Warto przeczytać. Ile procent naszego społeczeństwa pasuje do tej opowieści. Dosyć długie ale niech Was to nie zraża.
Dotychczas mówiąc o rasowym Polaku, miało się na myśli faceta z brzuszkiem, leżącego przy niedzieli na wersalce przed telewizorem, w koszulce na ramiączkach i przechodzonych spodniach popijającego piwko, czekającego aż żona poda mielone z ziemniakami na obiad. Dzięki rewolucji mentalnej i kulturowej rasowy Polak się zmienił.
Niedzielna wizyta o umówionej godzinie. Szkaradny, świeżo wybudowany domek na niewielkiej działce za miastem – w nowo powstającym osiedlu. Jeden z tych projektów kupionych po taniości i zrealizowanych siłami oszczędności rodziców oraz kredytu bankowego na 35 lat. Obok podobne domy, jedne mniejsze, drugie większe. Nowobogackich od drobnomieszczańskich odróżnia wielkość działki, poziom kiczu, metraż i kolor ścian (ci pierwsi obowiązkowo na żółto, ci drudzy – na biało). Cisza i pustki jak po wybuchu bomby atomowej. Tylko z oddalonego o jakieś 300 metrów kościoła niosą się odgłosy odprawianego nabożeństwa.
Dzwonek do drzwi, cisza. Jeszcze raz. Nikt nie odpowiada. Okna zamknięte, naciskam na klamkę. Drzwi zamknięte na klucz. Wyciągam telefon, dzwonię. Nikt nie odbiera. Hmm… może poszli do kościoła? Ale nie, przecież Szymon nie chodzi do kościoła. Już na studiach drwił z kościoła i wierzących. Zawsze opowiadał, że jak go w podstawówce matka do kościoła wyganiała, to ona szedł z kumplami na lody. Jak się ostatnio widzieliśmy chwalił się, że przed ślubem to z siedem lat nie był w kościele. No nic, poczekam te 15 minut.
Z kościoła słychać śpiew jakiejś pieśni, oraz szum wywołany przez opuszczających świątynie wiernych. Stukanie obcasów i ogólny galimatias. Dwie minuty później w naszą stronę zmierza fala powodziowa samochodów. Wszystkie wypucowane i błyszczące. Jeden za drugim. Co jakiś czas jakaś starsza pani na ogromnym ruskim rowerze zmierza w stronę wsi, albo rodzina z dziećmi która doszła do wniosku, że wygodniej te 500 metrów przejść pieszo niż zajmować samochodem każdy wolny centymetr w promieniu 300 metrów od kościoła.
Pod sąsiednie domy podjeżdżają samochody, parkują na podjeździe. Wysiadają z nich całe rodziny. Pod bramę podjeżdża też Szymon swoim czarnym Passatem B6 kombi 2.0 TDI. Obok niego żona Lena, a z tyłu w fotelikach dziecięcych Julka i Kubuś. Parkuje, studzi turbinę po 300 metrowej podróży, gasi silnik i i otwiera drzwi. Siema – krzyczy. Ubrany w białą koszulę z krótkim rękawem, granatowy krawat, spornie i buty od garnituru. Lena trochę przytyła po drugiej ciąży. Ma na sobie obcisłą sukienkę na niewidzialnych ramiączkach na której odznaczają się jej wszystkie wałki i fałdki. Otwierają tylne drzwi samochodu i wypinają dzieci z fotelika.
Podchodzę bliżej, witam się. Szymon tłumaczy, że wraca właśnie z kościoła, a Lena dodaje, że już za chwilę bierze się za obiad. Szymon uświadamia mnie, że i tak mam szczęście, bo zapomnieli całkiem o mnie, a po sumie zawsze mają w zwyczaju podskoczyć na zakupy do miasta, do Biedronki. Tylko tym razem wrócili, bo Julka zalała się piciem i nie będzie jak łajza przecież się pokazywać z nimi na mieście. No, a skoro już jestem…
Szymon do kościoła chodzić jednak zaczął. Żona mu karze, która przecież przed ślubem także była ateistką. Zresztą trzeba pójść, dziećmi się pochwalić. Zobaczyć jak są inni poubierani, czym podjeżdżają pod kościół. Jasne. Apropo… nowa fura. Zgadnij za ile?! No właśnie… połowa ceny rynkowej. A ma wszystko… wersja Highline w opcji ze skórą i dużym navi. I powiem ci stary, że nie narzekam. Drugi rok i tylko płyny wymieniam. Zresztą co się ma psuć?! 50 000 km, rocznik 2007 – prawie nówka. Że na szybach 2006? Bo to końcówka 2006 roku tak naprawdę. Spalanie max 3,5 litra na setkę.
