Zbrodnia nr 1: Mała miss, 1996
Ktoś, kto uważnie śledził rozpalającą Polskę przed paroma tygodniami aferę małej Madzi z Sosnowca, w historii JonBenet Ramsey odnajdzie znajome szczegóły - rzekome porwanie i śmierć dziecka, nieporadność policji, współczucie dla rodziców przemieszane z medialnym sądem i powszechną chęcią zlinczowania matki dziewczynki. Na tym jednak podobieństwa się kończą. Przypadek polski rozwiązany był po kilku dniach, historia z amerykańskiego Boulder w stanie Kolorado do dziś stanowi tajemnicę, choć minęło już 16 lat.
Wszystko zaczęło się w Boże Narodzenie 1996 r., kiedy rodzice 6-letniej JonBenet Ramsey, ślicznej jak laleczka wielokrotnej uczestniczki dziecięcych konkursów piękności, zgłosili policji, że ich córka została porwana - w kuchni odnaleziono nieco kuriozalny list z żądaniem okupu w wysokości 118 tys. dol. Jeszcze tego samego dnia okazało się jednak, że w piwnicy ich domu leżą zwłoki dziewczynki, uduszonej i z obrażeniami głowy.
Od tej chwili niemal przez cały czas uwaga policji, mediów i społeczeństwa skoncentrowała się na państwu Ramseyach. Trudno zresztą było z nimi sympatyzować - nadanie dziecku wyjątkowo pretensjonalnego imienia (wielka litera w środku, WTF?!) i nakładanie mu tapety na twarz, żeby podbudować własne ego w konkursach małej miss to zbrodnie niemal dorównujące dzieciobójstwu.
Ale akurat na ich udział w morderstwie nie było dowodów. Zaś John i Patsy Ramseyowie twardo i niezmiennie obstawali przy swojej wersji - dziewczynkę zabił intruz, który chciał ją porwać, albo dla okupu, albo by wykorzystać ją seksualnie. Mieli pieniądze (John był jednym z czołowych przedsiębiorców w Boulder), więc pracowali dla nich świetni prawnicy, a także detektywi. Dopiero po dwunastu latach jednak prokurator okręgowy wystawił im oficjalny glejt, zgodnie z którym ani John, ani Patsy, ani nawet ich syn Burke nie są już uważani za podejrzanych. Koniec sprawy? Nic z tego, wszak do dziś nie wiadomo, co właściwie stało się tej świątecznej nocy w Kolorado. Zaś jeśli przyjrzeć się dyskusjom internautów pod artykułami o tej sprawie, głosy dzielą się mniej więcej po połowie. Jedni wyrażają oburzenie, że policja nie potrafiła znaleźć tajemniczego pedofila-zabójcy, inni domagają się, by powiesić matkę. Choć Patsy, ofiara raka jajników, sama nie żyje już od sześciu lat...
[ Komentarz dodany przez: Nostrełe: 2012-07-07, 16:41 ]
reszta w komentarzach
Zbrodnia nr 2: Ścigany i zaszczuty, 1954
Jeśli rzeczywiście Ramseyowie byli niewinni, to media z policją urządziły im prawdziwy czyściec. Ale skoro sięgamy już po dantejskie metafory, to życie doktora Sama Shepparda stało się - dzięki prasie i wymiarowi sprawiedliwości - zupełnym piekłem. O ile, oczywiście, wierzymy w jego niewinność.
Dziś trudno sądzić inaczej. W 1966 r. sąd uniewinnił Shepparda od zarzutu zabójstwa własnej żony, a w 1993 r. Harrison Ford tak przekonująco zagrał w "Ściganym" postać wzorowaną na lekarzu z Ohio, że nie sposób już podejrzewać go o ten okrutny, krwawy mord. Ale blisko 60 lat temu trzeba było naprawdę niezależnych poglądów, by wyłamać się z powszechnego przekonania o lekarzu zbrodniarzu. O jego winie przekonane były nie tylko gazety i policjanci. Sędzia w jego procesie jeszcze przed jego rozpoczęciem był łaskaw powiedzieć jednej z dziennikarek, że jego zdaniem Sheppard "jest winny jak jasna cholera".
