby chemikalia nie wyciekały gdzie nie trzeba.
Zabalsamowany Lenin w sarkofagu.
No ale co to za mumia, co to nie ma swojej piramidy? Lenin się mumifikował, a Rosjanie budowali mu mauzoleum. Najpierw drewniane, potem bardziej drewniane. A wreszcie z czerwonego granitu, oczywiście na Placu Czerwonym, przylegające do ścian Kremla. Sarkofag Lenina jest przechowywany w stałej temperaturze 16°C i wilgotności 80-90 proc. Kiedyś Władimira chroniła zwykła szyba, ale po incydencie z młotkiem i niezadowolonym zwiedzającym, nieboszczyk leży za szkłem pancernym. Odpowiednie oświetlenie powoduje, że twarz i ręce nie wyglądają bardzo "woskowato". Krótko mówiąc atmosfera wewnątrz grób jest pełna szacunku i spokoju, a oświetlenie wystarczająco słabe, żeby Lenin nie wyglądał jak kosmita. Zachował też własne włosy, wąsy i bródkę. Tylko wygląda coraz bardziej jak woskowa figurka.
Sarkofag Lenina w mauzoleum.
No dobrze, zakonserwować raz to każdy potrafi, ale jak utrzymać mumię w stanie "wiecznie żywym"? Toż to nie plastik, który wiekami się rozkłada.
Ano trzeba ją... wykąpać.
Co 18-ście miesięcy spece wyciągają Lenina z sarkofagu, rozbierają i pakują do w szklanej wanny z octanem potasu, alkoholem, gliceryną, wodą destylowaną i chininą. Co tydzień pleśń na skórze przemywana jest łagodnym wybielaczem w celu jej ukatrupienia. Dużym problemem są ciemne plamy, pojawiające się na skórze rąk i twarzy. Poradzono sobie i z tym. Na przykład, miejsce zmarszczek i przebarwień było leczone kwasem octowym rozcieńczonym z wodą. Nadtlenek wodoru używano w celu przywrócenia tkankom koloru ciała. Zainfekowane miejsca odkażane są za pomocą środków, takich jak chinina lub kwas karbolowy.
Kiedy mumia się kąpie, pracownicy czyszczą i prasują jej ubranie. Co trzy lata dostaje też nowy garnitur (choć ostatnio z powodów finansowych jest z tym krucho).
Lenin w kąpieli.
Doktor Walery Bykow z Ośrodka Technologii Biomedycznej w Moskwie twierdził, że jeśli ciało Lenina będzie poddawane co półtora roku odpowiednim kąpielom biochemicznym, a co trzy lata przebrane zostanie w nową bieliznę i garnitur, to wytrzyma w doskonałym stanie przez sto, a nawet i więcej lat.
Rewolucja nie przetrwała, ale przetrwał Lenin.
Źródło
Lenin
Człowiek, który zafundował nam "przymusową krainę jedynej słusznej szczęśliwości" urodził się jako Władimir Iljicz Uljanow 22 kwietnia 1870, wg kalendarza juliańskiego 10 kwietnia, w Symbirsku. Włodzimierz Iljicz Uljanow był pochodzenia rosyjsko-kałmucko-żydowsko-niemiecko-szwedzkiego. Ojciec Lenina, Ilja Nikołajewicz Uljanow, był synem astrachańskich mieszczan, pochodzenia rosyjsko-kałmuckiego. Matką Lenina była Maria Aleksandrowna z domu Blank, której ojcem był dr Israil Moisiejewicz Blank, zasymilowany i ochrzczony Żyd. Matka Marii Aleksandrowny miała pochodzenie niemiecko-szwedzkie.
W grudniu 1922 Uljanow zainicjował utworzenie Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich (ZSRR), obejmując urząd przewodniczącego Rady Komisarzy Ludowych ZSRR (łącząc to stanowisko z funkcją przewodniczącego Rady Komisarzy Ludowych RSFSR). A potem wziął i umarł, zastawiając nas z tym całym draństwem na wiele lat.
Lenin kilka dni po śmierci.
W maju 1922 nastąpił pierwszy z serii wylewów, w wyniku których Władimir został stopniowo sparaliżowany, utracił mowę i prawdopodobnie funkcje poznawcze. Potem było coraz gorzej, w końcu nastąpił trzeci udar. Lenin zmarł w wieku 53 lat. Spekulowano, że nie był to wylew, tylko kiła, ale nie ma żadnej wzmianki w dokumentacji medycznej na to wskazującej. Także to, że Lenin był dość konserwatywny (jedna żona i jedna kochanka) i raczej nie szalał za bardzo z kobietami wskazuje, że wylew jest bardziej prawdopodobny niż choroba weneryczna. Dodajmy, że Lenin był obciążony genetycznie - jego ojciec również zmarł w wyniku wylewu, w wieku 55 lat. Śmierć Lenina 24 stycznia 1924 roku, o godzinie 6.30 rano, była dla Rosjan prawdziwym szokiem, tym bardziej, że jego chorobę ukrywano przed społeczeństwem.
