Strona wykorzystuje mechanizm ciasteczek - małych plików zapisywanych w przeglądarce internetowej - w celu identyfikacji użytkownika. Więcej o ciasteczkach dowiesz się tutaj.
Obsługa sesji użytkownika / odtwarzanie filmów:


Zabezpiecznie Google ReCaptcha przed botami:


Zanonimizowane statystyki odwiedzin strony Google Analytics:
Brak zgody
Dostarczanie i prezentowanie treści reklamowych:
Reklamy w witrynie dostarczane są przez podmiot zewnętrzny.
Kliknij ikonkę znajdującą się w lewm dolnym rogu na końcu tej strony aby otworzyć widget ustawień reklam.
Jeżeli w tym miejscu nie wyświetił się widget ustawień ciasteczek i prywatności wyłącz wszystkie skrypty blokujące elementy na stronie, na przykład AdBlocka lub kliknij ikonkę lwa w przeglądarce Brave i wyłącz tarcze
Główna Poczekalnia Soft Dodaj Obrazki Dowcipy Popularne Losowe Forum Szukaj Ranking
Wesprzyj nas Zarejestruj się Zaloguj się
📌 Wojna na Ukrainie Tylko dla osób pełnoletnich - ostatnia aktualizacja: Wczoraj 23:19
📌 Wojna domowa w Syrii 2024 Tylko dla osób pełnoletnich - ostatnia aktualizacja: 2024-12-16, 1:00
📌 Konflikt izraelsko-arabski Tylko dla osób pełnoletnich - ostatnia aktualizacja: Wczoraj 14:26

#sojer

Wszyscy nagrywają filmy, ja zrobiłem zdjęcia Fotorelacja ze wspinaczki na jeden z najwyższych kominów w Polsce.
________________________

Jeden.
Czy odczuwam lęk wysokości?
Dwa.
To cokolwiek dziwne pytanie, kiedy wisi się przeszło dwieście metrów nad ziemią…
Trzy.
…wewnątrz metalowego rękawa, okalającego wąską drabinkę…
Cztery.
… przymocowaną do wysokiego na ćwierć kilometra komina.
Pięć.
„Nie patrz w dół” – głosi nakreślony niebieskim markerem napis…
Sześć.
…widniejący bezpośrednio przed moją twarzą.
Siedem.
Ja jednak oglądam się za, a właściwie to pod siebie, ignorując zalecenie.
Siedem i pół.
Dokładnie tyle sekund spadał w dół ów marker. Mój marker, który niefortunnie upuściłem zaraz po przyozdobieniu betonu groteskowym uśmieszkiem.
-Stary, włazisz tu?! – nawołuje z góry towarzysz wspinaczki.
Jestem zbyt wysoko, by odpowiedzieć przecząco. Jednak nim dotrę na szczyt, cofnijmy się do początku.



Ten dzień zdawał się zaprzeczać definicji idealnej pory na wspinaczkę. Ciemne chmury od samego początku wisiały na niebie, w najlepszym wypadku zwiastując chłód, wiatr i ryzyko deszczu. Jednak pragnienie zrealizowania planu, który przez długi czas zaprzątał myśli, przeważyło nad wątpliwościami.

Godzina osiemnasta, minut zero. Start.

Przez całą drogę widzieliśmy cel podróży. To oczywista cecha najwyższego obiektu w promieniu dziesiątek kilometrów – jest zauważalny z bardzo wielu punktów. Oba kominy, znajdujące się na terenie nieużytkowanych i zrujnowanych zakładów „Chemitex-Wiskord”, obserwowane z daleka zdają się wyrastać z pustego pola, prowokując tylko niewielki podziw dla ich gabarytów. Lecz gdy podejdzie się bliżej, stanie w alejce pomiędzy obdrapanymi budynkami i podniesie wzrok na tyle wysoko, by sięgnął szczytu wyższego komina, owe gabaryty zaczynają przytłaczać.



Niższy komin, wyrastający z ziemi na przeszło sto metrów, nie był celem naszej wyprawy. Nie tyle ze względu na mniej spektakularne widoki ze szczytu, co stan drabiny oraz tarasów; szczególnie ostatniego, pozbawionego balustrad i przeżartego rdzą. Drugi zaś oferuje szczątkową gwarancję bezpieczeństwa – nadal jest wykorzystywany, a co za tym idzie: konserwowany.