Wchodzimy do domu, Lena już zdążyła się przebrać w dresowe ciemne spodnie i koszulkę na ramiączkach. Na nogach ciapy, miga plasterkiem przeciw otarciowym naklejonym na piętę. Krząta się pomiędzy salonem, a kuchnią. Rozkłada jakieś przekąski, siada przed zlewem w kuchni i zaczyna obierać ziemniaki. Szymon pokazuje salon, który jest dumą każdego domu. Sorki za burdel, ale wiesz… sypialnia jeszcze nie wykończona, dlatego śpimy wszyscy tutaj. Lena słysząc tłumaczenia męża, stara się dyskretnie i jak najszybciej pochować rozbebłaną pościel i piżamy do schowka w wersalce. Siadaj i częstuj się. Na stole stoją paliuszki wetknięte w szklankę i sok pomarańczowy w znanym, Biedronkowym opakowaniu. Szymon polewa. Degustuję, nic specjalnego i jakby rozrzedzonego wodą, ale co mi szkodzi… mówię, że dobre nawet. Szymon rzuca ceną złoty pięćdziesiąt za litr. Spróbuj paluszków, tylko 80 groszy za opakowanie.
Sięga po pilota i włącza 40 calową plazmę podłączoną do kina domowego z nagłośnieniem 5.1 niedbale rozstawionym po pokoju. Uruchamia dekoder Cyfrowego Polsatu i skacze po kanałach. Kiedy już przeleci wszystkie kilkadziesiąt pozycji, manifestując tym samym, że ma Familijny HD z HBO i Cinemaxem, a nie tylko podstawowy Mini HD, włącza na VIVA Polska i tak już zostawia. Kiedy tylko zerknę w którąkolwiek inną stronę niż powinienem, z ust Szymona leci komentarz dotyczący produktu na który właśnie zerknąłem. I tak np. tamto to jest skórzany fotel za 299 zł kupiony w promocji Jyska. Mam wrażenie, że Szymon jest mistrzem okazji. Wszystko w jego domu kupione jest taniej niż po cenie rynkowej i to sporo taniej. O przepraszam… wszystko oprócz TV i laptopa. To są najdroższe na świecie i najlepsze modele. Czuję jak się w czasie oglądania serialu z lokowaniem produktu.
Lena woła Szymona i cichaczem zwraca mu uwagę, ze coś tam się skończyło, w związku z tym obiad będzie niekompletny. Ten próbuje coś jej tłumaczyć, w końcu ona wraca do garów, a on na kanapę obok mnie. Zaczynam zauważać, że moja zapowiedziana ale zapomniana wizyta ze względu na nieudany niedzielny shopping zaczyna być coraz większym problemem. W końcu proponuję, że może podskoczymy do tej Biedronki, skoro i tak nic konkretnego nie robimy, a Lena jeszcze z godzinę będzie robić obiad.
Szymon ożywa. Jakby tylko czekał na tę propozycję. Idzie po listę zakupów, bierze z szafki kluczyki od auta. Po wyjściu z domu stwierdza, że nawet lepiej, bo nam Lena nie będzie dupy zawracać. Ostatnio jakby zawsze miała te gorsze dni w miesiącu. Tylko się czepia o wszystko. Wsiadamy do samochodu, który zdążył się solidnie nagrzać od stania na słońcu. Uchylam szybę. Szymon uruchamia silnik, zamyka szybę którą uchyliłem i ustawia klimę na 16 stopni. Szum wentylatorów zagłusza nie tylko ustawione na minimalną głośność RMF FM, ale i normalną rozmowę. Wciska gaz w podłogę, mnie wciska w fotel, z tyłu słyszę jak przesuwają się po podłodze jakieś klamoty. Po 13 sekundach mamy ze 120 km/h – ograniczenie na osiedlowej drodze 30 km/h. Widzisz jak napierdala? No… o, kontrolka poduszek ci się świeci. Tak ma być. W tym samochodzie, jak się świeci, to znaczy, że wszystko jest w porządku. Po chwili ciszy i wytraceniu prędkości do rozsądnych 60 km/h na piątym biegu… Aaa co ci będę ściemniał… samochód jest po lekkim gongu. Ale doszedłem do wniosku, że pierdziele. Każdy używany samochód miał jakąś przygodę, więc jaki jest sens płacić 2x tyle za realny przebieg i bezwypadkowość? No popatrz na siebie. Dałem za niego tyle co ty za swoją Astrę, a jednak to dwa inne światy. A ty co masz z tego, że jest bezwypadkowy? Do tej pory też tak myślałem, ale teraz, odkąd Rychu sprawdził mi tam czy coś dłubane było i stwierdził że tak, doszedłem do wniosku, że to jebię. Ważne, że jedzie.
