wypisz wymaluj back to future....
📌
Wojna na Ukrainie
- ostatnia aktualizacja:
Wczoraj 20:34
📌
Konflikt izraelsko-arabski
- ostatnia aktualizacja:
Wczoraj 17:47
#powrót do przyszłości
wypisz wymaluj back to future....
Witaj użytkowniku sadistic.pl,
Lubisz oglądać nasze filmy z dobrą prędkością i bez męczących reklam? Wspomóż nas aby tak zostało!
W chwili obecnej serwis nie jest w stanie utrzymywać się wyłącznie z reklam. Zachęcamy zatem do wparcia nas w postaci zrzutki - jednorazowo lub cyklicznie. Zarejestrowani użytkownicy strony mogą również wsprzeć nas kupując usługę Premium (więcej informacji).
Wesprzyj serwis poprzez Zrzutkę już wpłaciłem / nie jestem zainteresowany
Lubisz oglądać nasze filmy z dobrą prędkością i bez męczących reklam? Wspomóż nas aby tak zostało!
W chwili obecnej serwis nie jest w stanie utrzymywać się wyłącznie z reklam. Zachęcamy zatem do wparcia nas w postaci zrzutki - jednorazowo lub cyklicznie. Zarejestrowani użytkownicy strony mogą również wsprzeć nas kupując usługę Premium (więcej informacji).
Wesprzyj serwis poprzez Zrzutkę już wpłaciłem / nie jestem zainteresowany
Wyciekające paliwo zapaliło się po wypadku cysterny je przewożącej. Incydent miał miejsce na autostradzie Riyadh-Qassim. Arabia Saudyjska
Nie wiem co się odjebało ale cała ekipa w gotowości juz jedzie wpierdolić prehistorycznemu duchowi jokera z przyszłości
Jednak to prawda.
Od jutra akcja wszystkich części „Powrotu do przyszłości” będzie miała miejsce w przeszłości.
Wpis zawiera treści oznaczone jako przeznaczone dla dorosłych, kontrowersyjne lub niezweryfikowane
Kliknij tutaj aby wyświetlić wpis
Kliknij tutaj aby wyświetlić wpis
Hej. Macie tu kolejną część moich wymysłów. Zamieszczam ją głównie dlatego, żeby tych kilku entuzjastów odesłać na swojego bloga- www@writersnotdead@wordpress@com (jako świeżak nie mogę dodawać linków), gdzie będe regularnie publikował resztę części, a oprócz tego inne swoje wypociny (może nie tylko swoje). Pozdro
Warszawa, rok 2035, lipiec.
Cześć, jestem Gareth. Mam 18 lat i jeden cholernie wielki problem. Od kilku lat nawet na krok nie opuszcza mnie uczucie, że świat na którym żyję jest kompletnie do dupy, wszystko stoi na głowie, a sam jestem w miejscu, do którego ani trochę nie pasuję, i w którym być nie powinienem. To uczucie jest jak mój cień – ja i ono zawsze razem. Do tego, jest raczej niezwykłe, nie da się go porównać do tych, towarzyszących ludziom na co dzień, jak np. gniew, zazdrość, duma czy pycha. To co czułem było ze mną o wiele częściej niż cokolwiek innego. Fakt, miało przestoje. Momenty zawieszenia, jakby na chwilę przysypiało, wycofywało się. Robiło to jednak tylko po to, żeby za moment uderzyć ze zdwojoną siłą. Wierciło nie kończące się dziury w moim żołądku, mózgu i sercu. Było jak ludzkie wyobrażenie piekła – niekończące się cierpienie. I miało jeszcze jeden, potworny minus – było jedyną rzeczą, której nienawidziłem bardziej od mojej siostry. O tak, o niej też Wam opowiem. W zasadzie w ogóle nie zasłużyła na to, żeby mówić o niej cokolwiek, chciałbym jednak żebyście zrozumieli moją nienawiść.
