Oczywiście nie ja
Historia pewnego Polaka, który mieszka w Norwegii. Twierdzi, że opisane zdarzenia są prawdziwe. Na dole jest link, gość odpowiada na niektóre pytania w komentarzach.
Mówi się, że Oslo to miasto, w którym po zmroku łatwiej jest kupić heroinę niż piwo. Przechadzając się wieczorem główną ulicą centrum Karl Johans Gate szybko zauważysz, że żaden z czarnoskórych stojących na rogu ulic z tlącym się szlugiem w dłoni nie jest przypadkowym lokalsem czekającym na autobus. Idąc wzdłuż popularnej alei pubów, klubów i innych spelun, w których upodlisz się za kosmiczną cenę, stanowią oni uliczną alternatywę na zapotrzebowanie rynku sponiewierania się w weekend. Są widoczni, bezczelni i nie kryją się z handlem dragami nawet kilka metrów od przejeżdżających radiowozów.
W lokalu — jak to w Skandynawii — rozcieńczony, lany browar 0,4 kosztuje stówę. Barman nie sprzeda ci drugiego kieliszka ulubionej trucizny, póki nie skończysz pierwszego. Monopole są zamknięte w weekendy i po 18:00. Bary zamykają o północy. Nie da się, bracie. W głowie lekko szumi, a tobie ani się śni, żeby kończyć tę noc. I wtedy właśnie słyszysz: „psst... wanna have some fun, my friend?". A ty po całym tygodniu włażenia w dupę szefowi, z ostatnim wspomnieniem promieni słońca i aktualnej temperaturze -20, jedyne, o czym marzysz to właśnie, aby mieć jakikolwiek „fun". Bywa, że słyszysz to pytanie kilkanaście razy na jednej ulicy.
Warto wspomnieć, że stolica Norwegii znajduje się w czołówce europejskich miast pod względem zużycia amfetaminy. Wyobraź sobie lokalne ceny, wyobraź sobie popyt przy polityce pół-prohibicji na alkohol i możliwości szybkiego zarobku. Dotarcie tu z Polski przez Bałtyk zajmuje kilka godzin, gdzie ceny tych samych używek są nieporównywalnie tańsze, w związku z czym niejednemu Januszowi umiejącemu dodać na palcach jeden do jednego, zarysował się w oku złoty symbol dolara na myśl o zostaniu polskim Pablo Escobarem. A w razie czego — każdy chyba słyszał o norweskich więzieniach, prawda? Brak krat w oknach, osobne pokoje, meble z Ikei, a do tego spędzasz czas na zarzynaniu pada od Xboxa, dostajesz kieszonkowe i kończysz studia na koszt państwa niczym Breivik. Przynajmniej w teorii. W praktyce — studziłbym entuzjazm w tej materii.
Od początku: Wynająłem pokój w dużym domu w jednej z lepszych dzielnic Oslo, łącznie 6 domowników + dobudówka z osobnym wejściem. Rotacja ludzi była spora, jednak właściciel domu miał na to konkretnie wyjebane. Dawał ogłoszenie w necie i po kilku dniach miał już nowego lokatora. Jakoś po roku, do mieszkania na dole wprowadził się Polak. Rafał. Prosty chłopak po trzydziestce, rycerz ortalionu. Podobno gdzieś pracował, ale trudno było powiedzieć gdzie. Typ kolesia, którego życiowym osiągnięciem jest posiadanie Berlingo w gazie i składanki manieczek na CD w odtwarzaczu wewnątrz. Wiedzieliśmy o nim tyle, że jarał dużo szlugów i nie lubił mówić o sobie. Ponoć szwagier załatwił mu jakąś pracę, ale całymi dniami nie wychodził z domu, tylko często wyjeżdżał autem w nocy i wracał nad ranem. Niby nic. Nie mój cyrk, nie moje małpy.
Aż do pewnego piątku, kiedy wróciłem do domu po pracy, wrzuciłem obiad do mikrofali i wszedłem do swojego pokoju na piętrze. Po kilku minutach usłyszałem, jak ktoś wbiega po schodach, głośno tupiąc butami. „Ile razy mam powtarzać chłopakom, żeby tak nie napierdalali, bo cały dom się trzęsie?!" — pomyślałem. W tym momencie drzwi od pokoju wyleciały z hukiem pociągnięte strzałem z buta, a w nich zobaczyłem oślepiające światło latarki i wycelowane we mnie lufy broni. Takie rzeczy dzieją się tylko w filmach, więc moją pierwszą myślą było — to jakiś żart. Zanim dotarło do mnie, co właściwie się stało, dwóch rosłych policjantów zdążyło wyrzucić mnie z pokoju i zaprowadziło do salonu, gdzie na ziemi leżała już pozostała piątka domowników z rękami skutymi za plecami. O ja pierdolę. To nie był żart.
Młodszy z funkcjonariuszy założył mi kajdanki na nadgarstki tak ciasno, że metalowe zaciski niemal uniemożliwiły dopływ krwi do dłoni. Po wstępnym przesłuchaniu każdego z nas w innym pomieszczeniu domu doszedłem do wniosku, że wszystkie pytania oscylują wokół naszej znajomości z Rafałem.