Wjeżdżamy na parking pod Biedronkę. Jak na niedzielę, ruch jest ogromny. Parking wygląda na pełny, ale Szymon ma na to sposób. Parkuje pod samymi drzwiami zastawiając stojak na rowery i blokując dostęp do wózków. Studzi turbinę, wyłącza silnik, wysiadamy. Patrzę, że tył samochodu jest na szlaku manewrowym, zwracam uwagę. Chuj z tym… popatrz na innych. Stawiają gdzie się da, a im bliżej wejścia tym lepiej. Jak w japońskim teleturnieju.
Bierzemy koszyk. Szymon 3x zastanawia się nad każdym produktem jakby kryły one jakiś podstęp. Sprawdza cenę, porównuje. Wybiera tańszy i do koszyka. I tak kolejne produkty. Następnie dokłada dwie zgrzewki jakiegoś taniego piwa. Wyciąga telefon, uzgadnia coś z żoną, liczy. Wychodzi mu jakaś suma coś ok. 48 zł. Odkłada koszyk, sięga po portfel. W przegródce na banknoty widać 50. złotówkę. Upewniony chowa portfel do kieszeni, bierze koszyk i podchodzimy do kasy. Dzień dobry? Siateczka? 54 zł 95 groszy. Ej jakim cudem??? - oburza się Szymon. Pokaż mi ten paragon – parska na kasjerkę. Sprawdza, liczy, dodaje, wyciąga telefon… Kurwa… puszka kukurydzy jest droższa o ponad 3 zł. Co to kurwa ma być? W chuja sobie walicie? Kasjerka ze strachem w oczach i z wyuczoną grzecznością, tłumaczy, że promocyjna cena dotyczyła opakowania którego już nie ma, a Szymon przez pomyłkę wziął inne. Nie przekonuje go to, Krzyczy, wrzeszczy, stwierdza, że płaci podatki, więc niech ona ruszy dupę i to załatwi. Przekonuję go, żeby dał spokój. Nie ma co robić dymu o 7 zł, tym bardziej, że wszystko wskazuje na to, że się pomylił. A nawet jeśli to celowe działanie, to najwyżej niech następnym razem dokładnie czyta wywieszki z cenami. Ale on nie daje za wygraną. Prosi o rozmowę z kierownikiem. Tego nie ma, ale kasjerka po konsultacji przez telefon, zgadza się na spuszczenie tych kilku złotych i wyrównanie do ceny promocyjnej. Szymon wykorzystuje sytuację i chce jeszcze LM-y lite te znad kasy gratis i sobie dopiero pójdzie. Kasjerka daje mu tę paczkę i wychodzimy.