Szczątkową, bo w praktyce drabina jest powyginana, w wielu miejscach kotwy wyłażą z betonu, a okalający ją rękaw zapewnia jedynie iluzoryczną ochronę przed upadkiem, bowiem nawet wiatr jest w stanie nim poruszyć. Ale o tym się nie myśli.
– Po co my to tak właściwie robimy? – pytam towarzysza, gdy ten akurat tłumi stres obłokami dymu papierosowego.
Spogląda w górę, zastyga tak na kilka sekund i wreszcie udziela mi chyba jedynej słusznej odpowiedzi:
– Bo jesteśmy po***ani.
Proste? Proste. Wchodzimy!



Pierwsze pięć metrów to wspinaczka po drutach, prętach i kawałkach wystającej z betonu blachy. Dalej jest już drabina. Odstępy między tarasami to około czterdzieści metrów. W pierwszych sekundach wydaje się, że to łatwizna, urozmaicona forma spaceru, że wdrapanie się na szczyt nie zajmie więcej, niż pół godziny.

Po dwudziestu-trzydziestu metrach ramiona zdają się ważyć kilkadziesiąt kilogramów, a wizja, która rysowała się w myślach chwilę wcześniej, znika bez śladu.

Mimo wszystko nie chcieliśmy robić zbyt długiego postoju na pierwszym tarasie. Widoki nie powalały, a jedyną ciekawą rzeczą było małe, ptasie gniazdo oraz leżące w nim jajko (nie ucierpiało, bez obaw).

W drodze na osiemdziesiąty metr wysokość zaczynała wzmagać stres, a coraz szersza perspektywa nieznacznie zaburzała pracę błędnika. Puścić muzykę, żeby się rozluźnić? Świetny pomysł!

Cytat:

Wczoraj skoczyłem, miałem skrzydła jak ptak
Raz jeden w życiu każdy chyba to czuł
Ktoś nagle krzyknął: „Tak to każdy by chciał!”
Coś pochwyciło i ściągnęło mnie w dół



Dobra, jednak nie.



Na sto dwudziestym metrze było już widać całkiem sporo. Zza linii horyzontu powoli wyłaniały się odległe elektrownie wiatrowe, a patrząc na południowy wschód można było dostrzec krętą linię drogi ekspresowej. Na niebie pojawiły się pojedyncze prześwity, tłamszące wciąż aktualne obawy, że lada moment spadnie deszcz.
– Stary, ile ma PŻM?
– Z iglicą jakieś sto metrów.
– To jesteśmy wyżej, niż najwyższy budynek w mieście!
Gdybyśmy mieli lornetkę, zobaczylibyśmy pewnie swoje domy.





Wdrapanie się na ten komin, obok zwalczenia lęku wysokości i zwyczajnej chęci zdobycia szczytu, miało dla mnie swoistą wartość sentymentalną. To właśnie tutaj osadziłem fabułę opowiadania, które napisałem kilka miesięcy wcześniej. Od tamtej pory chciałem tu wejść, by utożsamić się z fikcyjnym bohaterem i skonfrontować wyobrażenie emocji, które mógł przeżywać tu, na czwartym tarasie, z rzeczywistością. Empirycznie doświadczyć tego, co opisałem.

Cytat:

[…] Po jaką cholerę rozstaję się z bezpiecznym gruntem i włażę tam, gdzie każdy następny krok może być ostatnim? Gdzie kryje się źródło pokusy, która tłamsi w głowie wszelkie zahamowania i pociąga mną jak jakąś marionetką w teatrze lalek? Chodzi o rozległą panoramę, z której sprały się wszystkie barwy? Skutą lodem rzekę, wyschnięte i pozbawione liści drzewa, zamglone wzgórza i nieregularną sylwetkę zrujnowanego miasta na horyzoncie? Przywykłem do tego, nie wywołuje to we mnie zachwytu. Może gdyby ten betonowy gigant wrastał w prawdziwe niebo, a nie jego szarą, wadliwą imitację, która nawet w małym stopniu nie przypomina pierwowzoru, może wtedy byłby w tym jakiś głębszy sens. Stanąć wyżej niż dawniej latały ptaki, skierować wzrok w górę i być bliżej tego wszystkiego. Odetchnąć powietrzem innym niż to, które tłoczy się tam na dole i nasiąka smrodem przyziemnych myśli i wąskich perspektyw. Przebić się przez szeroko rozpostarty błękit firmamentu i wędrować dalej, bez żadnych ograniczeń, tak daleko, jak sięga wzrok i na ile pozwala wyobraźnia. Dotrzeć do gwiazd, a może nawet do tego, co niektórzy zwykli nazywać Bogiem.

