18+
Ta strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich.
Zapamiętaj mój wybór i zastosuj na pozostałych stronach
Główna Poczekalnia Soft (1) Dodaj Obrazki Filmy Dowcipy Popularne Forum Szukaj Ranking
Zarejestruj się Zaloguj się
📌 Wojna na Ukrainie - ostatnia aktualizacja: Wczoraj 17:51
📌 Konflikt izrealsko-arabski - ostatnia aktualizacja: Wczoraj 14:20
📌 Powodzie w Polsce - ostatnia aktualizacja: Wczoraj 23:12

#specjalsi

Elita / JWK
Pan_Generał • 2014-02-11, 21:03
Jakiś niemądry człowiek usunął ten odcinek z yt, ale przybywam ja i zrobiłem reupload.



Jeśli któregoś dnia stwierdzimy, że jesteśmy elitą, to poczujemy samozadowolenie, a wtedy nie będziemy już siłami specjalnymi -- mówi płk Wiesław Kukuła, dowódca Jednostki Wojskowej Komandosów. Jaką strategię przyjmują jednostki i jakie zadania do realizują?
Najstarsza jednostka wojskowa polskich komandosów

Najlepszy komentarz (30 piw)
HariDee • 2013-10-05, 16:19
JWK, Formoza, GROM, AGAT, Nil to jednostki z jakich Polska moze byc w 120% dumna, jednostki ktore nie odstaja nawet na krok popularnym jednostkom wiekszych panstw takich jak murica czy rosja, i dowod na to ze nawet w tak 'biednej' i wyzyskiwanej przez wszystkich POLSCE mozna zorganizowac jedne z najlepszych jednostek na swiecie.
Brawa dla chlopakow ktorzy sluza w tych jednostkach narazajac co chwila swoje zycie.
Raz do roku dokonywana jest selekcja do służb specjalnych. Kandydaci na „specjalsów" muszą mieć twardy charakter, być odporni na trudy i złe warunki. Do testów staje zwykle kilkudziesięciu kandydatów, do końca dociera zaledwie kilkunastu.



Jest kurwa klimat i czad
GROM i JWK
fatherland • 2013-06-07, 21:28
Nasz kochany, najlepszy na świecie GROM oraz Jednostka Wojskowa Komandosów z Lublińca.

Enjoy!
Australijski SAS-R
fatherland • 2013-06-06, 20:16
Wcześniej wstawiałem temat o norweskich jednostkach specjalnych. Tym razem mam dla Was australijski SAS-R. Jest to jednostka specjalna ciesząca się dużym uznaniem.

Po tagach nie znalazłem. Enjoy !
SAS is in the house !
Muzyka: Imagine Dragons - Radioactive
Był gen.Petelicki, i jest gen.Polko. Kolejny mało znany wywiad z nim przeprowadzony.
----


Gdzie pan przeszedł chrzest bojowy?

Na Bałkanach, w Krajinie. Nie przypominam sobie dnia bez jakiejś wymiany ognia w polskiej strefie. Wielokrotnie miałem do czynienia z zabitymi, rannymi. Na mój posterunek uciekali ludzie. Przychodzili Serbowie, Bośniacy i błagali o pomoc, znalazły się też dwie Rosjanki, które nie mogły wydostać się z zamkniętej wówczas bośniackiej enklawy. To był początek lat dziewięćdziesiątych, przez półtora roku dowodziłem plutonem i kompanią w polskim batalionie UNPROFOR-u. Naprawdę było ostro. Wychodziłem na patrol i mówiłem swoim żołnierzom: „jak coś się będzie działo, to wy spierdalajcie pod most”. I w razie czego szedłem sam. Ludzi miałem tak wyszkolonych, że lepiej nie mówić.

To nie pojechali najlepsi?

W mojej jednostce na tydzień przed wyjazdem nie można było znaleźć chętnych. Na ochotnika zgłosił się tylko jeden oficer – ja. Polscy żołnierze nie mieli doświadczenia w takich misjach. Wtedy, w 1992 roku to był wyjazd w nieznane, nie wiedzieliśmy, co nas czeka w tej byłej Jugosławii. Dlatego brakowało chętnych. W rezultacie do Krajiny pojechała straszliwa zbieranina. Przyszło mi dowodzić ludźmi, których pierwszy raz widziałem na
oczy. Oni nie umieli strzelać! To byli niedoszkoleni żołnierze służby zasadniczej. Wielu naprawdę się starało i szybko się wyrobili. Ale były też grupy zwyczajnych kryminalistów, po prostu najgorszy sort wypychany na siłę z jednostek. Dowódcy w ten sposób pozbywali się najbardziej krnąbrnych podwładnych. Trudno było nad nimi zapanować.


To wtedy zaczęli nazywać pana Wołodyjowskim?

Wie pan, ja nigdy tego pseudonimu nie słyszałem. Dowiedziałem się o nim z prasy (śmiech). Ale to było kilka lat później, w Kosowie.

A kiedy ostatni raz usłyszał pan pod swoim adresem „kurdupel z Polski”?

A to już całkowicie radosna twórczość mediów. Jeden dziennikarz napisał, że podczas kursu Rangersów w Stanach amerykańscy sierżanci wyzywali mnie w ten sposób, żebym stracił panowanie nad sobą. Tylko proszę mi przetłumaczyć słowo „kurdupel” na angielski. Owszem, docinali mi korzystając z tego, że jestem niewysoki. Ale wszystkie personalne ataki spływały po mnie jak po kaczce. Ja na wyzwiska byłem już uodporniony przez wojsko ludowe. Gorzej było, kiedy wchodzili na uczucia patriotyczne albo religijne. Ale niechętnie o tym opowiadam.

Dlaczego?

Bo wiem, co mogą sobie pomyśleć ludzie, którzy o tym przeczytają, a nie mają pojęcia na czym polega specyfika kursu Rangersów. Chodzi o to, żeby przygotować ludzi do działania w stresie. Podczas pokoju takie warunki trzeba sprowokować. Doprowadza się ludzi do skrajnego wyczerpania fizycznego i psychicznego, aby sprawdzić jak potrafią sobie radzić w ekstremalnych sytuacjach. I do tego służą między innymi wyzwiska. To nie jest bez sensu, taka jest metodyka. Kiedy Amerykanie szydzili z mojego patriotyzmu albo religijności, to było naprawdę nieprzyjemne. Wiedziałem jednak, że tylko szukają moich słabych punktów. Po dwóch miesiącach, już po wszystkim, sierżant, który najbardziej się nade mną znęcał, dał mi prezent. Własnoręcznie przygotowany skrypt o Cichociemnych. To był człowiek zafascynowany historią polskich spadochroniarzy. Od lat zbierał materiały na ten temat. Miał pokaźną bibliotekę.