Kiedy zdali sobie sprawę, że łączy nas z nim tyle, co nic, powiedzieli, że drogówka zatrzymała go na autostradzie, ponieważ miał fałszywe tablice rejestracyjne i po wstępnym przeszukaniu Berlingo, znaleziono w środku hurtowe ilości amfetaminy. Jednak jego mieszkanie — technicznie rzecz biorąc — znajduje się w naszym domu i również jesteśmy podejrzani.
„Kumple nie uwierzą co za historia, kiedy opowiem ją wieczorem przy piwie w pubie" — pomyślałem. Nic bardziej mylnego. Po około 3-4 godzinach przesłuchań i przeszukań domu z nadpobudliwym owczarkiem niemieckim, powiedzieli, że musimy jechać na komendę i złożyć zeznania jeszcze raz. A tak „by the way"— u Rafała w pokoju znaleziono jeszcze więcej towaru.
Nie pozwolono nam zabrać nic, wyszliśmy tak jak staliśmy, policjant zawiązał mi sznurówki w najkach, narzucił kurtkę na plecy i wyprowadził przed dom skutego za plecami do jednego z radiowozów stojących na zewnątrz. Musiało to zrobić fantastyczne wrażenie na sąsiadach zgromadzonych przed domem. Otworzyły się drzwi i wrzucono mnie do auta razem z kolegą, instruując uprzednio, że w środku są kamery i mikrofony, więc jeśli odezwiemy się do siebie podczas jazdy — zatrzymają się i będzie trzeba czekać na kolejny radiowóz, który zabierze nas oddzielnie. Na miejscu okazało się, że to nie do końca komenda, a areszt policyjny, a pech chciał, że w piątki wieczorem nie prowadzi się przesłuchań.
- Będziecie musieli zostać do rana — oznajmił nam jeden z psów. To nie było zdanie, które chcieliśmy usłyszeć. Posadzono mnie na „recepcji", gdzie czekałem w kolejce do zarejestrowania. Przede mną grupka poobijanych bandziorów z kryminałem wypisanym na twarzy i czarnoskóry koleżka w dreadach, krokiem przy kostkach, t-shircie w rozmiarze 4XL i 2 bandanach na głowie — jednej w kolorach flagi Norwegii, druga Jamajki. Nie wiem, czy można było wyglądać jeszcze bardziej na stereotypowego dilera.
Nie zdążyłem się odlać od powrotu z pracy, spytałem więc, czy da radę ogarnąć to tutaj. Otóż tak, ale drzwi od toalety z widokiem na całą poczekalnię miały pozostać otwarte. Trudno.
Nie uwierzycie, ale ten tekst, że „nie mogę, kiedy tak wszyscy patrzą" znany z filmów, kiedy aresztowany kombinuje jak spieprzyć policjantowi oknem w kiblu — nie wziął się znikąd. Nie ma opcji, nie da się. Po minucie niezręcznej ciszy dałem sobie spokój i wróciłem do kolejki.
„Recepcjonista" zabrał mój telefon i kazał opróżnić kieszenie. Dwóch klawiszy zaprowadziło mnie do celi, przed którą zabrali mi buty i pasek od spodni. W zamian dostałem 3 metry kwadratowe, bez okna, czy zegara — więc nie sposób było dowiedzieć się, jaka jest pora dnia. W rogu stał kibel, w środku była też kamera i żółty materac na ziemi. Nic więcej. Ani jednego przedmiotu, kurwa karcer.
Teraz czekało mnie przeszukanie. Po sprawdzeniu, czy nie mam nic przy sobie, kazano mi się rozebrać, aż znalazłem się w samej bieliźnie.
- Ściągnąć gacie, kucnąć i kaszlnąć głośno — usłyszałem.
- Are you fucking kidding me?- zapytałem.
Nie, nie żartowali.
Zostałem zamknięty.
Kiedyś oglądałem „Skazanych na Shawshank" i wiem, że w takich celach nawet największym twardzielom odpierdala po kilku godzinach. Dopóki tego nie przeżyjesz, nie zdajesz sobie sprawy, jak bardzo rozpierdala psychikę bycie zamkniętym w sześcianie bez żadnego zajęcia, możliwości spojrzenia za okno, czy skupienia się na czymkolwiek poza gapieniem w ścianę. To nie to samo co bycie zamkniętym w pokoju w domu.
W ścianie przy drzwiach zamontowane były dwa guziki. Jeden do wezwania klawisza, drugi do włączenia „radia". Radio oferowało 4 utwory odtwarzane w koło. Swoją drogą fenomenalna playlista, na której znalazły się m.in. „Sympathy for the devil" Rolling Stonesów, a słysząc „Umbrella" Jaya-Z do dzisiaj skręca mnie w środku.