I natychmiast po jego śmierci zaczął się cyrk. Komuniści potrzebowali nowego "świętego" - swój symbol kultu. Mimo sprzeciwu żony Iljicza, Nadieżdy Krupskiej i samego Lenina (w swoim testamencie, Włodzimierz Lenin prosił o zwykły pochówek w ziemi na cmentarzu), Stalin kazał go zabalsamować i wystawić, jak nie przymierzając, ser na wystawie w supermarkecie. Choć oczywiście z większymi honorami. I o tej mumifikacji chcemy tu napisać.
Pogrzeb Lenina
Oj nie mieli łatwego zadania mumifikatorzy, nie mieli. A chociażby dlatego że:
#1. Lenin przeleżał około miesiąca zanim podjęto decyzję o sposobie konserwacji. Co prawda utrzymywano niską temperaturę, ale oznaki rozkładu były już widoczne ("lewa ręka miała zielono-szary kolor, a uszy miał całkowicie zdefasonowane").
#2. Zabieg musiał się udać, bo inaczej każdy z zespołu mumifikacyjnego w najlepszym razie dostał by kulkę w łeb, w najgorszym umierał by powoli, pracując ponad siły gdzieś w wiecznych śniegach.
#3. Nie było wówczas opracowanej technologii przerabiania przywódców partyjnych na wiecznie żywe pomniki, więc zespół musiał eksperymentować. A gdyby eksperyment się nie powiódł - patrz punkt 2.
#4. Mumifikacja była świetnym pretekstem żeby ugrać coś dla siebie i w partii jak zwykle zaczęła się wojna podjazdowa. A kto nie był wystarczająco uważny - patrz punkt 2.
A Lenin leżał sobie spokojnie i delikatnie się rozkładał. Delikatnie, bo po śmierci, rankiem, Profesor Aleksiej Iwanowicz, wybitny rosyjski lekarz, patolog i anatomista, zabalsamował ciało Lenina, aby doczekało w dobrym stanie dnia pogrzebu, wpompowując mu w arterie środek konserwujący. Pomogła też pora roku i mróz panujący w zimie.
Tymczasem powołano specjalną komisję, która miała wybrać sposób, w jaki balsamiści przerobią Włodzimierza na zombie. Na początku chciano Lenina po prostu zamrozić. Zamówiono nawet w Niemczech ogromną zamrażarkę. Niestety jej wybudowanie miało zabrać sporo czasu. Póki za oknami panowała sroga rosyjska zima Lenin miał się dobrze. Ale przyszła wiosna i mumia przestała współpracować. Zaczęła się marszczyć, pękać i zmieniać kolor. Pal licho ciało pod ubraniem, ale zmiany widoczne były na rekach i twarzy zmarłego. Trzeba było działać i to szybko.
Ściągnięto wiec do Moskwy profesora anatomii Władimira Pietrowicza Worobiowa i polecono mumię ratować. Porażka nie wchodziła w grę (patrz punkt 2). Do pomocy dodano biochemika, profesora Iwana Iljicza Zbarskiego. Zapewniono wygody, dostęp do wszelkich potrzebnych środków i czekano na rezultaty.
Zespół zabrał się do pracy. Leninowi usunięto organy wewnętrzne i osobno zakonserwowano je w zbiornikach formaliny. Z organizmu wytoczono płyny fizjologiczne i wprowadzono do układu krwionośnego roztwór gliceryny i octanu potasu. Mózg zabrano w celu udowodnienia, iż "Lenin wielkim geniuszem był". Wykonano specjalne gumowe opaski, aby chemikalia nie wyciekały gdzie nie trzeba.
Zabalsamowany Lenin w sarkofagu.
No ale co to za mumia, co to nie ma swojej piramidy? Lenin się mumifikował, a Rosjanie budowali mu mauzoleum. Najpierw drewniane, potem bardziej drewniane. A wreszcie z czerwonego granitu, oczywiście na Placu Czerwonym, przylegające do ścian Kremla. Sarkofag Lenina jest przechowywany w stałej temperaturze 16°C i wilgotności 80-90 proc. Kiedyś Władimira chroniła zwykła szyba, ale po incydencie z młotkiem i niezadowolonym zwiedzającym, nieboszczyk leży za szkłem pancernym. Odpowiednie oświetlenie powoduje, że twarz i ręce nie wyglądają bardzo "woskowato". Krótko mówiąc atmosfera wewnątrz grób jest pełna szacunku i spokoju, a oświetlenie wystarczająco słabe, żeby Lenin nie wyglądał jak kosmita. Zachował też własne włosy, wąsy i bródkę. Tylko wygląda coraz bardziej jak woskowa figurka.
Sarkofag Lenina w mauzoleum.
No dobrze, zakonserwować raz to każdy potrafi, ale jak utrzymać mumię w stanie "wiecznie żywym"? Toż to nie plastik, który wiekami się rozkłada.
Ano trzeba ją... wykąpać.
Co 18-ście miesięcy spece wyciągają Lenina z sarkofagu, rozbierają i pakują do w szklanej wanny z octanem potasu, alkoholem, gliceryną, wodą destylowaną i chininą. Co tydzień pleśń na skórze przemywana jest łagodnym wybielaczem w celu jej ukatrupienia. Dużym problemem są ciemne plamy, pojawiające się na skórze rąk i twarzy. Poradzono sobie i z tym. Na przykład, miejsce zmarszczek i przebarwień było leczone kwasem octowym rozcieńczonym z wodą. Nadtlenek wodoru używano w celu przywrócenia tkankom koloru ciała. Zainfekowane miejsca odkażane są za pomocą środków, takich jak chinina lub kwas karbolowy.