Robi pan jeszcze 70 pompek w dwie minuty? Słyszałem, że to standard u Rangersów.

(Śmiech) Staram się nie wychodzić z formy. Taki sam jest standard GROM-u.

Ponoć wielu się dziwiło, kiedy po skończeniu Wyższej Szkoły Wojsk Zmechanizowanych z wyróżnieniem poszedł pan do jednostki na końcu świata w Dziwnowie.

Bo w tak zwanych regularnych jednostkach, przy ówczesnych brakach kadrowych karierę robiło się co najmniej trzy razy szybciej. Tylko że mnie nigdy nie interesowała przeciętność. A w Dziwnowie, w jednostce specjalnej miałem szansę na wszechstronny rozwój. Zostałem instruktorem spadochronowym, narciarskim. Nauczyłem się wspinaczki i żeglowania. Dla młodego chłopaka, który chce spędzić ciekawie życie, nie ma nic lepszego. Myśmy się wtedy śmiali, że ludzie płacą duże pieniądze za takie atrakcje, jakie my mamy na co dzień, a jeszcze dostajemy za to żołd. Ale był czas nauki i przyszedł czas zapłaty. Ja poważnie traktuję swój zawód. Nie uważam, żeby pieniądze, które państwo wydało na moje szkolenie, poszły na marne. Niespodziewanie w Kosowie bardzo przydały mi się umiejętności narciarskie. Raz zwoziliśmy kobietę w ciąży z gór do szpitala. Poza tym często wyjeżdżałem na nartach na patrol. Robiłem kilkukilometrowe rundy. Dowódca amerykańskiej brygady był pod wrażeniem. On i jego ludzie tego nie umieli.

Ale w Kosowie brakowało panu plutonu do zadań specjalnych.

I to bardzo. Otrzymałem na przykład informację, że we wsi Drobniak macedońscy przemytnicy przechowują broń. Trzeba było przejąć ładunek i zatrzymać podejrzanych. Oceniłem, że nie dysponuję odpowiednimi ludźmi. Mój batalion nie był przygotowany do takich akcji. Ryzyko było większe niż spodziewane efekty. Co prawda była na miejscu włoska jednostka specjalna, ale już wcześniej się na niej zawiodłem. Przy ich dowódcy powiedziałem, że są dla mnie niewiarygodni. Szczęka mu opadła. Wystawiłem rekomendację, że to zadanie nie powinno być realizowane. Zasugerowałem dowódcy brygady generałowi Ricardo Sanchezowi (obecnie głównodowodzący w Iraku – przyp. A.B.), że należy poczekać aż broń będzie transportowana i wtedy przygotować na szlaku zasadzkę. Akcja została odwołana. Podobnie było podczas poszukiwania uprowadzonych Serbów z miejscowości Strpce. Brakowało profesjonalnych – i to nie tylko z nazwy – specjalistów od akcji bezpośrednich. Na szczęście pod amerykańskim dowództwem nie obowiązywały doktryny z epoki Układu Warszawskiego: „Siedź cicho – prikazy wypełniaj i wpieriod”. Mówili mi: „Roman, jak zobaczysz, że dostałeś zadanie nie do realizacji, to się wycofaj. Jeśli nawet tylko intuicyjnie czujesz, że coś w tym nie gra, powiedz – nie. I nikt nie posądzi cię o tchórzostwo”. Pierwszym obowiązkiem dowódcy jest odpowiedzialność za swoich żołnierzy.

To właśnie misja w Kosowie była przełomem w pańskiej karierze?

Tych przełomów było kilka. Ale z pewnością najważniejsze były dwa momenty. Wyjazd do Krajiny i objęcie dowodzenia GROM-em. W obydwu przypadkach o podjęciu właściwej decyzji decydowały sekundy. Dzień, kiedy na ochotnika zgłosiłem się do sił UNPROFOR-u, był zarazem ostatnim dniem mojej służby w jednostce, w której byłem przez 7 lat. Nawet nie zdążyłem zadzwonić do żony z informacją, że jadę na Bałkany. Kolejny punkt zwrotny dokonał się rzeczywiście w Kosowie. Zadzwonił do mnie szef Sztabu Generalnego z propozycją przejęcia dowództwa w jednostce „G”. Rozmawialiśmy przez normalny telefon. On nie mógł za dużo powiedzieć, a ja nie mogłem za dużo pytać. Pomyślałem, że chodzi o dowodzenie wybierającą się do Kosowa polsko-ukraińską grupą bojową. W jednej chwili odpowiedziałem, że się zgadzam. Szef Sztabu był chyba trochę zaskoczony, bo napomknął, że miał zamiar dać mi kilka dni do namysłu. Zaraz po rozmowie zadzwoniłem do żony i powiedziałem: „słuchaj, najprawdopodobniej zostanę w Kosowie na dłużej”. Po paru dniach dostałem drugi telefon, tym razem po właściwej linii. Wyjaśniło się, że mam dowodzić GROM-em.

Ugięły się pod panem nogi?

Nie. Przyjąłem to bardzo spokojnie.

Krążą legendy o tym, jak zdobywał pan autorytet w GROM-ie. Czytałem o ćwiczeniach z ostrą amunicją, w których grał pan rolę zakładnika. Zresztą generał Petelicki oficjalnie mówił, że szybko pan pokazał klasę. Co miał na myśli?

O to proszę pytać generała Petelickiego. Klasę to pokazali żołnierze. Zaimponował mi ich profesjonalizm. A swoją zasługę dostrzegam w tym, że udało mi się odwrócić negatywne tendencje, które przez 9 miesięcy zaprowadzał w GROM-ie mój poprzednik, pułkownik Żurawski. To było pseudo-dowodzenie. Chłopaki mieli ćwiczyć musztrę – z zawodowców Żurawski chciał zrobić piechotę. Nie potrafił powiedzieć „nie”, gdy podejmowano decyzje degradujące jednostkę, poprzez równanie w dół do ogólnowojskowych norm. Wyglądało to na celowe działania, wynikające między innymi z „miłości”, jaką darzą naszą instytucję niektórzy wojskowi. Nie potrafię zrozumieć źródeł tej zazdrości i zawiści.

Jest aż tak źle?

Wie pan, i tak za dużo powiedziałem. Denerwujące jest jednak to, że sukcesy GROM-u rzecznik Sztabu Generalnego potrafi przypisywać innym jednostkom. I to nawet wtedy, jak dziennikarze, w tym także media zagraniczne, już zdążyli przedstawić – bez podawania szczegółów oczywiście – udaną akcję GROM-u. No ale wtedy obowiązuje tajność. A najdrobniejsze nawet zawirowania wokół naszej instytucji są od razu szeroko komentowane. Zmieńmy jednak temat.