Ja palę się ze wstydu, ale Szymon jest z siebie dumny. Widziałeś jak kurwę nauczyłem? Tłumaczę mu, że kasjerki nie są winne przekrętom, ale on stwierdza, że jestem frajerem. Wyciąga papierosa z darmowej paczki, odpala. Dmucha wychodzącym ze sklepu ludziom prosto w twarz. Kiedy wypala połowę papierosa, kiepuje resztę butem na chodniku. Wsiadamy do samochodu i wracamy. Jakieś pół kilometra przed celem, Szymon ostro hamuje, coś sobie przypomniał. Wyciąga z kieszeni koszuli prawie pełną paczkę papierosów, opuszcza szybę w drzwiach i energicznie wyrzuca paczkę w krzaki. Zamyka szybę, odjeżdża. Coś ty zrobił? –pytam. No co ty… Lena nie wie, że palę. Zajebałaby mnie. Wjeżdżamy na podjazd, wysiadamy. Dlaczego do garażu nie wjeżdżasz? A nie chce mi się…
Staram się delikatnie wykręcić z obiadu. Nie to, że nie ufam pani domu, po prostu obiad o godzinie 13:00 to jak dla mnie jakaś pomyłka. Owszem – na wsi. Jeśli wstaje się o 5 rano, je śniadanie i idzie do obrządku, i tak świątek, piątek czy niedziela, to naturalne jest, że godzina 12-13 (czyli 7-8 godzin później) zjada się obiad. Ale w mieście, gdy każdy śpi przy niedzieli do 10:00, jedzenie śniadania i 1,5 godziny po nim obiadu, trąci paranoją. Nic z tego. Muszę zjeść ze wszystkimi, bez tego mnie nie wypuszczą. Julka i Kubuś jedzą z nami, papląc się jedzeniem, wyciągając je z ust i robiąc układanki na stole. Lena tłumaczy im, że tak nie wolno. Szymon zdradza mi ceny kurczaków, ziemniaków oraz wszystkich elementów składowych obiadu. Jest dumny z tego, że nigdzie nie uda mi się ich kupić taniej.
Następnie rozmowa obowiązkowo schodzi na pracę. Szymon zajmuje jakieś angielskobrzmiące stanowisko w jakiejś dosyć dużej firmie. Kiedy wpisałem w Google to co on mi powiedział, że tym jest, to wyszło mi, że to coś w rodzaju telemarketera. Ale on jest z pracy dumny. Opisuje to jako bardzo odpowiedzialne stanowisko bez którego firma by się zawaliła. Oczywiście w pracy jest niezastąpiony i tylko dlatego nie ma perspektywy awansu, bo wszędzie są układy. Zarabia bardzo dobrze, po średnią krajową to nawet teraz się nie schyli.
Mimo deklarowanych dobrych zarobków swoich i żony, znaczną część wydaje na zdrapki konkursowe, totlotka i inne badziewia, a zwykłe zakupy to tourne po promocjach w najtańszych sklepach oferujących najbardziej parszywe artykuły spożywcze, przemysłowe i garderobo-podobne. W ogóle to cud, że udało nam się spotkać, gdyż Szymon jest bardzo zapracowany. Po pracy robi bliżej nieokreślone coś, co zajmuje go do tego stopnia, że nigdy na nic nie ma czasu.
Po obiedzie przychodzi czas na obrabianie dupy wszystkim znajomym którym wyraźnie dobrze się wiedzie. Każdy ma pracę załatwioną po znajomości, na pewno nie zarabia tyle ile deklaruje, jego żona się puszcza, a dzieci są głupie. W dodatku nowy samochód na pewno jakiś lipny jest. Ulep z dwóch, albo ojciec mu kupił. Padają co najmniej dwie propozycje robienia wspólnych interesów polegających na kupnie czegoś taniego i sprzedania tego drogo, ew. zrobienia czegoś co inni robią od lat i chuja się dorobili – ale przecież my damy radę, a jeszcze jak nam szwagier pomoże…
A może grill? I piwko? A jakże… przecież bez tego ani niedziela, ani spotkanie towarzyskie nieważne. Promocyjna kiełbasa uciachana na szybko, promocyjna butelka ketchupu i zgrzewka promocyjnego piwa z Biedronki. Przed domem promocyjny plastikowy stół z równie promocyjnymi plastikowymi krzesłami, przysłonięte promocyjnie zakupionym parasolem. Szymon wytacza grilla, który czysty to był ostatnio jak go zakupili na wiosennej promocji w Tesco. Rozpala przy pomocy jakichś dziwnych chemikaliów i już po trzech minutach smród podobny do palonego plastiku powoduje, że mam ochotę wymiotować, a sąsiadów zmusza do zamknięcia okien. Szymon otwiera piwko, częstuje, odmawiam, przecież samochodem przyjechałem. No jak chcesz, dobre piwo, wychodzi 1,50 zł za puszkę. Potem drugie, trzecie, czwarte. Na talerzu lądują spalone kiełbaski polane ketchupem który wygląda tak, jakby wycisnąć butelkę dobrego ketchupu do 10. litrowego wiaderka z wodą, wymieszać i rozlać po butelkach. Piąte piwko, szóste.