Kiedy mumia się kąpie, pracownicy czyszczą i prasują jej ubranie. Co trzy lata dostaje też nowy garnitur (choć ostatnio z powodów finansowych jest z tym krucho).
Lenin w kąpieli.
Doktor Walery Bykow z Ośrodka Technologii Biomedycznej w Moskwie twierdził, że jeśli ciało Lenina będzie poddawane co półtora roku odpowiednim kąpielom biochemicznym, a co trzy lata przebrane zostanie w nową bieliznę i garnitur, to wytrzyma w doskonałym stanie przez sto, a nawet i więcej lat.
Rewolucja nie przetrwała, ale przetrwał Lenin.
Źródło
Co by nie mówić o komuchach to o wojsko dbali lepiej niż rudy ch...j i jego banda. Czego dowodem poniższy materiał. Chruszczow otwierający swą kacapską mordę ze zdziwienia że Polacy potrafią coś takiego to naprawdę miły widok. Niestety, organizator defilady lotniczej, gen. Frey-Bielecki, został wyjebany z LWP przez trio Spychalski-Bordziłowski-Jaruzelski za forsowanie modelu lotnictwa nie podobającego się ruskim. Swoją drogą, ciekawa postać z tego generała - za Bieruta ubek, po Październiku rzecznik usamodzielniania się wojska od sowietów.
Dwa dokumenty o jednej z kluczowych operacji Wietkongu.
Mówienie o żydowskich korzeniach staje się w Polsce modne, a liczba osób deklarujących się jako Żydzi wzrosła w ciągu ostatniej dekady ośmiokrotnie – pisze tygodnik "Wprost".
Do Żydowskiego Instytutu Historycznego coraz częściej przychodzą ludzie, którzy nie mają wprawdzie żadnych racjonalnych podstaw, by sądzić, że są Żydami, lecz proszą, by odnaleźć im żydowskich przodków.
- Powołują się na przykład na zwyczaje pielęgnowane od pokoleń w domu. Chociażby, że babcia w domu oddzielała mleko od mięsa albo że w sobotę w domu było wyjątkowo cicho. Czasem dowodem ma być to, że w domu nie było antysemityzmu – wylicza Anna Przybyszewska-Drozd z Działu Genealogicznego ŻIH.
Według najnowszego spisu powszechnego aż 52 proc. polskich Żydów ma wyższe wykształcenie, 83,3 proc. – co najmniej średnie. Jest to wynik nieporównywalny z jakąkolwiek inną mniejszością.
Dlatego też, jak pisze "Wprost", dla wielu ludzi marzenie o byciu Żydem staje się odtrutką na pospolitość i daje poczucie przynależności do elity. Motywacje są jednak zróżnicowane.
Malka Kafka, restauratorka, nie ukrywająca swoich żydowskich korzeni, uważa, że żydowskie fascynacje Polaków są odpowiedzią na silną potrzebę duchowości, która nie jest obciążona instytucją religijną.
- Katolicyzm i protestantyzm kładą nacisk na pokorę. Judaizm – na budowanie pewności siebie – tłumaczy.
Izraelska socjolożka Paulina Celnik wskazuje natomiast, że "moda na bycie Żydem" nie zmienia tego, że polski antysemityzm ma się dobrze.
- Macie trend na Żydów, jak na całym świecie. Uczycie się kabały, słuchacie klezmerów, celebryci fascynują się naszą muzyką. Mam jednak poważne wątpliwości, czy jest to głęboka zmiana społecznej mentalności, czy powierzchowna tendencja – stwierdza.
Więcej w najnowszym numerze tygodnika "Wprost".
Źródło
Bauman wygwizdany na UWr
watch?feature=player_embedded&v=QVIFnMbre3g#at=489]
Poszedłem nagrać Baumana - zadyma i terror okiem blogera.
watch?annotation_id=annotation_476820&feature=iv&src_vid=QVIFnMbre3g&v=L_LAGLzMkxk]
Judeopolonia
Coś z tymi "Polakami" nie tak.
Albo jest to zwykła nieprawda.
Albo promowanie narodu przyklapniętego.
Ps. linki do YT są ucięte, serwer nie chciał ich przyjąć.
Do Żydowskiego Instytutu Historycznego coraz częściej przychodzą ludzie, którzy nie mają wprawdzie żadnych racjonalnych podstaw, by sądzić, że są Żydami, lecz proszą, by odnaleźć im żydowskich przodków.
- Powołują się na przykład na zwyczaje pielęgnowane od pokoleń w domu. Chociażby, że babcia w domu oddzielała mleko od mięsa albo że w sobotę w domu było wyjątkowo cicho. Czasem dowodem ma być to, że w domu nie było antysemityzmu – wylicza Anna Przybyszewska-Drozd z Działu Genealogicznego ŻIH.
Według najnowszego spisu powszechnego aż 52 proc. polskich Żydów ma wyższe wykształcenie, 83,3 proc. – co najmniej średnie. Jest to wynik nieporównywalny z jakąkolwiek inną mniejszością.