Nikt nie wierzył opowieści doktora, że pewnej lipcowej nocy 1954 r. zbudził go hałas dobiegający z sypialni na piętrze, w której spała jego żona (sam lekarz miał drzemać na kozetce przy schodach). Kiedy tam dotarł, dostał w łeb i stracił przytomność. Ocknął się po chwili, zobaczył swoją żonę leżącą w kałuży krwi i znów usłyszał hałas, tym razem z dołu. Ruszył w pogoń za "kudłatym" bandytą za dom. W pobliżu jeziora Erie (willa stała na bogatym przedmieściu Cleveland) wdał się z napastnikiem w kolejną walkę i znów stracił przytomność. Kiedy znów się zbudził, żona była już martwa. Od tej chwili jego życie toczyło się już po równi pochyłej.
Sąd skazał go na dożywocie. Miesiąc później matka popełniła samobójstwo, a ojciec zmarł na raka. Po 10 latach sąd zgodził się na wznowienie procesu i tym razem uznano, że nie ma dowodów jego winy. Sheppard był wolny, ale jako wrak człowieka. Pił coraz więcej, kariera medyczna się załamała, występował więc jako zapaśnik wolnoamerykanki. Zmarł zaledwie cztery lata po uwolnieniu, nie dożywszy nawet pięćdziesiątki. Jego syn, także o imieniu Sam, do dziś walczy o całkowite oczyszczenie imienia ojca. A kudłacz pozostaje tajemniczy jak ???, choć najbardziej prawdopodobnym podejrzanym jest niejaki Richard Eberling, złota rączka i czyściciel szyb zatrudniany kilkakrotnie przez Sheppardów.
Zbrodnia nr 3: Lizzie z toporkiem, 1892
Lizzie swą matkę, jak głoszą wieści,
dziabnęła toporkiem razy czterdzieści.
Potem zaś tatę, kiedy spał,
dziabnęła razy czterdzieści dwa.
Ten wierszyk jest najlepszym dowodem na to, że dziecięcym rymowankom nie należy wierzyć. Po pierwsze, Abby Borden nie była matką Lizzie, ale jej macochą. Po drugie, uderzono ją ostrym narzędziem nie czterdzieści, a "zaledwie" dziewiętnaście razy. Ojciec Lizzie Andrew Borden otrzymał jedenaście ciosów, nie czterdzieści dwa. Przede wszystkim zaś - do dziś nie da się z całą pewnością stwierdzić, czy to jego córka trzymała toporek.
To jedna z najsłynniejszych spraw kryminalnych w dziejach. Uważni czytelnicy powieści Agathy Christie nieraz trafiają na odniesienia do tej afery. Christie nie miała wątpliwości co do winy Lizzie Borden, podobnie jak większość jej współczesnych. Pikanterii dodawano sprawie, przedstawiając Lizzie jako małą dziewczynkę, choć w chwili zbrodni miała ona 32 lata. Zaś całą aferę unieśmiertelnił sąd w New Bedford w stanie Massachusetts, wydając wyrok uniewinniający.
Lizzie była wolna, w dodatku z połową majątku swego bogatego ojca (drugą połowę wzięła jej siostra Emma) - to właśnie ten spadek miał być głównym motywem zbrodni, bo Andrew Borden miał rzekomo zapisać całość żonie Abby, dając córkom jedynie marne zachowki. Wolna, ale poddana ostracyzmowi, bo społeczność Nowej Anglii nie wierzyła sądowi. Zmarła samotnie w 1927 r.
Ale jej historia żyje do dziś. Wydano dziesiątki książek poświęconych sprawie, kręcono o niej filmy, wystawiano sztuki, a nawet spektakle baletowe. I przerzucano hipotezami: że to Emma zabiła rodziców, że zrobiła to służąca Bridget, a nawet nieślubny syn Andrew - William Borden. Jedną z najnowszych książek wydano już w 2000 r., choć zdawałoby się, że nic nowego w tej sprawie nie da się powiedzieć.