Nie trudno domyślić się, że nie przespałem ani godziny. Nad ranem klawisz zapytał, czy chcę iść na spacerniak albo wziąć prysznic — wybrałem spacerniak, wyszedłem z nudów. W międzyczasie oznajmiono nam kolejną wiadomość:
-Śledczy nie pracują w weekend, zostajecie do poniedziałku — Może wydawać się to śmieszne, ale w takich warunkach, wiedząc, że jesteś niewinny, brzmi to jak wyrok za morderstwo.
„Odpierdoli mi jak nic" — pomyślałem sobie. Kolejne 48 godzin w samotności były najdłuższymi dwiema dobami w moim życiu. W dużym skrócie — faktycznie robisz to, co na filmach, włącznie z robieniem pompek z nudów. W niedzielę mój mózg był już tak wyczerpany stresem, dwoma kromkami chleba z pasztetem dziennie i brakiem jakichkolwiek bodźców zewnętrznych, że się zwyczajnie zepsuł. Zacząłem mówić do siebie, krążyć po celi i odbijać się od ścian. Jestem przekonany, że po tygodniu w takich warunkach, zmiany w mózgu są nieodwracalne i zapewne tak by mi już zostało.
Wierz mi lub nie, ale wolności nie da się poczuć, jeśli ją masz, tak jak nie zwracasz uwagi na to, że oddychasz
Dobrze pamiętam myśli, które mi wtedy towarzyszyły. Najgorsza z tego wszystkiego była niepewność. W takiej chwili lęki zamieniają się w paranoję. Czekasz, zadręczając się z sekundy na sekundę coraz bardziej. Nie wiesz, czy kolejnego dnia policjant nie powie, że zostajesz dłużej, że muszą zbadać kolejny wątek. Może przetrzymają cię dłużej? Co z pracą? Nikt nie poinformował mojego szefa, że nie zjawię się w poniedziałek, pomimo upominania się o to. Znajomi i rodzina muszą stresować się faktem, że przestałem się odzywać. Nie wiadomo czy główny zainteresowany, nie pociągnie cię na dno za sobą, wkręcając cię w jakąś historię.
W drzwiach celi słyszysz dźwięk przekręcanego powoli klucza i czekasz jak skulony kundel na przypierdolenie pasem przez właściciela. Bo koniec końców tym właśnie jesteś, bez wolnej woli. Jesz, srasz i śpisz na komendę, pod czujnym okiem kamery. Wyjdziesz jak pies na smyczy na dziesięciominutowy spacer, kiedy „pan" ci pozwoli. Wierz mi lub nie, ale wolności nie da się poczuć, jeśli ją masz, tak jak nie zwracasz uwagi na to, że oddychasz. Jednak kiedy zrządzeniem losu jakiś skurwiel odetnie ci tlen, zdajesz sobie sprawę, że ten mały szczegół jest wszystkim. Możesz mówić i robić co tylko zechcesz, nikogo to nie obchodzi. Absurd jak w „Procesie" Kafki. Tortura dla mózgu.
Poniedziałek.
Zabrano mnie na przesłuchanie, które prowadzone było przez dziewczynę w wieku najwyżej 25 lat. Ze względów prawnych prowadzone było przez radiotelefon z polskim tłumaczem, który z kolei tłumaczył wszystko funkcjonariuszce na norweski. Po dwóch godzinach zeznań, tłumaczeń i rysowania na kartce planów domu, zostałem poproszony o numer PIN do telefonu i hasło do Facebooka.
Nie mając nic na sumieniu, nie myśli się o tym, jakie treści udostępniono na portalach społecznościowych lub o czym pisało się z kumplami — nie zakładałbym przecież tak abstrakcyjnej sytuacji, w której właśnie się znalazłem, do tego w Norwegii. Komizmu sytuacji dodał fakt, iż moim ostatnim SMS-em w telefonie była wiadomość od kolegi: czy słyszałem o tym, że w Kalifornii zalegalizowano marihuanę, a ostatnim postem na fejsie — spowodowanym nadejściem zimy — było zdjęcie kota w śniegu i podpisem „I fu****' love cocaine". Serio.
Policjantka powiedziała, że teraz porozmawia z sędzią, porównają zeznania i zdecydują czy przenoszą nas do więzienia, czy wypuszczają. Odstawili mnie do celi.
Po kolejnych kilku godzinach klawisz otworzył drzwi, kazał mi włożyć buty i zaprowadził piętro niżej.
- Przejdź przez te drzwi do następnego pomieszczenia i poczekaj, aż otworzą się kolejne — powiedział znudzonym głosem.
Drzwi zamknęły się za mną, następne otworzyły przed twarzą i ku mojemu zdziwieniu, znalazłem się na zewnątrz, gdzie czekali już na mnie pozostali domownicy — wyłączając oczywiście geniusza przemytu z Polski. Byliśmy zniszczeni psychicznie, wykończeni. Bez słowa wyjaśnień, informacji, czy czegokolwiek. Byliśmy wolni.
vice.com/pl/read/jak-spedzilem-3-doby-w-norweskim-areszcie?utm_source=vicefbpol
w komentarzach między innymi pisze coś o prawniku i odszkodowaniu