Dlatego też, jak pisze "Wprost", dla wielu ludzi marzenie o byciu Żydem staje się odtrutką na pospolitość i daje poczucie przynależności do elity. Motywacje są jednak zróżnicowane.
Malka Kafka, restauratorka, nie ukrywająca swoich żydowskich korzeni, uważa, że żydowskie fascynacje Polaków są odpowiedzią na silną potrzebę duchowości, która nie jest obciążona instytucją religijną.
- Katolicyzm i protestantyzm kładą nacisk na pokorę. Judaizm – na budowanie pewności siebie – tłumaczy.
Izraelska socjolożka Paulina Celnik wskazuje natomiast, że "moda na bycie Żydem" nie zmienia tego, że polski antysemityzm ma się dobrze.
- Macie trend na Żydów, jak na całym świecie. Uczycie się kabały, słuchacie klezmerów, celebryci fascynują się naszą muzyką. Mam jednak poważne wątpliwości, czy jest to głęboka zmiana społecznej mentalności, czy powierzchowna tendencja – stwierdza.
Więcej w najnowszym numerze tygodnika "Wprost".
Źródło
Bauman wygwizdany na UWr
watch?feature=player_embedded&v=QVIFnMbre3g#at=489]
Poszedłem nagrać Baumana - zadyma i terror okiem blogera.
watch?annotation_id=annotation_476820&feature=iv&src_vid=QVIFnMbre3g&v=L_LAGLzMkxk]
Judeopolonia
Coś z tymi "Polakami" nie tak.
Albo jest to zwykła nieprawda.
Albo promowanie narodu przyklapniętego.
Ps. linki do YT są ucięte, serwer nie chciał ich przyjąć.
25 maja 1948 roku po procesie sądowym(prokurator i jeden z sędziów byli w AK) zamordowano Rotmistrza(dziś kapitan) Witolda Pileckiego autora tzw. Raportów Pileckiego w których opisał życie w KL Auschwitz. Po wojnie zdradzony przez własnych kolegów z AK i komunistów i zamordowany. CZEŚĆ I CHWAŁA!
Daję specjalnie na główną, biorę wszystko na klatę.
Daję specjalnie na główną, biorę wszystko na klatę.
Najlepszy komentarz (139 piw)
CBRrider600
• 2013-05-25, 12:35
Cześć i chwała bohaterom !
Jeśli jesteś początkującym manipulatorem i chciałbymś dowiedzieć się jak zmanipulować wybory do sejmu oto tekst dla Ciebie! A mówiąc całkiej serio, na prawdę chciałbym żeby to była kolejna teoria spiskowa. Nie lubie PiS, nienawidzę PO ale to co tu przeczytałem znowu zryło mi banię. Mam tylko nadzieje że pewnego dnia kilka z zaprezentowanych tu nazwisk będzie wystawionych na widok publiczny prezentując najnowsze rozwiązania w dziedzinie węzłów i konstrukcji drewnianych. Tekst pochodzi ze strony "niepoprawni.pl".
Fundacja Konrada Adenauera należy do najważniejszych zagranicznych instytucji wpływu działających w Polsce. W minionych kilkunastu latach silnie oddziaływała na polskich polityków, przyczyniając się pośrednio do powstania III Rzeczypospolitej w jej obecnym półkolonialnym kształcie. Określenie to nie jest przesadą, jeśli wziąć pod uwagę kolosalne zaangażowanie niemieckiego kapitału w polskiej bankowości, w biznesie i mediach.
Fundacja Konrada Adenauera nie lubi jawności – najchętniej działa zakulisowo i w cieniu. Na stronie internetowej FKA kas.de/proj/home/home/48/8/index.html daremnie szukać wymaganych przez prawo informacji o jej władzach, personelu i Polakach współpracujących z tą instytucją. Nie ma też informacji, ile pieniędzy wydaje rocznie FKA , co właściwie finansuje i jakie są jej związki z prominentami polskiego życia publicznego. Jedyną informacją jest wykaz kilkunastu instytucji, które FKA nazywa swymi partnerami. Na ostatnim miejscu wymieniono Forum für Bürgerschaftliche Entwicklung in Warschau [ for.org.pl ] Kliknąłem z ciekawości – i tu zaczyna się naprawdę interesujący trop. Spróbuję zabawić się w dziennikarza śledczego.
Forum für Bürgerschaftliche Entwicklung in Warschau pod polskim adresem internetowym nosi nazwę Forum Obywatelskiego Rozwoju. Strona for.org.pl podaje, że FOR rozpoczęło swoją działalność we wrześniu 2007 r. (a więc na miesiąc przed wyborami do Sejmu) i jest rzekomo instytucją niezależną (do tej sprawy wrócimy za chwilę). Niestety, nie ma żadnej informacji o włożonym kapitale i o jego pochodzeniu – poza zdaniem, że „jego wyłącznym fundatorem jest prof. L. Balcerowicz”. L. Balcerowicz jest też przewodniczącym pięciosobowej Rady, w której skład wchodzi m.in. były minister i bankowiec Tadeusz Syryjczyk oraz Jan Wejchert współwłaściciel TVN, człowiek najbogatszy z wszystkich ludzi polskich mediów. W Komitecie Programowym FOR znajdujemy nazwiska Wł. Bartoszewskiego, Andrzeja Olechowskiego, Marka Safjana, Andrzeja Zolla, Jacka Fedorowicza i wielu innych postaci o powszechnie znanej orientacji politycznej. Po przeczytaniu listy kilkudziesięciu nazwisk członków komitetu w deklarację niezależności i apolityczności Forum uwierzyć może tylko polityczny analfabeta.