Zbrodnia nr 4: Bohdan, syn Bolesława, 1957
Jeśli się przez chwilę nad tym zastanowić, to zdumienie człowieka ogarnia, że jeszcze nikt nie nakręcił o tym filmu. Bo w tej historii jest wszystko, czego potrzeba - jest wielka polityka, jest jedna z najbardziej kontrowersyjnych postaci Polski XX w., być może zemsta prześladowanych podczas okupacji, pogłoski o operacji Mossadu albo udziale sowieckich tajnych służb, jest wreszcie akcja jak z najlepszej kinowej sensacji.
Ofiarą w tej opowieści jest Bohdan Piasecki, uczeń warszawskiego liceum porwany z ulicy 22 stycznia 1957 r. Ale prawdziwym bohaterem - jego ojciec Bolesław, polski faszysta i antysemita, po wojnie ochoczy współpracownik komunistycznych władz i twórca katolickiego stowarzyszenia PAX. Porywacze nie kryli nawet, że uprowadzili chłopaka, by odegrać się na ojcu, nigdy jednak nie sprecyzowali, za co. Domagali się tylko okupu w wysokości 4 tys. dolarów i 100 tys. złotych (później zwiększyli żądaną kwotę o kolejnych 100 tys. zł). Piasecki był gotów zapłacić, ale porywacze nigdy nie podjęli pieniędzy. Wysyłali tylko ojca na coraz bardziej upokarzające "misje" po mieście - kazali mu m.in. paradować po Warszawie bez czapki (był środek zimy), za to z jelenim porożem w ręku. Wreszcie zupełnie zerwali kontakt. Zwłoki chłopaka z nożem wbitym w serce znaleziono przypadkiem dwa lata później, w nieużywanej piwnicy naprzeciwko budynku sądów w stolicy.
Jedyną osobą powiązaną ze zbrodnią był Ignacy Ekerling, kierowca taksówki, do której wsiedli porywacze z młodym Piaseckim. Ponieważ Ekerling był Żydem, najbardziej prawdopodobna hipoteza nasuwała się sama - porwanie miało być zemstą środowisk żydowskich za zachowanie Piaseckiego przed wojną i podczas niej (partyzanci założonej przez Piaseckiego Konfederacji Narodu mordowali Żydów podczas okupacji). Jakich dokładnie środowisk?
nierozwiązana zagadka kryminalnaWersje są różne - według jednych chodziło o pracowników polskiej SB, inni obarczali odpowiedzialnością Mossad. Jeszcze inni są zdania, że "wątek żydowski" to tylko zasłona dymna, a rozkaz likwidacji przyszedł z Moskwy. Tak naprawdę nie ma twardych dowodów na żydowski ślad, a Ekerlingowi nawet nie sposób udowodnić z całą pewnością współpracę z porywaczami (choć wiele na nią wskazuje). Zagadka śmierci Bohdana Piaseckiego pozostaje jedną z największych tajemnic PRL
Zbrodnia nr 5: Śmierć w kapsułce, 1982
Nawet na tle innych opisywanych tu zagadek, sprawa "tylenolowych morderstw" jest jedną z najbardziej tajemniczych. Nie tylko nie znamy ich sprawcy, ale morderca jest postacią niemal bezcielesną, bez kształtu, płci i jakichkolwiek cech szczególnych. A także bez choćby szczątkowego sumienia.