Bierze pan czynny udział w operacjach bojowych?

Jestem członkiem zespołu. Zawsze na ile to tylko możliwe, staram się być blisko swoich żołnierzy. Pilnuję się zasady: „róbcie to co ja” lub „follow me”, czyli „podążajcie za mną”. To jest standard w jednostkach specjalnych. Dobrze, kiedy żołnierze wiedzą, że nie tylko oni się poświęcają i narażają życie.

Czyli w Iraku brał pan udział w najważniejszych akcjach GROM-u?

Już odpowiedziałem na to pytanie.

Po tym, jak media opublikowały zdjęcia pańskich ludzi w irackim porcie Um-Kasr, na jednostkę spadły gromy. Mówi się, że za pozowanie pod amerykańską flagą został pan odwołany do Polski.

Nieprawda. Mój pobyt w Iraku przebiegał ściśle według harmonogramu. Nie rozumiem, dlaczego zrobiono z tego sensację. Na zdjęciu wszyscy moi żołnierze mieli zasłonięte twarze. Ja jestem osobą publiczną i nie widzę sensu w tym, by nagle zacząć się ukrywać. Mój życiorys jest ogólnie dostępny, wystarczy parę razy „kliknąć” w Internecie. Mówiąc uczciwie, od żadnego z przełożonych, ani od szefa Sztabu Generalnego, ani ministra obrony narodowej oficjalnie i nieoficjalnie nie usłyszałem złego słowa na ten temat. Amerykanie nadzorowali pracę dziennikarzy i to oni dopuścili reporterów. Według mnie wszystko odbywało się zgodnie z procedurą, żadne granice nie zostały przekroczone.

Nieoficjalnie mówi się, że GROM był z amerykańską Deltą w Bagdadzie jeszcze przed rozpoczęciem głównego natarcia na Irak.

Nie będę komentował tego, o czym się mówi nieoficjalnie. Traci pan czas. Nie udzielam żadnych informacji na temat realizowanych zadań.

W Bagdadzie zaprzyjaźnieni Irakijczycy pokazywali mi kwartały miasta, które według nich „czyścili” Polacy. To mogli być tylko pańscy ludzie.

Kto coś takiego mówił?!

Nie udzielam żadnych informacji na temat swoich informatorów.

To są wymysły. Ludzie opowiadają niestworzone historie. Proszę w to nie wierzyć. Jakie ma pan następne pytanie?

Jaki jest pański ulubiony film wojenny?

(Śmiech) Wie pan, wszystkie Parszywe dwunastki to dla mnie raczej nieudolne komedie. Nie jestem miłośnikiem kina akcji. Ale ostatnio rzeczywiście widziałem film, który mnie pozytywnie zaskoczył. To Helikopter w ogniu. Nie byłem zachwycony samą fabułą, ale muszę przyznać, że realia wojenne zostały oddane znakomicie. Moją uwagę zwróciło mnóstwo szczegółów, które normalnemu widzowi mogły z łatwością umknąć. Naprawdę byłem zaskoczony.

Ma pan swoją ulubioną broń? Taką, z którą czuje się pan dobrze?

Tak. Ale przez długi czas nawet o tym nie wiedziałem. To nasz uzbrojeniowiec w GROM-ie zwrócił mi na to uwagę. Kiedy rozkładał na stole pistolety, ja nieświadomie za każdym razem sięgałem po ten sam model. Któregoś razu powiedział: „dowódca zawsze chwyta za SIG-Sauera”. Rzeczywiście egzemplarz P-228 jest jakby
skonstruowany do mojej dłoni. Jego najnowszą szwajcarską wersję – „PRO” zamierzam kupić na prywatny użytek. Jako oficer jestem przyzwyczajony do broni krótkiej, ale długą też oczywiście lubię, tym bardziej że to co mamy w jednostce to są przecież prawdziwe cacuszka. Już nie chodzi nawet o samą broń, ale o oprzyrządowanie, celowniki holograficzne, znaczniki laserowe, red-pointy. To wszystko w konkretnych działaniach ma swoje zastosowanie.

Dobrze pan sypia?

Świetnie.

Nie zdarzają się koszmary związane z pracą?

Nie. Gdybym miał tak rozdygotany umysł, żeby śnić koszmary, to by dopiero było – nie mógłbym dowodzić. Poza tym skąd miałyby się brać te koszmary? Nie robię nic, co nie jest zgodne z normami moralnymi. Z przekonania pełnie służbę w interesie Ojczyzny. Kraść – nie kradnę. Mordować… – w znaczeniu dekalogu – nie morduję. Nie jestem najemnikiem ani płatnym zabójcą.

Sprząta pan w domu?

Muszę się chyba teraz popisać zdolnościami dyplomatycznymi. Nie wiadomo jak moje słowa zweryfikuje żona (śmiech). Co prawda z oporami, ale zdarza się, że sprzątam. W żadnym razie nie jest tak, że po powrocie do domu kontynuuję proces dowodzenia. Czasem jak mnie coś napadnie, to robię wielkie porządki i wtedy jestem bardzo dokładny. Na ogół jednak staram się sprzątać, tylko szczerze mówiąc, nie przynosi to zadowalających rezultatów.

Myśli pan o polityce?

Zależy w jakim sensie. Zawsze się prowadzi jakąś politykę. W Kosowie, mimo że wojsko jest teoretycznie apolityczne, zajmowałem się polityką, prowadząc negocjacje z Serbami i Albańczykami. Już sama konieczność dowodzenia Ukraińcami i Litwinami zmuszała mnie do uprawiania polityki międzynarodowej. Ale polityką przez duże „P” nie zaprzątam sobie głowy. Aktualnie w stu procentach poświęcam się jednostce i staram się to robić jak najlepiej. Na nic innego nie mam czasu.

A rodzina?

Jeżeli naprawdę chce się dbać o rodzinę, to powinno się dbać o swoją pracę. Jeśli ktoś mi mówi, że nie może wykonywać sumiennie obowiązków, bo poświęca się dla rodziny, to ja wiem, że prędzej czy później on swojej rodzinie zaszkodzi. To zawsze tak się kończy w warunkach demokracji kapitalistycznej.

Skoro jesteśmy przy rodzinie. Żołnierze jednostek specjalnych z lubością powtarzają, że tworzą międzynarodową elitarną rodzinę sił specjalnych. Trochę to pachnie patosem.