Na swojej stronie głównej Forum chwali się, że „FOR przystąpiło do szerokiej koalicji organizacji pozarządowych, które wsparły kampanię społeczną: Zmień kraj. Idź na wybory. Na stronie FOR zostały umieszczone filmy wykorzystywane w kampanii. FOR prowadziło również sekretariat kampanii.” Okazuje się więc, że krótko przed wyborami 2007 r. Balcerowicz wyjął z kieszeni swoje własne pieniądze (nie korzystał oczywiście z niczyjego wsparcia) i rozpoczął niezależną, bezpartyjną i apolityczną kampanię „Zmień kraj. Idź na wybory”.
Informacje ogłoszone na stronie FOR są, o ile mi wiadomo, pierwszą tak obszerną informacją o gigantycznej wyborczej manipulacji, która przyniosła zwycięstwo Platformie Obywatelskiej. Znajduje się tam sensacyjny Raport o przebiegu kampanii i rekomendacje na przyszłość. (www.for.org.pl/pl/zmien-kraj). Raport informuje, że dla obalenia rządu Kaczyńskiego powołano – cytuję: „koalicję «21października.pl». Organizatorami koalicji byli: Forum Obywatelskiego Rozwoju – FOR, Fundacja im. Stefana Batorego, Polska Konfederacja Pracodawców Prywatnych Lewiatan, Stowarzyszenie Agencji Reklamowych, Związek Firm Public Relations, Instytut Spraw Publicznych, Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy, Fundacja dla Wolności, Centrum Edukacji Obywatelskiej, Stowarzyszenie Szkoła Liderów, Forum Inicjatyw pozarządowych, Fundacja Projekt: Polska oraz Parlament Studentów RP. W skład koalicji weszło również około 150 innych organizacji pozarządowych z całej Polski.
W ramach kampanii - pisze dalej omawiany Raport - przygotowano reklamy telewizyjne, radiowe i prasowe, które bezpłatnie emitowały największe stacje telewizyjne (Telewizja Polska, TVN, TVN 24, Polsat) i telewizje adresowane do młodzieży (MTV, Viva), rozgłośnie radiowe (Polskie Radio, Radio Zet, Radiostacja, RMF, TOK FM), dzienniki (m.in. Dziennik, Fakt, Gazeta Wyborcza, Przegląd Sportowy),tygodniki (Newsweek, Gala, Angora), dzienniki regionalne (Dziennik Wschodni, Echo Dnia,Gazeta Współczesna, Gazeta Lubuska, Gazeta Pomorska, Głos Szczeciński, Głos Koszaliński,Kurier Poranny, Nowa Trybuna Opolska, Nowiny) oraz portale internetowe (Wirtualna Polska,Gazeta.pl, Onet.pl, O2, ngo.pl). Kampanię wspierały również media lokalne. Całkowity koszt cennikowy reklam, które ukazały się w mediach wyniósł ponad trzy miliony zł. W pozyskiwaniu bezpłatnych emisji i publikacji bardzo pomogły firmy zrzeszone w PKPP Lewiatan, domy mediowe – Universal McCann i CR Media oraz członkowie Związku Pracodawców Prywatnych Mediów. W przygotowaniu strategii uczestniczyły firmy DDB, Satchi&Satchi oraz MillwardBrown SMG/KRC. Hasła kampanii oraz wszystkie kreacje bezpłatnie zaprojektowała agencja reklamowa PZL.”
Strategicznym celem koordynowanej przez FOR kampanii było maksymalne zwiększenie frekwencji w grupie młodych wyborców, ustalono bowiem, że „dwudziestolatkowie wykazują się największą akceptacją liberalizmu” i są grupą najsilniej popierającą Platformę. Na pozornie neutralne politycznie mobilizowanie młodych wyborców wydatkowano olbrzymie sumy. Manipulowano też zachowaniami członków organizacji społecznych, którzy często nie zdawali sobie sprawy, że uczestniczą w kampanii wyborczej PO. Raport o kampanii podaje:„poparcie dla działań koalicji zgłosiło prawie 300 instytucji non-profit, mediów lokalnych, portali internetowych, szkół, oraz innych instytucji i nieformalnych grup. Wiele z nich czynnie zachęcało do udziału w wyborach z wykorzystaniem materiałów kampanii (...) Dla potrzeb kampanii wydrukowane zostały plakaty oraz naklejki, które wraz instrukcją jak głosować poza miejscem zamieszkania zostały rozesłane do ponad 700 szkół w całej Polsce. Plakaty i naklejki kampanii były rozpowszechniane lokalnie przez uczniów szkół (...)
Strategię rzekomo apolitycznej kampanii profrekwencyjnej opracowano na podstawie badań prowadzonych przy Instytucie Nauk Politycznych PAN, które gwałtownie przyspieszono w 2007 roku dzięki środkom różnych instytucji - m.in. Fundacji Batorego, Polskiej Konfederacji Pracodawców Prywatnych Lewiatan, ale także dzięki pomocy z Niemiec (Wissenschaftszentrum Berlin für Sozialforschung).