Elise była typową przedstawicielką swojej klasy i płci, elementarnym przykładem córki dyrektorów i/lub współwłaścicieli jednej z korporacji najwyższego szczebla. Zawsze dumna i wyniosła, nigdy nie spuszczała wzroku, trzymała wysoko podniesioną głowę i nie patrzyła pod nogi. W stosunkach ze wszystkimi ludźmi poza ojcem nie przestawała być oziębła i oficjalna, garde trzymała wysoko. Czubek własnego nosa był jedyną rzeczą, na której skupiała uwagę, i na której jej zależało. Gardziła wszystkimi, którzy byli niżej postawieni od naszej rodziny, czyli jakimś 99,8% populacji ziemi, wszystkich równych nam traktowała jako konkurentów i wrogów, natomiast z zazdrością patrzyła na nielicznych, którzy na drabince o nazwie „bogactwo i władza” znajdowali się wyżej. Z fanatyzmem chłonęła przekazywane nam ojcowskie nauki, dotyczące kontynuowania rodowych tradycji – ambitnego, konsekwentnego i bezwzględnego dążenia do zdobycia tego, co tylko do zdobycia było. Zdeterminowana by budować rodzinną potęgę, skupiona na swoim najważniejszym celu – awansie rodu do The Greatest – grupy najbardziej wpływowych ludzi tego gównianego świata. Miała w sobie wszystko, czego nienawidziłem w ludziach, z którymi miałem do czynienia od dziecka.
Pamiętnego dnia towarzyszyłem ojcu w delegacji. Moim, postawionym przez rodziciela zadaniem było obserwowanie jego pracy z bliska, tym samym zdobywanie doświadczenia i uczenie się przyszłych obowiązków. Nie to żebym tego chciał, o nie. Po prostu nie miałem wyboru. Dzięki wczesnodziecięcym latom nieposłuszeństwa w stosunku do ojca, musiałem albo poddać się jego woli i robić co kazał, albo też stać się doskonałym aktorem. Wybrałem ,rzecz jasna, to drugie.
Ojciec prowadził zebranie dyrektorów generalnych europejskich oddziałów, będącej w jego rękach korporacji. Siedziałem w pomieszczeniu obok sali konferencyjnej, w której to wygłaszał doniosłą, pełną wielkich słów, mającą motywować i, jak dla mnie -cholernie nudną przemowę. Na 70--cio calowym telewizorze, wbudowanym w ścianę przede mną miałem oglądać i uważnie słuchać jego wypocin, które sam zwykł nazywać „świętymi”.
Był akurat w swoim ulubionym momencie, w którym to mówił o wielkości i potędze firmy zbudowanej przez jego przodków i o potrzebie stawiania firmy na pierwszym miejscu w życiu. Rzygać mi się chciało, słuchałem tego po raz nie wiem już który. Na szczęście, w pokoju „podglądaczy” byłem sam, bez większych obaw mogłem więc go olać. Wstałem i podszedłem do okna, spełniającego jednocześnie funkcję ściany. Znajdowałem się na najwyższym, 105-tym piętrze biurowca należącego do korporacji ICBC, której nienawidziłem niemal tak jak siostry, jednak widok rozpościerający się pode mną zapierał dech w piersiach. No, przynajmniej za pierwszym razem. Demony w ludzkich skórach, zajmujące pomieszczanie na tym oraz kilku niższych piętrach rozkoszowały się nim niejednokrotnie. Wyobrażałem sobie ich, stojących w miejscu, w którym stałem teraz i z dumą oraz pogardą patrzących na ludzi harujących w pocie czoła 400m poniżej, przypominających stąd stado mrówek. Wiem, że większość tych na dole marzyła o dotarciu do miejsca, w którym byłem teraz. Marzyli o bogactwie i władzy, o nieskończonej ilości zer na wirtualnych kontach i o dobrach materialnych. O podwyższeniu statusu społecznego i przedarciu się w szeregi elit. Poświęcali na to całe życie nie wiedząc, że nikt stąd, takiej szansy im nie da. Tracili swoje życie dlatego, że żmiję zza ściany tego chciały. Wyobrażałem sobie, jak niewidzialne nitki łączące ręce tych obok z mózgami tych na dole poruszają się w myśl jednostek pokroju mojego ojca. Wyobrażałem sobie i pałałem do nich szczerą nienawiścią, gardziłem nimi, a tym na dole – zwyczajnie współczułem.