Ale gdy spojrzenie rozbija się o nisko zawieszoną kurtynę, w całości pokrytą ciemnymi, zaropiałymi strupami obłoków, przez które nie przebijają się nawet najsilniejsze promienie słońca, gdy o głowę nieustannie uderzają ciężkie krople zimnego deszczu, gdy przebywając na zewnątrz człowiek wciąż czuje się jak w klatce – wtedy nie widać w tym żadnego sensu, żadnych gwiazd i żadnego Boga. (całe opowiadanie)



Wprawdzie żaden szczebel nie wyginał się pod moimi stopami, a struktura komina nie zmieniała się w spięte prętami zbrojeniowymi kawałki betonu kilka metrów wyżej, ale to nawet nie było konieczne. Samo stanie na tej wysokości i patrzenie na miasto, które jawiło się na horyzoncie szarymi plamami budynków i błękitną wstęgą rzeki, w zupełności wystarczyło, by poczuć satysfakcję i uznać, że cel został osiągnięty.

Ale to wciąż cel poboczny, zostały jeszcze dwa tarasy.





Od początku wiedzieliśmy, że nad piątym tarasem drabinę okalają anteny i że przebywanie blisko nich zdecydowanie nie sprzyja zdrowiu. Tutaj postanowiliśmy zrobić przerwę, siadając po przeciwnej stronie. Na tym poziomie znaleźliśmy całkiem sporo podpisów pozostawionych przez ludzi, dla których wspinaczka zakończyła się na dwustu metrach. Odległość do ziemi wydawała się ogromna, a tym samym kolejne kilkadziesiąt metrów w dół lub górę nie miało dla nas najmniejszego znaczenia. Daliśmy sobie kilka minut na odpoczynek, uzupełnienie płynów i wykrzesanie motywacji, by ostatnią prostą pokonać możliwie jak najszybciej.

Poszedłem pierwszy, kolega tuż za mną. Na ostatnim etapie towarzyszyła nam muzyka Marka Grechuty.

A kiedy obaj stanęliśmy na szczycie, na krótką chwilę wszystko inne straciło jakiekolwiek znaczenie.




Trudno teraz opisać słowami, co czuliśmy. Nawet wtedy mieliśmy z tym problem, dlatego krzyczeliśmy, wyliśmy jak psy do księżyca i śpiewaliśmy piosenki, dając o sobie znać wszystkim w okolicy. Ale to też nie miało znaczenia. Drugi komin, choć stu metrowy, wyglądał na wielokrotnie niższy, a budynki zakładowe i stojące w oddali domy przypominały bardziej makiety, niż pełnowymiarowe konstrukcje. Kojarząc topografię województwa oszacowaliśmy, że horyzont mógł być oddalony nawet o 30-40 kilometrów – widzieliśmy kominy zakładów chemicznych w Policach, wiatraki obok drogi S3 w pobliżu Pyrzyc, całe jezioro dąbskie i rozlewiska odry.

Ale mimo stania na najwyższym tarasie, nadal nie byliśmy u celu.

Ów cel był trzy metry wyżej.




Wspinaczka zajęła nam godzinę. Droga powrotna trwała nieco krócej. Gdy schodziliśmy na ziemię, niebo dynamicznie zmieniało swą barwę z błękitnej, na granatową. By nie zrobić sobie krzywdy na ostatnich metrach, musieliśmy używać latarek. Do auta wróciliśmy zmęczeni jak nigdy, ale przy tym czuliśmy niewyobrażalną satysfakcję.

A co do lęku wysokości… cóż, ktokolwiek widział, ktokolwiek wie?



___________________________________________

Po więcej fotorelacji zapraszam na mojego facebook'a oraz stronę internetową
Witaj użytkowniku sadistic.pl,

Lubisz oglądać nasze filmy z dobrą prędkością i bez męczących reklam? Wspomóż nas aby tak zostało!

W chwili obecnej serwis nie jest w stanie utrzymywać się wyłącznie z reklam. Zachęcamy zatem do wparcia nas w postaci zrzutki - jednorazowo lub cyklicznie. Zarejestrowani użytkownicy strony mogą również wsprzeć nas kupując usługę Premium (więcej informacji).

Wesprzyj serwis poprzez Zrzutkę
 już wpłaciłem / nie jestem zainteresowany
Fotorelacja z opuszczonego pałacu gdzieś w województwie zachodniopomorskim.

***

Tik.