Bo czy można podejrzewać o sumienie kogoś, kto morduje siedem całkowicie przypadkowych osób (w tym dzieci), dosypując do kapsułek z popularnym środkiem przeciwbólowym (tylenol to USA odpowiednik naszego paracetamolu) cyjanku potasu i podrzucając tak spreparowane leki w aptekach w Chicago i okolicach? Każda buteleczka zawierała 10 tysięcy razy więcej cyjanku niż wynosi dawka niezbędna do zabicia dorosłego człowieka. Producent medykamentu wpadł w panikę i rozpoczął wycofywanie produktu ze sklepów w całym kraju. Jeszcze większa histeria ogarnęła zwykłych Amerykanów. Do szpitali dzwonili ludzie z prośbą o ratunek, bo rzekomo zauważyli u siebie objawy zatrucia. Ta zbiorowa panika spowodowała, że szef jednego z centrów toksykologicznych wydał specjalny komunikat, w którym wyjaśnił mieszkańcom swojego stanu - jeśli naprawdę połkniecie cyjanek, będziecie martwi, zanim podniesiecie słuchawkę. nierozwiązana zagadka kryminalnaOperacja wycofania tylenolu z rynku kosztowała 125 milionów dolarów (chodziło o 31 mln buteleczek). Ale na szali była reputacja i przyszłość firmy Johnson & Johnson.
Sytuację udało się opanować - więcej ofiar nie było, a nauczone doświadczeniem firmy farmaceutyczne rozpoczęły pakowanie swoich produktów do odpowiednio zabezpieczonych butelek. Media chwaliły J&J za wzorowo przeprowadzoną akcję. Tyle że nadal nikt nie wiedział, kto stoi za zatruciem tabletek. Jednym z podejrzanych był facet, który napisał do J&J list z żądaniem okupu, ale samego czynu nie udało mu się udowodnić - został skazany tylko za wymuszenie. W ostatnich latach pojawiły się informacje, że FBI podejrzewa o "tylenolowe morderstwa" Teda Kaczynskiego, znanego lepiej jako Unabomber.
Zbrodnia nr 6: Tajemniczy kwiat, 1947
Zdarza się czasem tak, że jakieś miasto w jakiejś konkretnej epoce nabiera szczególnego kolorytu i klimatu. Staje się zupełnie wyjątkowe i przez dziesięciolecia inspiruje pisarzy, filmowców i artystów. A popełnione w tym czasie mordy fascynują miłośników krwawych historii.
Tak było z wiktoriańskim Londynem i zagadką Kuby Rozpruwacza. Do dziś kręci się filmy o Chicago z czasów prohibicji i przestępstwach Ala Capone. Zaś Los Angeles lat 40. XX w. znamy nawet z gier komputerowych - ręka w górę, kto nie grał w "LA Noire" i nie słyszał o Czarnej Dalii. Albo nie, ręce w dół, do tego przyznawać się nie wypada.
Media ochrzciły ją Czarną Dalią, ale znamy jej nazwisko. Zwłoki Elizabeth Short, bezrobotnej kelnerki, znaleziono na pustej działce przy Norton Avenue w Los Angeles. Urodziwa Betty swoje krótkie życie spędziła, szukając kariery, szczęścia i miłości. Kariery nie zrobiła, Hollywood wypluło ją jak miliony innych nieszczęśników i wpędziło w nędzę. Szczęście znalazła tylko na chwilę, u boku pewnego pilota, który miał się z nią ożenić, ale zginął na wojnie z Japończykami. Miłości nie dał jej żaden z setek mężczyzn, z którymi szalała od tej pory po nocnych klubach LA. Jeden z nich za to zatłukł ją na śmierć, być może przez tydzień gwałcił i torturował, rozciął jej usta jak Jokerowi z Batmana, wreszcie przepołowił zwłoki w pasie, jakby nieudolnie bawił się w scenicznego magika. Betty miała wtedy 23 lata.
Potem morderca bawił się z mediami, wysyłając do gazet jej dokumenty i rzeczy osobiste. Po czym zamilkł na wieki (OK, na razie na 55 lat). Do dziś nie wiemy, kto zabił Czarną Dalię, choć teorii było mnóstwo. Co ciekawe, wyjątkowo dużo ludzi twierdziło, że to ich tatuś.
Zaś tajemnica wciąż kusi scenarzystów. Brian De Palma nakręcił film "Czarna Dalia", który luźno podchodzi do historii Betty. W "LA Noire", jednej z najlepszych gier ostatnich lat, nie rozwiązujemy tajemnicy tego morderstwa, ale odniesienia do niego pojawiają się nieustannie.