W tym powiedzeniu, jakkolwiek by ono patetycznie brzmiało, jest dużo prawdy. Nasze jednostki są stosunkowo niewielkie i dlatego dobrze znamy się z żołnierzami amerykańskiej Delty, brytyjskiego SAS czy australijskiego SASR. Wykonujemy razem tak specyficzne zadania, że musimy mieć do siebie pełne zaufanie. Nie zwracamy uwagi na stopnie wojskowe, bo zawsze większą rolę odgrywa wypracowany autorytet. Relacje między nami są zdecydowanie bliższe, niż to się zdarza w jednostkach regularnych, dlatego że my działamy w małych grupach. Jeden od drugiego jest bardzo uzależniony. To jest tak, że moje życie zależy od faceta, który stoi obok, a jego życie ode mnie. Dyscyplina rośnie wprost proporcjonalnie do trudności zadania, jakie mamy razem wykonać. W takich wypadkach przyjaźń zawsze bierze górę nad zależnościami wojskowymi. Nie chciałem tego zwrotu używać, ale jednak powiem – łączy nas swoiste braterstwo krwi. I to w takim sensie jesteśmy rodziną.

Ma pan więcej odznaczeń zagranicznych niż polskich, prawda?

Tak się złożyło. Otrzymałem między innymi dwa medale „For Military Merit”. Jeden z nich podpisany przez generała Ricardo Sancheza. Mam order św. Maurycego, medale za udział w misjach pokojowych oraz dość bogatą kolekcję medali pamiątkowych od amerykańskich dowódców sił specjalnych, jeden z nich otrzymałem od generała Clarka – aktualnego kandydata do fotela prezydenckiego w Stanach Zjednoczonych. Pod koniec zeszłego roku dostałem ważny dla mnie Złoty Krzyż Amerykańskiej Ligi Morskiej. Odznaczeń polskich mam mniej, ale są dla mnie równie cenne. Szczególnie pamiątkowa moneta od zmarłego niedawno śp. generała Sadowskiego. Dość zabawna historia wiąże się ze Złotym Krzyżem Zasługi, który miałem otrzymać w Kosowie. Dowodząc polskim kontyngentem dostałem informację, że mam przygotować wnioski na Krzyże Zasługi. Podwładni doręczyli mi listę do podpisania, a na niej między innymi moje nazwisko. Powiedziałem wtedy, że oczywiście wszystkim podpiszę wnioski, ale nie sobie, bo wyjdę na idiotę. No i oczywiście wyszedłem, bo siebie skreśliłem. Przyleciał prezydent i wyróżnił wszystkich, oprócz mnie. Po powrocie do Polski nic się nie zmieniło. Sprawa ucichła, została zamieciona pod dywan (śmiech).



Obronił pan niedawno pracę podyplomową Siły i działania specjalne w polityce bezpieczeństwa państwa. Pisał pan o swojej jednostce?

Niezupełnie. Skupiłem się na możliwości zintegrowania wszystkich sił specjalnych działających w naszym kraju i przedstawiłem swoją koncepcję w perspektywie mniej więcej 20 lat. W tej chwili mamy struktury specjalne w wojsku, policji, straży granicznej, i Bóg wie gdzie jeszcze. A wiele nowych tworzy się od zera. Jakby każdemu zależało na wynalezieniu koła. Zamiast opierać się na sprawdzonych wzorcach, powiela się masę błędów. Nie tak dawno oglądałem w telewizji program o komandosach. Jednostka specjalna straży
granicznej najpierw w szczegółach pokazała jak przeprowadzić atak na autobus, a później jaką techniką ten atak jest rozbijany. Ręce mi opadły. To przecież wymarzony instruktaż dla terrorystów. Nie tylko mogą dowiedzieć się jak opanować autobus, ale też jakiego działania sił specjalnych mogą się spodziewać. Sprawy
GROM-u poruszyłem w kontekście możliwości wykorzystania jednostki do zwalczania terroryzmu wewnątrz kraju.

Z tego co wiem, GROM nie może działać w Polsce w czasie pokoju.

Takie przepisy obowiązują dzisiaj, ale już jutro ich zmianę może wymusić sytuacja. Uważam, że skoro jesteśmy narzędziem w rękach demokratycznie wybranych władz polskich, to powinniśmy też mieć stosowne kompetencje, by w ściśle określonych sytuacjach działać w Polsce. Nie możemy przecież wykluczyć zamachów terrorystycznych w naszym kraju. I absurdem jest, że wtedy nie będzie można użyć żołnierzy z najlepszej, doborowej jednostki.

Czy nasze służby zajmujące się zapewnieniem ludziom bezpieczeństwa w ogóle są przygotowane na ewentualne zamachy?

Współpraca między poszczególnymi resortami, a raczej pomiędzy jednostkami specjalnymi tych resortów, jest minimalna. Wyobraźmy sobie u nas w Warszawie, w Teatrze Wielkim taką sytuację jak w Moskwie na Dubrowce. I co? Na miejscu spotyka się GROM z policyjnymi antyterrorystami, mówimy sobie: „cześć, my jesteśmy z GROM-u”, „cześć, my z policji” i zaczynamy razem działać. To niemożliwe. Nie znamy się. Mamy różne wyposażenie, różne systemy szkolenia. Nie wiadomo, kto ma dowodzić. A do tego dochodzi jeszcze koordynacja działania innych służb: straży pożarnej, pogotowia ratunkowego, gazowego, energetycznego, i tak dalej, i tak dalej. Kto wytypuje szpitale i przygotuje w nich miejsca? Kto zapewni szybką wymianę informacji między wszystkimi służbami? Podobnych pytań można jeszcze zadać bardzo dużo. Mówię to z pełną odpowiedzialnością – nie jesteśmy do takiej sytuacji przygotowani. Zamiast sprawnej akcji mielibyśmy chaos i improwizację. Dlatego zupełnie priorytetową sprawą powinno być utworzenie scentralizowanego dowództwa, wzorowanego na przykład na brytyjskim dyrektoriacie służb specjalnych. Koordynacją mogłoby się zająć Ministerstwo Obrony Narodowej. Natomiast wzorując się na doświadczeniach GROM-u, można by ewolucyjnie dopasować pozostałe jednostki do standardu pozwalającego wspólnie wykonywać działania wymagające zaangażowania większych sił. Ale przede wszystkim potrzeba nam więcej Indian, a mniej wodzów.

Obawiam się, że nie zrozumiałem.

Mam na myśli to, że tworzy się nowe struktury dowódcze, a jednocześnie zapomina o odpowiednim wykorzystaniu posiadanych zasobów. Dam przykład. Koncepcję dowództwa sił specjalnych opartego na istniejącym już sztabie GROM-u wypracował generał Petelicki. Ale nie znalazła ona uznania, bo nie było w niej miejsca dla ludzi przypadkowych, po prostu wojskowych biurokratów redukowanych z innych instytucji. Powtarzam: wodzów nam nie brakuje, trzeba im tylko pozwolić działać i dać im do dyspozycji więcej Indian.