W telewizorze za sobą usłyszałem słowa: „musicie zawsze pamiętać, że dobro korporacji jest najważniejsze”, które u ojca były nieodłącznym elementem zakończenia każdego „wystąpienia”. Dla mnie oznaczały czas powrotu na miejsce, gdyż za niecałe dwie minuty miał tu wparować i sprawdzić jak wiele wyniosłem z jego dekalogu. Westchnąłem, przekląłem go w myśli, obróciłem się od okna i pokornie zająłem jedyny fotel znajdujący się w pokoju.
Warszawa, rok 2035, lipiec.
Cześć, jestem Gareth. Mam 18 lat i jeden cholernie wielki problem. Od kilku lat nawet na krok nie opuszcza mnie uczucie, że świat na którym żyję jest kompletnie do dupy, wszystko stoi na głowie, a sam jestem w miejscu, do którego ani trochę nie pasuję, i w którym być nie powinienem. To uczucie jest jak mój cień – ja i ono zawsze razem. Do tego, jest raczej niezwykłe, nie da się go porównać do tych, towarzyszących ludziom na co dzień, jak np. gniew, zazdrość, duma czy pycha. To co czułem było ze mną o wiele częściej niż cokolwiek innego. Fakt, miało przestoje. Momenty zawieszenia, jakby na chwilę przysypiało, wycofywało się. Robiło to jednak tylko po to, żeby za moment uderzyć ze zdwojoną siłą. Wierciło nie kończące się dziury w moim żołądku, mózgu i sercu. Było jak ludzkie wyobrażenie piekła – niekończące się cierpienie. I miało jeszcze jeden, potworny minus – było jedyną rzeczą, której nienawidziłem bardziej od mojej siostry. O tak, o niej też Wam opowiem. W zasadzie w ogóle nie zasłużyła na to, żeby mówić o niej cokolwiek, chciałbym jednak żebyście zrozumieli moją nienawiść.
Elise była typową przedstawicielką swojej klasy i płci, elementarnym przykładem córki dyrektorów i/lub współwłaścicieli jednej z korporacji najwyższego szczebla. Zawsze dumna i wyniosła, nigdy nie spuszczała wzroku, trzymała wysoko podniesioną głowę i nie patrzyła pod nogi. W stosunkach ze wszystkimi ludźmi poza ojcem nie przestawała być oziębła i oficjalna, garde trzymała wysoko. Czubek własnego nosa był jedyną rzeczą, na której skupiała uwagę, i na której jej zależało. Gardziła wszystkimi, którzy byli niżej postawieni od naszej rodziny, czyli jakimś 99,8% populacji ziemi, wszystkich równych nam traktowała jako konkurentów i wrogów, natomiast z zazdrością patrzyła na nielicznych, którzy na drabince o nazwie „bogactwo i władza” znajdowali się wyżej. Z fanatyzmem chłonęła przekazywane nam ojcowskie nauki, dotyczące kontynuowania rodowych tradycji – ambitnego, konsekwentnego i bezwzględnego dążenia do zdobycia tego, co tylko do zdobycia było. Zdeterminowana by budować rodzinną potęgę, skupiona na swoim najważniejszym celu – awansie rodu do The Greatest – grupy najbardziej wpływowych ludzi tego gównianego świata. Miała w sobie wszystko, czego nienawidziłem w ludziach, z którymi miałem do czynienia od dziecka.
Pamiętnego dnia towarzyszyłem ojcu w delegacji. Moim, postawionym przez rodziciela zadaniem było obserwowanie jego pracy z bliska, tym samym zdobywanie doświadczenia i uczenie się przyszłych obowiązków. Nie to żebym tego chciał, o nie. Po prostu nie miałem wyboru. Dzięki wczesnodziecięcym latom nieposłuszeństwa w stosunku do ojca, musiałem albo poddać się jego woli i robić co kazał, albo też stać się doskonałym aktorem. Wybrałem ,rzecz jasna, to drugie.