Zbrodnia nr 7: Gdzie jest Jimmy Hoffa, 1975
Jeśli przyjrzeć się uważnie amerykańskim i polskim działaczom związkowym, widać wyraźnie jedną różnicę - ci pierwsi lubią przede wszystkim towarzystwo mafiosów, ci drudzy wolą bratać się z politykami. Na wszelkie pytania odpowiadam od razu: nie, ja w gruncie rzeczy też nie dostrzegam tej różnicy.
Jimmy Hoffa był działaczem wzorcowym. Twardą ręką rządził Teamsters, jednym z największych związków zawodowych w USA - syndykatem kierowców ciężarówek, który dziś jeszcze liczy prawie półtora miliona członków. No i ci przyjaciele... Do jego towarzystwa należał m.in. Anthony Provenzano, zwany Tony Pro, który swoich przeciwników zaznajamiał z budową rozdrabniarki do drewna. Od środka. Inny kolega, Anthony Giacalone, czyli Tony Jack, pierwszy raz przed sądem stanął w wieku 35 lat, choć wcześniej 14 razy zatrzymywany był pod zarzutami rozboju, gwałtu i nielegalnego hazardu. Równie utalentowany był Anthony Corallo, zwany Tony Ducks, bo z łatwością unikał wymiaru sprawiedliwości (ang. to duck - uchylać się). Za pieniądze z funduszu emerytalnego związkowców Morris "Moe" Dalitz, żydowski gangster z Detroit, współtworzył potęgę Las Vegas.
Dobra passa Hoffy skończyła się, kiedy prokurator generalny Bobby Kennedy postawił sobie za punkt honoru skończyć z tym mafijnym rajem. W 1967 r. związkowiec trafił do więzienia za łapówkarstwo i defreaudację. Odsiedział trzy lata i postanowił wrócić na szczyt.
Były tylko dwa problemy. Po pierwsze, zgodnie z prawem Hoffę - jako skazańca - obowiązywała jeszcze pięcioletnia karencja w ubieganiu się o stanowisko związkowe. Ale Jimmy był gotów czekać. Większy kłopot polegał na tym, że na tym szczycie już umościł się niejaki Frankie Fitzsimmons, który ze związku zawodowego kierowców uczynił spółkę córkę koncernu Cosa Nostra SA. Mafiosi lubili Fitzsimmonsa. Mafiosi nie lubili już Hoffy. Kiedy więc Hoffa dał do zrozumienia, że będzie ubiegał się o szefowanie związkowi, mafiosi postanowili Hoffę zniknąć.
I jak postanowili, tak zrobili. Na tyle skutecznie, że do dziś nikt nie wie, gdzie są zwłoki związkowego magnata. A hipotez jest mnóstwo: skarmiono nimi aligatory na Florydzie, przerobiono w zakładzie przetwarzania odpadów przy rzeźni, zakopano pod basenem, parkingiem wielopoziomowym albo lądowiskiem dla helikopterów. Mnie jednak najbardziej przemawia do wyobraźni plotka o tym, że szczątki Hoffy spoczywają pod murawą futbolowego stadionu zdobywców ostatniego SuperBowl - New York Giants. Touchdown!
Jeśli zaś dziś wejdziecie na stronę www Teamsters, powita was tam uśmiechnięta twarz i uniesiony w górę kciuk aktualnego prezesa związku - Jamesa P. Hoffy, juniora.
Zbrodnia nr 8: Znikający lord, 1974
Trafiłem kiedyś z przyjacielem do pubu The Plumbers Arms przy Lower Belgravia Street w Londynie. Usiedliśmy na stołkach przy centralnej kolumnie, na której wisiały pożółkłe ze starości wycinki gazet.
Wczytałem się w nie, ze zdumieniem odkrywając, że knajpa, w której siedzę, była sceną jednej z najbardziej niesamowitych historii kryminalnych w Anglii. 7 listopada 1974 r. do pubu wbiegła mieszkająca naprzeciwko Veronica hrabina Lucan. - On chciał mnie zamordować, ratujcie moje dzieci - krzyknęła zakrwawiona kobieta. Klienci zachowali się, jak przystało na prawdziwych Anglików, czyli powrócili do swoich piw. Tylko barman zadzwonił po policję.