Chyba nie brakuje chętnych do zasilenia GROM-u? Ilu Indian jest w pańskiej jednostce?

Mamy naprawdę mnóstwo świetnych kandydatów. Nie w tym rzecz. W tej chwili liczebność GROM-u jest taka… jaka jest. Nie mogę ujawnić, iloma żołnierzami dowodzę. Można oczywiście dyskutować, czy jest nas wystarczająco dużo, czy zdecydowanie za mało. Ale jeżeli chcielibyśmy podwoić liczebność, to podejmując konkretne decyzje już teraz, efektów można by się spodziewać dopiero za dwa, trzy lata. Profesjonalizm zyskuje się latami. Selekcja ludzi i ich szkolenie to ewolucyjny proces. Kiedy mówię, że potrzebujemy Indian, to mam na myśli świadomość decydentów o potrzebie zreformowania systemu w taki sposób, aby kolejne reformy nie powodowały kolejnych zwolnień najlepiej wyszkolonych specjalistów. Obiegowa opinia, że na wszystko brakuje pieniędzy, tylko w części jest prawdziwa. Po prostu trzeba komuś zabrać, żeby drugiemu dodać. To co pochłania utrzymanie niezintegrowanych dowództw, można by przeznaczyć na sprzęt i szkolenie. Trzeba spojrzeć na siły specjalne nie w kategoriach poszczególnych resortów, ale w kategoriach bezpieczeństwa państwa.

Dużo nam jeszcze brakuje do światowych standardów?

Zależy w czym. Od standardów najbardziej odbiegamy w kwestii przestrzegania priorytetu jakości nad ilością. Mam na myśli swoistą epidemię, jaka wybuchła po 11 września, polegającą na „życzeniowym” tworzeniu struktur specjalnych jedynie z nazwy: bez odpowiedniej kadry instruktorskiej, wyposażenia i obiektów szkoleniowych, a także bez odpowiedniej selekcji ludzi. Natomiast jeśli chodzi o liczebność sił specjalnych, to nie dajmy się zwieść, że mamy w kraju nadmiar „komandosów”, bo jest 25. Brygada Kawalerii, 6. Brygada Desantowo-Szturmowa. One są stworzone do wykonywania innych zadań.

A wyszkolenie i uzbrojenie?

W tych dziedzinach GROM jest już na poziomie wyznaczania światowych standardów. Kiedy Amerykanie zobaczyli nasz sprzęt spadochronowy, to mówili, że są pierwsi w kolejce, żeby go pożyczyć. Oni tego nie mieli, mimo że sprzęt produkowany jest w Stanach. Podobnie gdy oglądali nasze celowniki holograficzne i znaczniki laserowe na M-4 (obecnie podstawowa broń GROM-u – przyp. A.B.). Nie tak dawno w branżowym piśmie przeczytałem, że Bundeswehra już wkrótce będzie miała komputerowe urządzenia nawigacyjne do skoków z dużych wysokości, i że niemieccy spadochroniarze będą mogli skakać z 10 tysięcy metrów i lecieć na odległość 50 kilometrów. Tylko się uśmiechnąłem. My już wtedy od przeszło pół roku tego sprzętu używaliśmy. Pod względem wyszkolenia należymy do światowej elity. Potwierdzają to podziękowania, które otrzymuję od najwyższych dowódców sił koalicyjnych, z którymi wspólnie realizujemy zadania. Ważne, że zgłaszają się do nas także przedstawiciele innych krajów z prośbą o pomoc w szkoleniu ich sił specjalnych. Moich żołnierzy można w niezwykle krótkim czasie skierować do wykonywania najtrudniejszych zadań w praktycznie dowolnym miejscu na Ziemi. Tu nie może być mowy o pospolitym ruszeniu, jakie niestety zdarzało się zwoływać przed wysłaniem polskich kontyngentów na misje międzynarodowe.

A ci, którzy są teraz w Iraku, też są z pospolitego ruszenia?

Tego nie powiedziałem.

wywiadowcy.pl/plk-roman-polko/
Rok 2010: Komandosi z Lublińca zatrzymali w Afganistanie mułłę Dawooda, asa w talii najgroźniejszych terrorystów. Rok 2011: „Biały”, oficer JWK, odznaczony przez prezydenta USA, Baracka Obamę, Meritorious Service Medal za wybitne zasługi. Rok 2012: odbijają w Sharanie zakładników przetrzymywanych przez terrorystów.



Jednostka Wojskowa Komandosów z Lublińca, jako 1 Pułk Specjalny, istnieje od 1993 roku, choć jej historia sięga roku 1957. Wówczas w Krakowie powstała kompania rozpoznawcza, a dwa lata później samodzielny 26 Batalion Rozpoznawczy. Jednak dopiero od kilku lat o komandosach z Lublińca zrobiło się głośno i to nie tylko w Polsce, ale na całym świecie.

Swój kunszt, sprawność i skuteczność pokazali służąc na misji w Afganistanie. Komandosi z Lublińca są tam od 2004 roku. Początkowo odpowiedzialni byli za ochronę dyplomatów oraz polskich i amerykańskich dowódców. Od trzech lat tworzą na misji zwarty pododdział tzw. Task Force 50 (TF-50). Działają na terenie dwóch prowincji: Ghazni i Sharana.



Gdy padał, palec trzymał na detonatorze

Kilka operacji, które dotąd komandosi z Lublińca przeprowadzili w Afganistanie, analitycy wojskowi już zaliczyli do kanonu działania światowych wojsk specjalnych. Jedną z nich jest operacja odbicia zakładników przetrzymywanych w budynkach administracji rządowej w Sharanie (stolica prowincji Paktika, położona w południowo-wschodniej części kraju).

W połowie stycznia 2012 roku kilku terrorystów przebranych za afgańskich żołnierzy zajęło dwupiętrowy budynek ministerstwa telekomunikacji w centrum Sharany. Wzięli zakładników i zabarykadowali się w pomieszczeniach. W tym czasie miejscowi policjanci i wojska amerykańskie podjęły decyzję o szturmie na zajęty budynek. Trzykrotnie próbowali go odbić. Bez skutku. Ostatecznie Amerykanie i Afgańczycy wycofali się pod ostrzałem. Wtedy do akcji przystąpił TF-50. Najpierw komandosi zajęli pozycje i rozstawili snajperów. Ci jednak nie strzelali, bo nie mogli dokładnie zidentyfikować napastników.