Ojciec prowadził zebranie dyrektorów generalnych europejskich oddziałów, będącej w jego rękach korporacji. Siedziałem w pomieszczeniu obok sali konferencyjnej, w której to wygłaszał doniosłą, pełną wielkich słów, mającą motywować i, jak dla mnie -cholernie nudną przemowę. Na 70--cio calowym telewizorze, wbudowanym w ścianę przede mną miałem oglądać i uważnie słuchać jego wypocin, które sam zwykł nazywać „świętymi”.
Był akurat w swoim ulubionym momencie, w którym to mówił o wielkości i potędze firmy zbudowanej przez jego przodków i o potrzebie stawiania firmy na pierwszym miejscu w życiu. Rzygać mi się chciało, słuchałem tego po raz nie wiem już który. Na szczęście, w pokoju „podglądaczy” byłem sam, bez większych obaw mogłem więc go olać. Wstałem i podszedłem do okna, spełniającego jednocześnie funkcję ściany. Znajdowałem się na najwyższym, 105-tym piętrze biurowca należącego do korporacji ICBC, której nienawidziłem niemal tak jak siostry, jednak widok rozpościerający się pode mną zapierał dech w piersiach. No, przynajmniej za pierwszym razem. Demony w ludzkich skórach, zajmujące pomieszczanie na tym oraz kilku niższych piętrach rozkoszowały się nim niejednokrotnie. Wyobrażałem sobie ich, stojących w miejscu, w którym stałem teraz i z dumą oraz pogardą patrzących na ludzi harujących w pocie czoła 400m poniżej, przypominających stąd stado mrówek. Wiem, że większość tych na dole marzyła o dotarciu do miejsca, w którym byłem teraz. Marzyli o bogactwie i władzy, o nieskończonej ilości zer na wirtualnych kontach i o dobrach materialnych. O podwyższeniu statusu społecznego i przedarciu się w szeregi elit. Poświęcali na to całe życie nie wiedząc, że nikt stąd, takiej szansy im nie da. Tracili swoje życie dlatego, że żmiję zza ściany tego chciały. Wyobrażałem sobie, jak niewidzialne nitki łączące ręce tych obok z mózgami tych na dole poruszają się w myśl jednostek pokroju mojego ojca. Wyobrażałem sobie i pałałem do nich szczerą nienawiścią, gardziłem nimi, a tym na dole – zwyczajnie współczułem.
W telewizorze za sobą usłyszałem słowa: „musicie zawsze pamiętać, że dobro korporacji jest najważniejsze”, które u ojca były nieodłącznym elementem zakończenia każdego „wystąpienia”. Dla mnie oznaczały czas powrotu na miejsce, gdyż za niecałe dwie minuty miał tu wparować i sprawdzić jak wiele wyniosłem z jego dekalogu. Westchnąłem, przekląłem go w myśli, obróciłem się od okna i pokornie zająłem jedyny fotel znajdujący się w pokoju.
Bez zbędnego przedłużania, zakupu dokonałem możliwie jak najszybciej, po jakiś 25 minutach byłem więc z powrotem na zewnątrz z odstającymi połami płaszcza, którego kieszenie wypychały świeżo zakupione, 4,5 procentowe, mocne piwa marki JewsBerg. Zakupy zakupami, ale właśnie uświadomiłem sobie, że będąc nieco pijanym i lekkomyślnym człowiekiem, zupełnie zapomniałem o tym, że spożywanie alkoholu poza własnym mieszkaniem lub specjalnie do tego przeznaczonym miejscem było kategorycznie zabronione. Z uwagi na fakt, że od 2 do 10 dystryktu miasto było praktycznie w 100% monitorowane, wypicie piwa i pozostanie niezauważonym równało się z cudem. Miałem dwie opcje. Po pierwsze, mogłem zaryzykować i spróbować „przemycić” mój bezcenny towar do jednego z nie monitorowanych osiedli leżących w dystrykcie 1. Noszenie nie obcisłych spodni spotykało się jednak z bezwzględną krytyką, szczególnie w przypadku