Policjanci odkryli, że dzieci mają się dobrze, czego nie dało się powiedzieć o ich niani. Ta leżała z rozbitą czaszką w piwnicy Lucanów. Lady Lucan zeznała, że sprawcą był jej mąż, z którym od jakiegoś czasu pozostawała w separacji i który mieszkał parę ulic dalej. Małżeństwo rozpadło się, bo hrabina po kolejnych porodach wpadła w depresję i miała czarne myśli. Hrabia wprawdzie stawiał na czarne, ale przy stołach do ruletki. Trwał proces o opiekę nad dziećmi i podział majątku. Lady Veronica podejrzewała, że małżonek chciał ją zamordować i przez pomyłkę zdzielił w głowę gazrurką nianię, która w czwartki zwykle miała wychodne. Kiedy zauważył swój błąd, zamierzał go naprawić i zabić żonę, ale ta wymknęła mu się i uciekła do pubu.
Kiedy policja przesłuchiwała lady Lucan, jej mąż ukrywał się u przyjaciółki. Dzwonił po znajomych i wszystkim opowiadał historię, która brzmiała równie wiarygodnie, jak "kolega przewrócił się plecami na nóż, szesnaście razy". Otóż lord przypadkiem przechodził akurat obok domu swojej żony i przypadkiem zauważył, że walczy ona z niezidentyfikowanym napastnikiem. Przypadkiem odstraszył zbrodniarza i przypadkiem uratował małżonkę. Potem jednak przeraził się, że policjanci mają problem z przyswajaniem takich bajek. I tu zaczyna się najciekawsza część tej opowieści. - Muszę uciekać - oświadczył Lucan przyjaciołom. Wsiadł do samochodu i zniknął. Jak kamfora. Jak kamień w wodę. Auto znalazło się później na południowym wybrzeżu Anglii. Lorda Lucana do dziś nie odnaleziono, choć co jakiś czas do prasy zgłaszają się ludzie, którzy rzekomo widzieli hrabiego we Francji, w Zimbabwe czy Brazylii. Dopiero po 25 latach oficjalnie uznano go za zmarłego, jego syn (miał 7 lat w czasie zbrodni) wciąż jednak nie może przejąć po ojcu miejsca w Izbie Lordów.
Zbrodnia nr 9: Skoczek z okupem, 1971
Stojąc w koszmarnych kolejkach do kontroli bezpieczeństwa na lotniskach, niejeden pasażer myśli pewnie, że ten żmudny obowiązek zawdzięcza muzułmańskim terrorystom. Nic bardziej błędnego.
Obyczaj sprawdzania bagaży wprowadzono po niebywałym wyczynie pewnego tajemniczego mężczyzny przed 41 laty. Tajemniczego, bo do dziś nie wiemy, kim właściwie był. A co chyba najbardziej niesamowite, nikt nie zna odpowiedzi na pytanie: rozbił bank czy tylko łeb?
Znamy go pod nazwiskiem D.B. Cooper, choć nigdy tak się nie przedstawił. Kiedy w wigilię Święta Dziękczynienia 1971 r. podszedł do okienka linii Northwest Orient na lotnisku w Portlandzie, podał nazwisko Dan Cooper (inicjały D.B. to późniejsze przekłamanie prasy). Kupił bilet na lot do Seattle i wszedł na pokład z neseserem w ręku. Krótko po starcie samolotu przekazał stewardessie karteczkę z żądaniem okupu. - Jeśli nie spełnicie moich żądań, moja walizeczka eksploduje razem z całym samolotem - wyjaśnił grzecznie, bo przez cały czas był ponoć ujmująco uprzejmy.