W końcu komandosi zdecydowali: „wchodzimy do budynku”. Udało im się odwrócić uwagę terrorystów i bocznym wejściem weszli na drugie piętro. Gmach zaczął płonąć. W kłębach dymu komandosi sprawdzali kolejne pomieszczenia i unieszkodliwiali zaskoczonych terrorystów. Gdy zginął ostatni, komandosi uświadomili sobie, że nigdy nie byli tak blisko śmierci, jak wówczas. Dlaczego? Ostatni terrorysta padając na ziemię trzymał palec na detonatorze, a na sobie miał pas wypełniony materiałami wybuchowymi. Był w każdej chwili gotowy na dokonanie ataku samobójczego. Na szczęście szybsi okazali się komandosi. Nikomu z żołnierzy ani zakładników nic się nie stało.

Żywa talia kart

Operacja w Sharanie, obok zajęcia platform wiertniczych w rejonie Basry w Iraku przez operatorów GROM-u czy patrole po ujściu rzeki Kaa (Irak) wykonywane przez nurków bojowych Formozy, już przeszła do historii polskich i światowych działań specjalnych. Podobnie jak zatrzymanie przez komandosów JWK mułły Dawooda. Groźny przywódca talibów znajdował się na samym szczycie listy najbardziej poszukiwanych przywódców afgańskich rebeliantów – tzw. JPEL (Joint Priority Effects List). – To był na pewno jeden z najbardziej spektakularnych sukcesów naszych żołnierzy i jedna z najważniejszych akcji w ciągu całej operacji w Afganistanie – oceniał oficer wojsk specjalnych. – Nasi żołnierze zostali za to wyróżnieni przez wojska amerykańskie i dowództwo operacji ISAF (Międzynarodowe Siły Wsparcia Bezpieczeństwa).



TF-50 może się pochwalić zatrzymaniem jeszcze kilku innych terrorystów z listy JPEL. Na przykład niespełna dwa lata temu w ręce komandosów wpadł mułła Addul Wakhil. Organizował on większość ataków na wojska NATO w prowincji Ghazni. Kontroluje ją polski kontyngent wojskowy, dlatego nasi żołnierze byli najczęściej nękani przez rebeliantów Wakhila. Wojskowe służby specjalne ustaliły też, że odpowiadał m.in. za zamach na konwój, w którym w sierpniu zginął sierż. Szymon Sitarczuk. Komandosi, działając na podstawie informacji zdobytych przez oficerów Służby Kontrwywiadu Wojskowego, zatrzymali go w jednym z jego domów. Wkroczyli do pomieszczeń, gdy spał. Przy sobie miał odbezpieczoną broń. – Nie zdążył nawet po nią sięgnąć – opisywali kulisy operacji komandosi z Lublińca. Wakhil był całkowicie zaskoczony. – Osoby znajdujące się na liście JPEL są specjalnie chronione i ukrywane przez rebeliantów – wyjaśniał Krzysiek, ówczesny dowódca TF-50.

W tym roku komandosom udało się zatrzymać mułłę Abdula Kabira – dowódcę siatki talibów. Jego grupa odpowiadała m.in. za podłożenie ładunku wybuchowego, w wyniku którego 18 sierpnia 2011 roku zginął polski żołnierz. Była też powiązana z zamachowcami, którzy przeprowadzili 21 grudnia 2011 roku atak na polski konwój wojskowy. Zginęło wtedy pięciu naszych żołnierzy.

– Przyjęło się, że zatrzymanie człowieka z JPEL jest dla zespołu bojowego nobilitujące – opowiada „Biały”, oficer JKW, który kilkakrotnie był dowódcą TF-50. – Ale często szliśmy na operacje, których celem było np. zajęcie składu amunicji. Zatrzymywaliśmy ludzi i choć nie byli na JPEL, to efekt był piorunujący. Całe rejony robiły się spokojniejsze. Często, gdy kogoś zatrzymaliśmy, dowiadywaliśmy się, że ludzie się cieszą, bo nikt tam już nie pobiera haraczy, nie zaminowuje dróg.

Dzień może dla nas nie istnieć…

Jak na misji działają komandosi z JWK? W Afganistanie są dwa zespoły bojowe polskich Sił Specjalnych: Task Force 49 (GROM) oraz Task Force 50 (JWK), które są wspierane w zakresie rozpoznania przez JW NIL. Tworzą narodowe zgrupowanie Sił Specjalnych i podlegają połączonemu dowództwu działań specjalnych na misji, czyli: ISAF – SOF. Oba stacjonują w głównej bazie polskich żołnierzy w Ghazni. Dlatego często wspólnie z nimi prowadzą operacje. Najczęściej korzystają ze wsparcia wywiadowczego i lotniczego.

– Musimy być ciągle gotowi do operacji. Od momentu uzyskania informacji do rozpoczęcia zadania potrzebujemy tylko tyle czasu, żeby dograć ostatnie szczegóły: dostać śmigłowce, przygotować sprzęt. Naszym atutem jest, to że w bardzo krótkim czasie jesteśmy w stanie rozpocząć operację. Ona może trwać godzinę albo kilka dni, ale jesteśmy do niej gotowi zawsze – zapewnia „Biały”, kilkukrotny dowódca TF-50.



Komandosi działają w niewielkich grupach. – Z tego też wynika nasza siła. W małej grupie jesteśmy w stanie zaskoczyć przeciwnika – mówi Łukasz, oficer JWK, zastępca „Białego”. Sukces ich działań zależy od tego, jak precyzyjne dostali informacje od służb specjalnych lub z bezzałogowych samolotów rozpoznawczych. – Wchodzimy, gdy wiemy, że w danym miejscu jest poszukiwany przestępca lub skład materiałów wybuchowych – tłumaczą komandosi.

Operatorzy JKW przyznają, że wolą prowadzić działania nocą. Jak twierdzą, wówczas mają większą szansę zaskoczyć przeciwnika. – Dzień może dla nas nie istnieć. W dzień odpoczywamy lub się szkolimy – stwierdza Łukasz. Komandosi podkreślają, że kluczem do sukcesów jest szkolenie, szkolenie i jeszcze raz szkolenie w myśl wojskowej zasady: „im więcej potu na poligonie, tym mniej krwi w polu”.

„Afgańskie Tygrysy”

Te same zasady, jakie stosują wobec siebie, komandosi starali się wpoić też afgańskim policyjnym antyterrorystom, których wyszkolili. Żołnierze z Jednostki Wojskowej Komandosów z Lublińca od lat uczyli te jednostki. Dziś można je zaliczyć do elity afgańskich sił bezpieczeństwa. Formacje te zresztą jako pierwsze osiągnęły status zdolnych do samodzielnego prowadzenia operacji w prowincjach Ghazni i Paktika.