Szymon już coraz bardziej zaczyna tracić panowanie nad językiem. Maska opada, a spod niej wyłania się sfrustrowany i styrany życiem trzydziestolatek. Żona go wkurwia bo tylko się czepia, chce żeby się częściej mył i bez przerwy w domu siedział. Bachory są przeszkodą w urządzeniu dobrej balangi ze znajomymi ze studiów. Starzy już nie chcą z nimi zostawać i wszystko na jego głowie. Kutas który mu sprzedał samochód zrobił go w chuja, bo miał być bezwypadkowy, od pierwszego właściciela i z oryginalnym niskim przebiegiem. A okazał się być poleasingowy, od Turka który przydzwonił nim w coś większego. A tak mu wszyscy polecali tego handlarza. Kredyt tak go ciśnie, że jak zapłacą raty kredytu na dom, TV i samochód to od rodziców muszą pożyczyć bo im nawet na zakupy w Biedronce nie starcza. A tak w ogóle, to nie ma tam u was jakiejś roboty dla mnie? Bo szef wkurwia, tylko przycina gdzie się da, kumple z pracy wykorzystują i tylko czekają na wpadkę.
Szymon cieszy się, że wpadłem. Tak chciał pogadać, a z tymi chujami to się nie da – mamrocze ledwo zrozumiale po ósmym piwie. Ile to myśmy się nie widzieli… a on tak się cieszy, chociaż spotkanie umawiamy już drugi rok. Chętnie by chciał, żebym z nim, Leną i dzieciakami pojechał na wakacje nad Bałtyk, albo ewentualnie na sylwestra do Zakopanego. Och jak on się cieszy – manifestuje to tym, że co chwilę rzuca mi się na szyję i ściska ile fabryka dała.
Robi się ciemno, Lena schowała piwo, więc i Szymon powoli dochodzi do siebie. Pomagam sprzątać. Mówi żebym olał. On to później zrobi i na noc się śmieci wypali w piecu. Małżonka która położyła już dzieci spać, teraz obserwuje nas niedyskretnie z okna. To sygnał, że powinienem się zbierać, chociaż Szymon protestuje. Chce, żebym został jeszcze z godzinkę… tak do ósmej. Widząc coraz bardziej zmarszczone czoło Leny, podejmuję twardą decyzję, że wracam do siebie. Żegnam się z małżonką, 5 razy żegnam się z Szymonem który każdorazowo rzuca mi się na szyję i szlocha jak bardzo się cieszy. Żebym wpadał częściej i że musimy się na piwo ustawić oraz najebać tak jak za czasów studiów. Przytakuję, chociaż wiem, że kolejna wizyta pewnie albo przypadkiem, albo za jakieś dwa lata.
Odchodzę. Na osiedlu zrobił się smog ze spalonych śmieci. Szymon który ledwo trzyma się na nogach otwiera bramę i stara się wprowadzić samochód do garażu. Jakby synchronicznie, to samo robią wszyscy pozostali sąsiedzi. No tak. Mszy już dzisiaj nie będzie, więc nie ma sensu trzymać samochodów na widoku. Nikt ich już dzisiaj nie będzie oglądał.
Kilka dni później od innego znajomego dowiaduję się, ze byłem u Szymonów. Podobno nadal jeżdżę tym starym gratem i strasznie sie spedaliłem, bo chodzę w koszulach jakichś i dziadkowych marynarkach. Nadal nie mam baby i pewnie walę gruchę przy pornusach. O pracy nawet nie wspominałem, ale widać, że nie mam się czym chwalić. I ogólnie się sztywniak zrobiłem jak jakiś lamus. Piwa się nie napiłem bo mam słabą głowę i bym Szymonowi nie dotrzymał kroku, za to Lena jest wkurzona, bo rozpiłem jej męża, nie mógł spać w nocy tylko śpiewał “Niech żyje wolność”.
zródło
Rozumiem cię, wczoraj późną nocą wracałem na chatę a tam co??!! jedna latarnia się nie pali, myślę sobie "w jakim ciemnogrodzie żyjemy, nie po to nasi dziadkowie umierali bym przechadzał się teraz po ciemku. Jaki wstyd, jaki wstyd na całą Europę"