Ogłoszony na stronie FOR raport zdradza, że elementem kampanii były także działania mające doprowadzić do wyłączenia lub zniechęcenia wyborców starszych wiekiem, wierzących i in. To właśnie w koalicji 21 października.pl, zrodził się haniebny pomysł ukrycia dowodu osobistego babci - raport stwierdza to wprost na s. 13: „Kampania koalicji 21października miała kilka odsłon: od 30 sekundowych filmów (Zmień kraj; Idź na wybory; parlament. Zrób to sam, Babcia) puszczanych zarówno w telewizji, jak i w internecie, poprzez reklamy prasowe i radiowe, aż po stronę internetową...
Wynik wyborów potwierdził założenia kampanii zaprojektowanej przez koalicję 21 października. W raporcie czytamy: „3 mln wyborców, którzy zagłosowali pod wpływem kampanii, pokrywają się prawie całkowicie z wielkością grupy docelowej kampanii.”
Strona Forum Obywatelskiego Rozwoju (a może raczej Forum für Bürgerschaftliche Entwicklung in Warschau?) ujawnia jeszcze jeden wstydliwy szczegół. Link do strony www.21pazdziernika.org.pl świadczy o tym, że brutalne „antykaczystowskie” hasła były produkowane centralnie w biurach koalicji i rozpowszechniane na cały kraj. Jeśli ktoś nie wierzy, może sprawdzić: Skończyliśmy kwakać ze wstydu przed całym światem, Wybory w Polsce, kraju kaczorów [ 21pazdziernika.org.pl/galeria_bannero... ]
[ 21pazdziernika.org.pl/galeria_bannero... ]
Propagandziści ze sztabu Balcerowicza i Smolara, którym z pychy przewróciło się we łbie, mimowolnie zdradzili, czym były naprawdę wybory 21 października. Były medialnym zamachem stanu! Nie do wiary, ale sami tak to zdefiniowali (zob. 21października.org.pl/galeria_bannerow.php?strona=3)
Rewelacje zawarte w „Raporcie o kampanii Zmień kraj. Idź na wybory” zmuszają do postawienia paru pytań. Myślę, że powinni się nimi zająć posłowie opozycji i przedstawiciele europejskich grup nadzorujących prawidłowy przebieg wyborów w krajach OSCE.
Po pierwsze – jakie konsekwencje prawne zostaną wyciągnięte w stosunku do organizatorów i wykonawców manipulatorskiej kampanii wyborczej koalicji 21 października?
Po drugie – kto i w jakim trybie dokona finansowego rozliczenia ukrytych wydatków na kampanię wyborczą 2007 roku?
Po trzecie - kto rozliczy organizacje pozarządowe – np. Wielką Orkiestrę Świątecznej Pomocy – z wydatków i działań niezgodnych z ich statutem?
Po czwarte – jaka jest odpowiedzialność szkół za tolerowanie wykorzystywania niepełnoletnich w kampanii politycznej?
I wreszcie po piąte – czy Sejm zajmie się podejrzeniem zagranicznej ingerencji w przebieg procesu wyborczego w Polsce?
Nie chciałbym, aby ten artykuł był głosem wołającego na puszczy. Apeluję do wszystkich ludzi, którym zależy na przestrzeganiu w Polsce standardów demokracji, aby pomogli nagłośnić opisane w nim fakty.
Raport można ściągnąć zes stron:
fileshost.com/en/file/74696/Raport-o-...
sendspace.pl/file/3suPhHXy/
rapidshare.com/files/173297876/Raport_o_K...
Fundacja Konrada Adenauera należy do najważniejszych zagranicznych instytucji wpływu działających w Polsce. W minionych kilkunastu latach silnie oddziaływała na polskich polityków, przyczyniając się pośrednio do powstania III Rzeczypospolitej w jej obecnym półkolonialnym kształcie. Określenie to nie jest przesadą, jeśli wziąć pod uwagę kolosalne zaangażowanie niemieckiego kapitału w polskiej bankowości, w biznesie i mediach.
Fundacja Konrada Adenauera nie lubi jawności – najchętniej działa zakulisowo i w cieniu. Na stronie internetowej FKA kas.de/proj/home/home/48/8/index.html daremnie szukać wymaganych przez prawo informacji o jej władzach, personelu i Polakach współpracujących z tą instytucją. Nie ma też informacji, ile pieniędzy wydaje rocznie FKA , co właściwie finansuje i jakie są jej związki z prominentami polskiego życia publicznego. Jedyną informacją jest wykaz kilkunastu instytucji, które FKA nazywa swymi partnerami. Na ostatnim miejscu wymieniono Forum für Bürgerschaftliche Entwicklung in Warschau [ for.org.pl ] Kliknąłem z ciekawości – i tu zaczyna się naprawdę interesujący trop. Spróbuję zabawić się w dziennikarza śledczego.