Godzina piętnasta, minut nie wiadomo ile. Promienie słońca spływają na ziemię w marcowym błękicie, ogrzewając zieleniące się źdźbła trawy, ośmielając domknięte pąki drzew i kwiatów, budząc cały świat do życia. Jest na tyle ciepło, by móc ruszyć się…

Tak.

…z domu. Siedzę przed komputerem. Za mną – kilometry pokonane kółkiem myszki. Przede mną – organizacyjny brak natchnienia. Popijam odrdzewiacz, potocznie zwany napojem gazowanym, gapiąc się beznamiętnie w wizualizacje cyfrowej rzeczywistości.

Tik.

Czas. Czas ucieka nieubłaganie. Spędzić taki dzień na gniciu w domu to jakby nie żyć, nie oddychać. Zerkam na zegarek – wciąż piętnasta, minut nieco więcej niż przed chwilą.

Tak.

Olśnienie/wizja/zastrzyk motywacji – niepotrzebne skreślić. Gdy zbłąkane myśli wkradają się do głowy, warto przyjrzeć im się bliżej. W tym wypadku warto było je również zrealizować.

Dane: pałac, osiemdziesiąt kilometrów, opary paliwa w baku.
Szukane: portfel.
Wynik: ruszamy!



Na końcu drogi, na skraju wioski, na krańcach świata, stoi nieduży dwór. Prowadząca do niego trasa, z początku wygodna i dająca pole do popisu koniom mechanicznym, ulega degradacji wprost proporcjonalnie do malejącej odległości. Dwa pasy ruchu zmieniają się w jeden, asfalt pokrywają sporadyczne dziury, później dziury sporadycznie pokrywa asfalt. Gdy dojeżdża się na miejsce, dalej nie ma już nic. Dosłownie – tutaj kończy się droga.

Można już tylko zawrócić, lub…

– Dzień dobry! Państwo są właścicielami tego pałacu?

…zignorować zakaz wstępu i przejść przez główną bramę.



Okazało się, że obecni właściciele mieszkają w zaadaptowanej części jednego z dwóch budyneczków, które prawdopodobnie pełniły funkcję obór. Gdy ja ochoczo przystąpiłem do rozkładania statywu, przeświadczony o tym, że uda mi się zwiedzić teren nie rzucając się komukolwiek w oczy, oni popijali kawę na podjeździe. Na szczęście okazało się, że to bardzo mili ludzie. Nie musiałem testować ich charakterów, szeleszcząc banknotem dziesięciozłotowym i sugerując wpuszczenie mnie na obiekt. Wystarczyła odrobina uprzejmości.

Właścicielka wyglądała na osobę, dla której pałac przedstawiał większą wartość, niż sam ciąg cyfr przy wycenie majątku. Ja sprzedałem jej kilka ciekawostek o zachodniopomorskich dworach, ona uchyliła mi rąbka tajemnicy na temat historii tego miejsca. Okazało się, że w przeszłości należał on do właściciela pobliskiej fabryki maszyn rolniczych, najprawdopodobniej pługów (nie jestem pewny, czy dobrze zapamiętałem). Z biegiem lat „imperium” podupadło, włości zostały wyprzedane i przechodziły z rąk do rąk, aż wreszcie, pod koniec ubiegłego wieku (jakżeby inaczej) pałac zaczął popadać w ruinę.



Po krótkiej pogawędce dostałem zgodę na rozejrzenie się po podwórzu. Pałac nie jest duży, rozmiarami przypomina bardziej willę. Zbudowany na planie modyfikowanego prostokąta, z fundamentami z kamienia i ceglanymi ścianami, wygląda dość skromnie. Jednak gdy podejdzie się nieco bliżej, od razu rzucają się w oczy mnogość detali i rzeźbiarski kunszt budowniczych. Zdobienia znajdują się między innymi na drzwiach, framugach okiennych czy balustradach. I choć budynek można by obejść dookoła w minutę, to zwracając uwagę na wszystkie szczegóły konstrukcyjne, przechadzka wydłuża się znacząco.



Choć frontowe wejścia sprawiają wrażenie niedostępnych, a solidność żelaznych łańcuchów i zbitych desek wyraźnie do potwierdza, to „ukrytych” przejść mógłbym naliczyć kilka. Pominąwszy okienka piwniczne, przez które z łatwością dałoby się przecisnąć kosztem odrobiny kurzu i tynku na ubraniach, wystarczy zajrzeć we wnęki w murze, by w sposób wygodny i wcale nie męczący znaleźć się w środku. Wprawdzie nie uzyskałem na to otwartej zgody, lecz szczęśliwym zbiegiem okoliczności właściciele pojechali do miasta, o czym raczyli mnie zresztą poinformować, przedłużając jednocześnie moją wizę turystyczną.