nocnych, sobotnich wyjść, ubrany byłem więc w jedyną obcisłą parę jaką posiadałem. Włożenie w nią dwóch puszek piwa i pozostanie niezauważonym nie wchodziło w grę. Resztę życia spędziłbym zapewne w więzieniu, a w takim wypadku wolałbym wypić piwa duszkiem i rzucić się pod Lezdolino. Drugą opcją było przedostanie się do dystryktu 11, w którym procent monitorowanych obszarów ze 100 spadał do około 20, i w którym, przynajmniej w opowieściach, spożycie alkoholu poza domem było dziecinnie łatwe. Mogłem niestety tylko w teorii, gdyż od „jedenastki” dzieliło mnie ponad 20km, z równym powodzeniem mógłbym więc wbijać rozum do głowy feministkom. Okazuje się, że świat w którym żyli ojcowie mojego pokolenia miał też swoje plusy. Pamiętam jak Tato z rozmarzeniem opowiadał o czasach kiedy, jak zwykł mawiać: „W czasach, kiedy dzisiaj Zjednoczona Europa, podzielona była na mniejsze państwa. Czasach kiedy istniały „torrenty”, wolność orientacji seksualnej, a uczestnictwo w świętach państwowych i posiadanie konta na Goy’sList eu było kwestią wyboru, zaś niedzielę traktowana jako dzień wolny od pracy”. Większość z jego opowieści wydawała mi się nieprawdopodobna. Taki brak państwowej kontroli i samowolka obywateli musiała się skończyć tym, co nastąpiło w 2025 roku, pomyślałem.
Czas jednak uciekał, a ja czułem, że fantastyczny nastrój, w jaki wprawiło mnie wypicie dwóch pierwszych browarów (tak o piwach mawiał mój dziadek) powoli lecz nieubłaganie mijał. Musiałem coś wymyślić, zbliżałem się bowiem do granicy dystryktów 1 i 2. Zegarek wskazywał 23:10- w dystryktach od 2 do 10 o godzinie 23:30 rozpoczynała się godzina policyjna. Do przebywania po 23:30 na zewnątrz potrzebne było specjalne zezwolenie, którego jak się pewnie domyślacie, nie miałem.
Musiałem coś wymyślić i musiałem zrobić to bardzo szybko. Po raz pierwszy odkąd żyję, dostrzegłem mankamenty działającego w niemal całej Europie monitoringu, który mówiąc ogólnie, widział wszystko i wszędzie. W normalnych okolicznościach był on przecież gwarancją ciągłego bezpieczeństwa obywateli. Dzisiaj wpędzał mnie jednak w dość beznadziejną sytuację, która pozostałaby równie beznadziejna, gdyby nie fakt, że w kilka chwil zmieniła się w o niebo bardziej beznadziejną. Nagle, zza zakrętu jakieś 150 metrów przede mną, z piskiem opon wyjechał czarny samochód. Zbliżał się w moją stronę z dużą prędkością i pewnie rozjechałby mnie, gdyby ulica nie wybuchła kilka metrów przed nim. Eksplozja uniosła prawe koło samochodu w górę, a całą maszyną gwałtownie szarpnęła w lewo. Nieszczęśnika najpierw rzuciło na chodnik, a po przejechaniu kilku kolejnych metrów, z impetem rzuciło w ceglaną ścianę budynku z dobrze widocznym, kolorowym szyldem przedstawiającym białe, nadgryzione jabłko. Ułamek sekundy później, z budynku po drugiej stronie ulicy wybiegło 6, może 7 zamaskowanych postaci ubranych w biało-czerwone barwy. Podbiegli do auta, i w pośpiechu zaczęli wyciągać trójkę, na oko nieprzytomnych lub martwych pasażerów. Może gdyby strach nie sparaliżował mi w tamtym momencie ruchów i myśli, w pasażerach rozpoznałbym trójkę sprzed sklepu. Może również zwróciłbym uwagę na ostatniego z „biało-czerwonych”, który zaszedł mnie z tyłu. Może nawet z całego zajścia zapamiętałbym nieco więcej. Wierzcie mi jednak na słowo, że mocne uderzenie metalową pałką w tył głowy niezwykle skutecznie odbiera przytomność i pamięć.