Forum für Bürgerschaftliche Entwicklung in Warschau pod polskim adresem internetowym nosi nazwę Forum Obywatelskiego Rozwoju. Strona for.org.pl podaje, że FOR rozpoczęło swoją działalność we wrześniu 2007 r. (a więc na miesiąc przed wyborami do Sejmu) i jest rzekomo instytucją niezależną (do tej sprawy wrócimy za chwilę). Niestety, nie ma żadnej informacji o włożonym kapitale i o jego pochodzeniu – poza zdaniem, że „jego wyłącznym fundatorem jest prof. L. Balcerowicz”. L. Balcerowicz jest też przewodniczącym pięciosobowej Rady, w której skład wchodzi m.in. były minister i bankowiec Tadeusz Syryjczyk oraz Jan Wejchert współwłaściciel TVN, człowiek najbogatszy z wszystkich ludzi polskich mediów. W Komitecie Programowym FOR znajdujemy nazwiska Wł. Bartoszewskiego, Andrzeja Olechowskiego, Marka Safjana, Andrzeja Zolla, Jacka Fedorowicza i wielu innych postaci o powszechnie znanej orientacji politycznej. Po przeczytaniu listy kilkudziesięciu nazwisk członków komitetu w deklarację niezależności i apolityczności Forum uwierzyć może tylko polityczny analfabeta.
Na swojej stronie głównej Forum chwali się, że „FOR przystąpiło do szerokiej koalicji organizacji pozarządowych, które wsparły kampanię społeczną: Zmień kraj. Idź na wybory. Na stronie FOR zostały umieszczone filmy wykorzystywane w kampanii. FOR prowadziło również sekretariat kampanii.” Okazuje się więc, że krótko przed wyborami 2007 r. Balcerowicz wyjął z kieszeni swoje własne pieniądze (nie korzystał oczywiście z niczyjego wsparcia) i rozpoczął niezależną, bezpartyjną i apolityczną kampanię „Zmień kraj. Idź na wybory”.
Informacje ogłoszone na stronie FOR są, o ile mi wiadomo, pierwszą tak obszerną informacją o gigantycznej wyborczej manipulacji, która przyniosła zwycięstwo Platformie Obywatelskiej. Znajduje się tam sensacyjny Raport o przebiegu kampanii i rekomendacje na przyszłość. (www.for.org.pl/pl/zmien-kraj). Raport informuje, że dla obalenia rządu Kaczyńskiego powołano – cytuję: „koalicję «21października.pl». Organizatorami koalicji byli: Forum Obywatelskiego Rozwoju – FOR, Fundacja im. Stefana Batorego, Polska Konfederacja Pracodawców Prywatnych Lewiatan, Stowarzyszenie Agencji Reklamowych, Związek Firm Public Relations, Instytut Spraw Publicznych, Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy, Fundacja dla Wolności, Centrum Edukacji Obywatelskiej, Stowarzyszenie Szkoła Liderów, Forum Inicjatyw pozarządowych, Fundacja Projekt: Polska oraz Parlament Studentów RP. W skład koalicji weszło również około 150 innych organizacji pozarządowych z całej Polski.
W ramach kampanii - pisze dalej omawiany Raport - przygotowano reklamy telewizyjne, radiowe i prasowe, które bezpłatnie emitowały największe stacje telewizyjne (Telewizja Polska, TVN, TVN 24, Polsat) i telewizje adresowane do młodzieży (MTV, Viva), rozgłośnie radiowe (Polskie Radio, Radio Zet, Radiostacja, RMF, TOK FM), dzienniki (m.in. Dziennik, Fakt, Gazeta Wyborcza, Przegląd Sportowy),tygodniki (Newsweek, Gala, Angora), dzienniki regionalne (Dziennik Wschodni, Echo Dnia,Gazeta Współczesna, Gazeta Lubuska, Gazeta Pomorska, Głos Szczeciński, Głos Koszaliński,Kurier Poranny, Nowa Trybuna Opolska, Nowiny) oraz portale internetowe (Wirtualna Polska,Gazeta.pl, Onet.pl, O2, ngo.pl). Kampanię wspierały również media lokalne. Całkowity koszt cennikowy reklam, które ukazały się w mediach wyniósł ponad trzy miliony zł. W pozyskiwaniu bezpłatnych emisji i publikacji bardzo pomogły firmy zrzeszone w PKPP Lewiatan, domy mediowe – Universal McCann i CR Media oraz członkowie Związku Pracodawców Prywatnych Mediów. W przygotowaniu strategii uczestniczyły firmy DDB, Satchi&Satchi oraz MillwardBrown SMG/KRC. Hasła kampanii oraz wszystkie kreacje bezpłatnie zaprojektowała agencja reklamowa PZL.”
Strategicznym celem koordynowanej przez FOR kampanii było maksymalne zwiększenie frekwencji w grupie młodych wyborców, ustalono bowiem, że „dwudziestolatkowie wykazują się największą akceptacją liberalizmu” i są grupą najsilniej popierającą Platformę. Na pozornie neutralne politycznie mobilizowanie młodych wyborców wydatkowano olbrzymie sumy. Manipulowano też zachowaniami członków organizacji społecznych, którzy często nie zdawali sobie sprawy, że uczestniczą w kampanii wyborczej PO. Raport o kampanii podaje:„poparcie dla działań koalicji zgłosiło prawie 300 instytucji non-profit, mediów lokalnych, portali internetowych, szkół, oraz innych instytucji i nieformalnych grup. Wiele z nich czynnie zachęcało do udziału w wyborach z wykorzystaniem materiałów kampanii (...) Dla potrzeb kampanii wydrukowane zostały plakaty oraz naklejki, które wraz instrukcją jak głosować poza miejscem zamieszkania zostały rozesłane do ponad 700 szkół w całej Polsce. Plakaty i naklejki kampanii były rozpowszechniane lokalnie przez uczniów szkół (...)