– Szkolenie lokalnych oddziałów sił bezpieczeństwa nie jest tak spektakularne jak zatrzymania czy przejęcia magazynów z materiałami wybuchowymi – przyznaje jeden z komandosów. – To długi i żmudny proces, ale ten wysiłek rekompensuje satysfakcja, która przychodzi, gdy widzimy, jak nasi podopieczni skutecznie samodzielnie wykonują zadania.

Niedawno jednostka antyterrorystyczna policji z Ghazni dostała oficjalną nazwę – „Afgańskie Tygrysy”. Nadali ją polscy komandosi. Oni także przygotowali dla swoich podopiecznych oznakę rozpoznawczą. Przedstawia tygrysa z otwartym pyskiem, który trzyma w łapach symbol jednostki. Afgańczycy oficjalnie mogą nosić ten znak na lewym ramieniu munduru. – To naprawdę dobrzy żołnierze, choć trochę na bakier z musztrą i dyscypliną wojskową – chwali podopiecznych „Biały”.

Medal od Obamy

Kabul, marzec 2011 rok. Generał David Petraeus dowódca ISAF w Afganistanie w imieniu prezydenta USA, Baracka Obamy wręcza „Białemu” Meritorious Service Medal. „Biały” dostaje medal jako pierwszy Polak i drugi nieamerykański żołnierz na świecie. Amerykanie uznali, że dowodzony przez niego Zespół Bojowy przyczynił się do sukcesu całej operacji ISAF w Afganistanie. – Gen. Petraeus był fenomenalnie przygotowany. Wiedział, co zrobiliśmy m.in. w Afganistanie i o wszystkim wspomniał – opowiada „Biały”.

Sojusznicy bardzo wysoko oceniają współpracę z komandosami zarówno na wysokich, dowódczych szczeblach, jak i niższych. Świadczy o tym pewna historia, którą opowiedzieli w mediach komandosi. Podczas jednej z operacji, którą prowadzili w Afganistanie, pracowali z amerykańskimi pilotami Apache’ów. Oni mają limit, około czterech godzin, używania gogli noktowizyjnych. Potem muszą bezwzględnie wracać do bazy i mieć przerwę. Ale specjalnie dla polskich komandosów zrobili odstępstwo – wyłączyli na minutę gogle – do bazy nie polecieli. – Amerykanie mają hopla na punkcie procedur, a nagięli przepisy. Zrobili to tylko dlatego, że widzieli, że mamy efekty – opowiadają komandosi.

– Moi żołnierze są świetnie oceniani przez przełożonych w Polsce i dowódców z NATO – mówi płk Wiesław Kukuła, dowódca JWK, zaraz jednak dodaje: – Wiem, że dobra opinia nie jest dana raz na zawsze. Zmienia się otoczenie, w którym funkcjonuje jednostka, zmienia się też nasz obecny i potencjalny przeciwnik. Żołnierze będą skuteczni dopóki będą o krok przed zagrożeniami, zawsze właściwie przygotowani do ich zwalczania.

* * * * *

Podstawowym wyposażeniem żołnierzy tej jednostki są: karabinek H&K 416, pistolety Glock 17 i USP, kamizelka kuloodporna KWS 09, mundury z maskowaniem multicam, indywidualna łączność, co najmniej dziewięć magazynków amunicji, kilka typów granatów.

Jednostka Wojskowa Komandosów z Lublińca jest kontynuatorem tradycji Batalionu Armii Krajowej „Parasol”. Komandosi przywiązują dużą rolę do tradycji. Rocznice i ważne dla historii jednostki wydarzenia są zawsze kultywowane. Co roku żołnierze JKW uroczyście obchodzą rocznicę zamachu na Franza Kutscherę – Dowódcę SS i Policji na dystrykt warszawski Generalnego Gubernatorstwa. To jedna z najbardziej spektakularnych akcji zgrupowania AK „Parasol”. W sali tradycji w Lublińcu gromadzone są zdjęcia i pamiątki. Przypominają dzieje chwały polskiego oręża i współczesne wydarzenia, w których sami uczestniczyli i wciąż są żywe w pamięci żołnierzy jednostki – Bałkany, Irak czy Afganistan.

Ogromną popularnością cieszą się też doroczne biegi: Komandosa (odbywa się jesienią) i Katorżnika (odbywa się latem). Oba są organizowane przez byłych i obecnych żołnierzy JWK, szczególnie tych skupionych wokół wojskowego klubu maratończyka „Meta" z Lublińca.
Na morzu, pod wodą, na otwartym polu, w budynkach – dla nich to praktycznie bez różnicy. Komandosi Formozy są elitą wśród najlepszych. A jednocześnie pieczołowicie strzegą wszelkich informacji o sobie. Ponoć dowódcy powtarzają im, że mówienia o jednostce mają się wystrzegać jak ognia. A już przede wszystkim mówienia o niej prawdy.


Morze jest niemal idealnie gładkie. Znienacka jednak woda zaczyna burzyć się, huczeć, wirować. Na powierzchni pojawia się okręt podwodny ORP „Sokół”. Z jego pokładu zaczynają wyskakiwać ubrani w czarne kombinezony komandosi. Błyskawicznie dostają się na brzeg i unieszkodliwiają obsługę rozmieszczonych tam wyrzutni rakiet. Droga w głąb lądu jest otwarta.

Terroryści opanowali okręt ratowniczy ORP „Zbyszko”. Los załogi znajduje się teraz w ich rękach. Do okrętu jednak w szybkim tempie zbliża się łódź motorowa po brzegi wypełniona komandosami. Ubezpiecza ich śmigłowiec SH-2G należący do Marynarki Wojennej. Po chwili komandosi są już na pokładzie „Zbyszka”. Jeszcze kilka minut, huk wystrzałów, trochę dymu i okrzyków i okręt zostaje odbity. Tak właśnie ćwiczą żołnierze z jednostki specjalnej Formoza.



Na co dzień spowija ją aura tajemnicy. Można chyba zaryzykować twierdzenie, że bardziej nieprzenikniona niż ta wokół komandosów z Lublińca, nie mówiąc już o jednostce GROM. Kiedy pytam rzecznika Formozy kpt. mar. Tomasza Królika o możliwość krótkiej rozmowy z jednym z tak zwanych operatorów – rzecz jasna bez podawania nazwiska, stopnia, słowem: czegokolwiek, co mogłoby ułatwić jego rozszyfrowanie – odpowiada krótko: „niestety, nie ma takiej możliwości”. – To kwestia zasad. Przyjęliśmy takie założenia i nie odchodzimy od nich nawet na krok – dodaje.