Od tej chwili wszystko potoczyło się wyjątkowo sprawnie, bo i plan Coopera był perfekcyjny. W Seattle przygotowano 200 tys. dolarów (na dzisiejsze około miliona). Maszyna wylądowała, porywacz wypuścił wszystkich pasażerów, zatrzymując tylko pilotów i jedną stewardessę. Na pokład dostarczono mu okup (10 kg banknotów) i kilka spadochronów. Samolot zatankowano do pełna i polecieli w kierunku Reno w Nevadzie. Krótko po starcie Cooper zamknął załogę w kabinie, otworzył tylne drzwi i przepadł bez śladu. Nie wiadomo, kiedy i gdzie dokładnie wyskoczył. Nie wiadomo, czy przeżył. Nie wiadomo, co stało się z pieniędzmi. Nie wiadomo, kim był. Nie wiadomo niczego.
Część okupu znaleziono w 1980 r. na brzegu rzeki Columbia. Ponieważ pozostałe banknoty nigdy nie pokazały się na rynku (FBI spisało ich numery), agenci uważają, że Cooper rozchlastał się o skały w dziczy. Ale miłośnicy filmowych historii wolą myśleć, że autor skoku doskonałego (pamiętajmy, że nikomu nie zrobił krzywdy) dożywa swoich dni na którejś z karaibskich wysp. Np. w towarzystwie Lorda Lucana.
Zbrodnia nr 10: Strzał do premiera, 1986
W Polsce, gdzie służbowa limuzyna z kierowcą i kogutem przysługuje nawet wicedyrektorowi Wydziału Flądry Departamentu Rybołówstwa w Ministerstwie Rolnictwa, to, żeby premier państwa poszedł z żoną na piechotę do kina, nie mieści się w głowie. Zwłaszcza że nie chodzi o premiera Wysp Dziewiczych, ale Szwecji.
W Skandynawii jednak posłowie jeżdżą do pracy na rowerach, więc widok Olofa Palmego, który 28 lutego 1986 r. spacerował z żoną po ulicach Sztokholmu, nikogo nie zdumiał. Ten i ów był tylko lekko zaskoczony, że premierowska para porusza się bez ochrony.
Chwilę po godz. 23 Olof i Lisbet Palme wyszli z kina, w którym oglądali nieco absurdalną szwedzką komedię "Bracia Mozart". Postali chwilę na ulicy, pogadali z synem i synową, po czym pożegnali się z nimi i spokojnym krokiem ruszyli w stronę metra. Kiedy byli 100 m od wejścia do stacji Hötorget, ktoś podszedł do nich od tyłu i oddał dwa strzały z przyłożenia - jeden w plecy premiera, drugim ranił jego żonę. Morderca ruszył w stronę schodów na ulicy Tunnelgata i zapadł się pod ziemię.
Premier zmarł jeszcze tej samej nocy w szpitalu, a szwedzka policja rozpoczęła jedno z najdłużej trwających i najdroższych śledztw w historii - pięć lat temu oszacowano je na 45 mln dol. W jego trakcie sprawdzono tyle teorii i spiskowych hipotez, że smoleńska chmura helu, babuszka z Dallas i ewakuacja Żydów z World Trade Center wydają się przy tym całkiem przytomnymi domysłami. Wszystko na próżno, ślepymi uliczkami okazały się wątki: jugosłowiański, neofaszystowski, południowoafrykański, indyjski, chilijski i niemiecki. Faktem jest, że Palme był politykiem wyrazistym/oszołomem (niepotrzebne skreślić) i w czasie swojej kariery zdołał sobie narobić wrogów na całym świecie.
Za to morderstwo skazano niejakiego Christera Petterssona, drobnego przestępcę, ćpuna, alkoholika i po prostu świra. Tyle że sąd wyższej instancji uniewinnił go z braku przekonujących dowodów. Przez następnych 18 lat Pettersson bawił się z całą Szwecją w kotka i myszkę, w kolejnych wywiadach i występach telewizyjnych to przyznając się do winy, to odwołując te zeznania. Zmarł w 2004 r., zabierając swoją tajemnicę do grobu. Jeśli to rzeczywiście on zabił Palmego, pozostaje pytanie: dlaczego? Najbardziej prawdopodobna odpowiedź brzmi niestety: bo tak.