Strategię rzekomo apolitycznej kampanii profrekwencyjnej opracowano na podstawie badań prowadzonych przy Instytucie Nauk Politycznych PAN, które gwałtownie przyspieszono w 2007 roku dzięki środkom różnych instytucji - m.in. Fundacji Batorego, Polskiej Konfederacji Pracodawców Prywatnych Lewiatan, ale także dzięki pomocy z Niemiec (Wissenschaftszentrum Berlin für Sozialforschung).
Ogłoszony na stronie FOR raport zdradza, że elementem kampanii były także działania mające doprowadzić do wyłączenia lub zniechęcenia wyborców starszych wiekiem, wierzących i in. To właśnie w koalicji 21 października.pl, zrodził się haniebny pomysł ukrycia dowodu osobistego babci - raport stwierdza to wprost na s. 13: „Kampania koalicji 21października miała kilka odsłon: od 30 sekundowych filmów (Zmień kraj; Idź na wybory; parlament. Zrób to sam, Babcia) puszczanych zarówno w telewizji, jak i w internecie, poprzez reklamy prasowe i radiowe, aż po stronę internetową...
Wynik wyborów potwierdził założenia kampanii zaprojektowanej przez koalicję 21 października. W raporcie czytamy: „3 mln wyborców, którzy zagłosowali pod wpływem kampanii, pokrywają się prawie całkowicie z wielkością grupy docelowej kampanii.”
Strona Forum Obywatelskiego Rozwoju (a może raczej Forum für Bürgerschaftliche Entwicklung in Warschau?) ujawnia jeszcze jeden wstydliwy szczegół. Link do strony www.21pazdziernika.org.pl świadczy o tym, że brutalne „antykaczystowskie” hasła były produkowane centralnie w biurach koalicji i rozpowszechniane na cały kraj. Jeśli ktoś nie wierzy, może sprawdzić: Skończyliśmy kwakać ze wstydu przed całym światem, Wybory w Polsce, kraju kaczorów [ 21pazdziernika.org.pl/galeria_bannero... ]
[ 21pazdziernika.org.pl/galeria_bannero... ]
Propagandziści ze sztabu Balcerowicza i Smolara, którym z pychy przewróciło się we łbie, mimowolnie zdradzili, czym były naprawdę wybory 21 października. Były medialnym zamachem stanu! Nie do wiary, ale sami tak to zdefiniowali (zob. 21października.org.pl/galeria_bannerow.php?strona=3)
Rewelacje zawarte w „Raporcie o kampanii Zmień kraj. Idź na wybory” zmuszają do postawienia paru pytań. Myślę, że powinni się nimi zająć posłowie opozycji i przedstawiciele europejskich grup nadzorujących prawidłowy przebieg wyborów w krajach OSCE.
Po pierwsze – jakie konsekwencje prawne zostaną wyciągnięte w stosunku do organizatorów i wykonawców manipulatorskiej kampanii wyborczej koalicji 21 października?
Po drugie – kto i w jakim trybie dokona finansowego rozliczenia ukrytych wydatków na kampanię wyborczą 2007 roku?
Po trzecie - kto rozliczy organizacje pozarządowe – np. Wielką Orkiestrę Świątecznej Pomocy – z wydatków i działań niezgodnych z ich statutem?
Po czwarte – jaka jest odpowiedzialność szkół za tolerowanie wykorzystywania niepełnoletnich w kampanii politycznej?
I wreszcie po piąte – czy Sejm zajmie się podejrzeniem zagranicznej ingerencji w przebieg procesu wyborczego w Polsce?
Nie chciałbym, aby ten artykuł był głosem wołającego na puszczy. Apeluję do wszystkich ludzi, którym zależy na przestrzeganiu w Polsce standardów demokracji, aby pomogli nagłośnić opisane w nim fakty.
Raport można ściągnąć zes stron:
fileshost.com/en/file/74696/Raport-o-...
sendspace.pl/file/3suPhHXy/
rapidshare.com/files/173297876/Raport_o_K...
Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji zobligowała nas do oznaczania kategorii wiekowych
materiałów wideo wgranych na nasze serwery. W związku z tym, zgodnie ze specyfikacją z tej strony
oznaczyliśmy wszystkie materiały jako dozwolone od lat 16 lub 18.
Jeśli chcesz wyłączyć to oznaczenie zaznacz poniższą zgodę:
Oświadczam iż jestem osobą pełnoletnią i wyrażam zgodę na nie oznaczanie poszczególnych materiałów symbolami kategorii wiekowych na odtwarzaczu filmów
Jeśli chcesz wyłączyć to oznaczenie zaznacz poniższą zgodę:
Oświadczam iż jestem osobą pełnoletnią i wyrażam zgodę na nie oznaczanie poszczególnych materiałów symbolami kategorii wiekowych na odtwarzaczu filmów