Czas jednak uciekał, a ja czułem, że fantastyczny nastrój, w jaki wprawiło mnie wypicie dwóch pierwszych browarów (tak o piwach mawiał mój dziadek) powoli lecz nieubłaganie mijał. Musiałem coś wymyślić, zbliżałem się bowiem do granicy dystryktów 1 i 2. Zegarek wskazywał 23:10- w dystryktach od 2 do 10 o godzinie 23:30 rozpoczynała się godzina policyjna. Do przebywania po 23:30 na zewnątrz potrzebne było specjalne zezwolenie, którego jak się pewnie domyślacie, nie miałem.
Musiałem coś wymyślić i musiałem zrobić to bardzo szybko. Po raz pierwszy odkąd żyję, dostrzegłem mankamenty działającego w niemal całej Europie monitoringu, który mówiąc ogólnie, widział wszystko i wszędzie. W normalnych okolicznościach był on przecież gwarancją ciągłego bezpieczeństwa obywateli. Dzisiaj wpędzał mnie jednak w dość beznadziejną sytuację, która pozostałaby równie beznadziejna, gdyby nie fakt, że w kilka chwil zmieniła się w o niebo bardziej beznadziejną. Nagle, zza zakrętu jakieś 150 metrów przede mną, z piskiem opon wyjechał czarny samochód. Zbliżał się w moją stronę z dużą prędkością i pewnie rozjechałby mnie, gdyby ulica nie wybuchła kilka metrów przed nim. Eksplozja uniosła prawe koło samochodu w górę, a całą maszyną gwałtownie szarpnęła w lewo. Nieszczęśnika najpierw rzuciło na chodnik, a po przejechaniu kilku kolejnych metrów, z impetem rzuciło w ceglaną ścianę budynku z dobrze widocznym, kolorowym szyldem przedstawiającym białe, nadgryzione jabłko. Ułamek sekundy później, z budynku po drugiej stronie ulicy wybiegło 6, może 7 zamaskowanych postaci ubranych w biało-czerwone barwy. Podbiegli do auta, i w pośpiechu zaczęli wyciągać trójkę, na oko nieprzytomnych lub martwych pasażerów. Może gdyby strach nie sparaliżował mi w tamtym momencie ruchów i myśli, w pasażerach rozpoznałbym trójkę sprzed sklepu. Może również zwróciłbym uwagę na ostatniego z „biało-czerwonych”, który zaszedł mnie z tyłu. Może nawet z całego zajścia zapamiętałbym nieco więcej. Wierzcie mi jednak na słowo, że mocne uderzenie metalową pałką w tył głowy niezwykle skutecznie odbiera przytomność i pamięć.
Bardzo dobrze zrobiony fake
Najlepszy komentarz (43 piw)
bylewolne
• 2014-03-04, 20:29
Ekspertem napisał/a:
Moja baba na desce do prasowania na sabat lata. Tańczy nago wokół ogniska, pali książki Bęgowskiego i się tam palikotyzuje, cokolwiek to znaczy.
Oj bardzo się starasz żeby napisać śmieszny komentarz...
Może to wyglądać inaczej??
Najlepszy komentarz (29 piw)
Wróżbita_Maciej
• 2013-11-03, 12:59
Jeden z moich ulubionych filmów za dzieciaka
Widziałem go chyba z tysiąc razy.
Widziałem go chyba z tysiąc razy.
Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji zobligowała nas do oznaczania kategorii wiekowych
materiałów wideo wgranych na nasze serwery. W związku z tym, zgodnie ze specyfikacją z tej strony
oznaczyliśmy wszystkie materiały jako dozwolone od lat 16 lub 18.
Jeśli chcesz wyłączyć to oznaczenie zaznacz poniższą zgodę:
Oświadczam iż jestem osobą pełnoletnią i wyrażam zgodę na nie oznaczanie poszczególnych materiałów symbolami kategorii wiekowych na odtwarzaczu filmów
Jeśli chcesz wyłączyć to oznaczenie zaznacz poniższą zgodę:
Oświadczam iż jestem osobą pełnoletnią i wyrażam zgodę na nie oznaczanie poszczególnych materiałów symbolami kategorii wiekowych na odtwarzaczu filmów