A gdy kota nie ma, myszy harcują!




Pierwszą rzeczą, jaka rzuciła mi się w oczy po wejściu do piwnic, był niespotykany porządek. I nie mam tu na myśli stanu technicznego, bo ten z oczywistych przyczyn nie mógłby być dobry po tylu latach zaniedbania. Chodzi o brak śmieci, wynikający z lokalizacji pałacu oraz faktu, że nie figuruje on w żadnych zbiorach opuszczonych miejsc. Podłogę pokrywają cegły, zaspy z tynków, kawałki drewna i metalu. Nie butelki po piwie, nie paczki po papierosach albo chipsach, nie zużyte chusteczki. To dodało temu miejscu „dziewiczego” klimatu i pozwoliło lepiej wczuć się w odkrywanie wszystkich zakamarków.

I choć piwnice nie skrywały w sobie żadnych niesamowitości, to sytuacja na wyższych kondygnacjach miała się już nieco inaczej.




Tam nadal panował ład wolny od cywilizacyjnych śmieci. Nie zachowało się zbyt wiele mebli, a podłogi i stropy uginały się pod własnym ciężarem. Mimo to nietrudno było wyobrazić sobie, jak prezentowały się te wnętrza w czasach świetności.

W najlepszym stanie były liczne drewniane drzwi oraz masywne schody w centralnej części budynku. Ściany – standardowo – pokryte łuszczącą się farbą, która nie wytraciła jeszcze w całości swoich kolorów. W jednym pomieszczeniu było niebieskawo, w innym żółtawo. Ostał się również piec kaflowy.

U podnóża schodów zalegał dywan z liści skropionych jesiennymi odcieniami brązu i czerwieni. Lepszego zaproszenia do wejścia na górę nie mógłbym sobie wymarzyć.




Pałac, wliczając piwnicę i rozbudowane poddasze, posiada pięć kondygnacji. Ponadto na trzeciej znajdują się wejścia prowadzące na liczne tarasy, z których mógłby rozciągać się naprawdę ładny widok, gdyby cała wieś, a nie tylko sam folwark, stanęła w czasie. Możliwe, że lepszą perspektywę oferowała pałacowa wieżyczka, jednak spiralne schody z drewna, które do niej prowadzą, były w zbyt opłakanym stanie, by podejmować próbę wspinaczki.




Po tej wycieczce czułem dużą satysfakcję. Województwo zachodniopomorskie raczej nie słynie z dworów i pierwszy raz miałem okazję zwiedzać coś, co bezapelacyjnie wpisywało się w tę definicję. I choć „pałac pod lwią strażą” ginie w cieniu atrakcyjniejszych obiektów, które można znaleźć na Dolnym śląsku czy w Wielkopolsce, to uroku odmówić mu nie sposób. Nie podaję jego lokalizacji, mając na uwadze wspomniany ład i spokój właścicieli, którzy mieszkają tuż obok.

Swoją drogą… zamierzają wystawić go na sprzedaż. Jacyś chętni?
____________________________________________

Po więcej fotorelacji z opuszczonych miejsc zapraszam na moją stronę oraz facebook'a
Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji zobligowała nas do oznaczania kategorii wiekowych materiałów wideo wgranych na nasze serwery. W związku z tym, zgodnie ze specyfikacją z tej strony oznaczyliśmy wszystkie materiały jako dozwolone od lat 16 lub 18.

Jeśli chcesz wyłączyć to oznaczenie zaznacz poniższą zgodę:

  Oświadczam iż jestem osobą pełnoletnią i wyrażam zgodę na nie oznaczanie poszczególnych materiałów symbolami kategorii wiekowych na odtwarzaczu filmów
Funkcja pobierania filmów jest dostępna w opcji Premium
Usługa Premium wspiera nasz serwis oraz daje dodatkowe benefity m.in.:
- całkowite wyłączenie reklam
- możliwość pobierania filmów z poziomu odtwarzacza
- możliwość pokolorowania nazwy użytkownika
... i wiele innnych!
Zostań użytkownikiem Premium już od 4,17 PLN miesięcznie* * przy zakupie konta Premium na rok. 6,50 PLN przy zakupie na jeden miesiąc.
* wymaga posiadania zarejestrowanego konta w serwisie
 Nie dziękuję, może innym razem