Ponoć samym komandosom dowódcy przykazują, aby o jednostce nie wspominali wcale. A jeśli już muszą, niech mówią wszystko – byle tylko nie prawdę. Kpt. mar. Robert Pawłowski, dziś już w cywilu, do Formozy wstąpił w połowie lat 90. Wówczas jeszcze jednostka działała w strukturach Marynarki Wojennej. – Zdarzały się sytuacje, gdy podczas rozmów z komandosami nieświadomi niczego marynarze wspominali, że ponoć gdzieś tutaj działa jakaś tajna jednostka. Na co koledzy, udając zdziwienie, odpowiadali: „Naprawdę? A to ciekawe…” – wspomina kpt. mar. Pawłowski.

No ale trochę jednak o Formozie powiedzieć można. Jej początki sięgają 1974 roku. Wówczas to w marynarce zostaje powołany zespół, który ma opracować koncepcję działania specjalnej jednostki płetwonurków. Praca ekspertów przynosi wymierne rezultaty – rok później w ramach 3 Flotylli Okrętów powstaje Wydział Działań Specjalnych. Kieruje nim kmdr Józef Rembisz. Następne lata to kolejne zmiany nazw, zakresu działania, wreszcie przyporządkowania jednostki. W 2008 roku przechodzi ona ze struktur Marynarki Wojennej do Wojsk Specjalnych. Do dziś jednak ze względu na swoją specyfikę jednostka bardzo ściśle współdziała z marynarzami. I jak przyznaje kmdr por. Bartosz Zajda, rzecznik Marynarki Wojennej, współpraca układa się bardzo dobrze. – Komandosi Formozy operują z pokładu naszych okrętów. Zwykle wykorzystują w tym celu fregaty – wyjaśnia. Powód? – Mogą one pozostawać bardzo długo w morzu, mają nieograniczoną dzielność morską, co oznacza, że potrafią działać właściwie niezależnie od pogody. Wreszcie – na ich pokładzie stacjonują śmigłowce SH-2G, które podczas wielu akcji stanowią dla Formozy wsparcie – wylicza kmdr por. Zajda.



Ostatnią znaczącą zmianę jednostka morskich komandosów odnotowała nieco ponad półtora roku temu. Wtedy to w oficjalnym użyciu pojawiła się nazwa Formoza. Wcześniej tak właśnie o jednostce mówili sami żołnierze.

Dlaczego? Jak tłumaczył w swojej książce wspomnieniowej pt. „Wojsko, morze, wraki i węgorze” kmdr Józef Rembisz, wszystko zaczęło się od starej torpedowni w Gdyni-Oksywiu. Zbudowali ją jeszcze Niemcy, którzy w czasie wojny składowali tam broń testowaną na sąsiednim poligonie. Potem przypadła ona polskiej marynarce. W torpedowni lokowani byli początkowo kandydaci do szkoły oficerskiej. Działo się to w czasie szeroko opisywanej wówczas wojny domowej w Chinach. Naprzeciw siebie stanęli tam komuniści i nacjonaliści, którzy ostatecznie zostali zepchnięci na Tajwan, czyli dawną Formozę. Jeden z przyszłych oficerów uznał, że położona w morzu torpedownia jest właśnie niczym owa Formoza położona tuż przy wielkim lądzie. Wkrótce studenci, a potem marynarze nie mówili już o budyneczku inaczej. A w latach 70. właśnie tam ulokowali się morscy komandosi. I tak nazwa tego miejsca przylgnęła do ich formacji.



Formoza ma na koncie liczne misje i zadania specjalne. Jeszcze w 1994 roku komandosi rozpoczęli wspólne ćwiczenia z siłami specjalnymi USA, Wielkiej Brytanii, Francji i Niemiec. W latach 2000–2001 żołnierze Formozy utworzyli Polski Kontyngent Wojskowy w Zatoce Perskiej. Operowali wówczas z okrętów amerykańskiej marynarki. W latach 2002–2003 ich bazą był już polski okręt ORP „Kontradmirał Xawery Czernicki”. – Braliśmy udział w operacji „Enduring Freedom”. Patrolowaliśmy Zatokę Perską. Sprawdzaliśmy, czy pływające tam jednostki nie przemycają ropy, broni, terrorystów – wylicza kpt. mar. Pawłowski. Polska jednostka współpracowała z 5 Flotą Stanów Zjednoczonych. Potem wzięła udział w operacji „Iraqi Freedom”, czyli drugiej wojnie w Zatoce. Komandosi Formozy operowali m.in. na rzece Kaa. Ubezpieczali „Czernickiego”, który płynął z konwojem humanitarnym do położonego w głębi lądu portu Umm Qasr. Ale nie tylko. Jak przyznaje kpt. mar. Pawłowski, komandosi wypływali też patrolować rzekę łodziami. Misja w Iraku była dla Formozy sporym wyzwaniem. Bywało też, że komandosi znajdowali się w sporych opałach. – Nawet teraz nie mogę zdradzać szczegółów, ale bywało bardzo gorąco. Raz skórę uratowały nam dwa amerykańskie śmigłowce – wspomina kpt. mar. Pawłowski.

Komandosi Formozy operują głównie na morzu, choć nie tylko. Wchodzili oni także w skład Polskiego Kontyngentu Wojskowego w Afganistanie. A ten kraj dostępu do morza przecież nie posiada. Komandosi są przygotowani do prowadzenia akcji na wodzie i pod jej powierzchnią (taktyka niebieska), ale też na otwartym polu (taktyka zielona) i w budynkach (taktyka czarna). To upodabnia ich do słynnej amerykańskiej jednostki Navy Seal (od słów „sea”, „air”, „land”) i lokuje w absolutnej elicie nawet w gronie sił specjalnych.

Jakie cechy musi posiadać komandos Formozy? – To inteligencja, siła, wytrzymałość, kreatywność, zdolność analitycznego myślenia, żelazna wola, nienaganne zdrowie – wylicza kpt. mar. Królik. Lista zresztą jest znacznie dłuższa. Kandydaci na komandosów muszą wypełnić ankietę, przejść badania psychologiczne i testy sprawnościowe, a potem morderczy wielodniowy sprawdzian kondycyjno-wytrzymałościowy w terenie. Ostatnim etapem jest rozmowa kwalifikacyjna. – Biorąc pod uwagę dane z kilku ostatnich lat, proces rekrutacyjny przechodzą jedna, dwie osoby na dziesięć – przyznaje kpt. mar. Królik.

Kpt. mar. Pawłowski: – Co to znaczy być komandosem? Myślę, że doskonale oddaje to takie oto zdanie: „tam gdzie inni widzą ryzyko i niebezpieczeństwo, siły specjalne widzą okazję”.

***

Broń i sprzęt Formozy
Morscy komandosi korzystają m.in. z kombinezonów, które sami dla siebie zaprojektowali, naszpikowanych elektroniką łodzi patrolowo-rozpoznawczych, które osiągają prędkość 100 km/h, oraz specjalnych ciągników podwodnych.