18+
Ta strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich.
Zapamiętaj mój wybór i zastosuj na pozostałych stronach
Główna Poczekalnia (1) Soft (2) Dodaj Obrazki Filmy Dowcipy Popularne Forum Szukaj Ranking
Zarejestruj się Zaloguj się
📌 Wojna na Ukrainie (tylko materiały z opisem) - ostatnia aktualizacja: Wczoraj 21:52

#wspomnienia

Flashback
~Angel • 2019-09-09, 13:27
ach te wspomnienia



ukryta treść
Jack Churchill - jedyny żołnierz, który zabijał z łuku w czasie II wojny światowej
Odważny? Na pewno. Zuchwały? Zdecydowanie. Szalony? Tak, tak też mówiono. Jack Churchill rzucał się na niemieckie działa z łukiem na plecach i mieczem w dłoni, a pod ostrzałem wygrywał żołnierskie pieśni na dudach. Choć odniósł liczne rany i dwukrotnie trafił do niewoli, ciągle wracał na front.
Nazywał się Jack Churchill, posiadał stopień majora i należał do głównych dowódców nowo sformowanej jednostki. Długiego, prostego ostrza używał nie tylko w trakcie treningów, ale i podczas prawdziwych starć. - Każdy oficer bez miecza jest niestosownie ubrany - tłumaczył kiedyś swojemu przełożonemu. Ale wyróżniało go znacznie więcej.

Bez akcji - nuda

John Malcolm Thorpe Fleming Churchill, nazywany po prostu Jackiem, przyszedł na świat 16 września 1906 roku w hrabstwie Surrey. Choć nie byli spokrewnieni z przyszłym premierem, Churchillowie obracali się w wyższych sferach - senior familii, Alex, pracował jako ważny urzędnik kolonialny w Hong Kongu i Cejlonie. Jego synowie mogli wybierać więc wśród najbardziej prestiżowych szkół. Jack zdecydował się na działającą od blisko półtora wieku Królewska Akademię Wojskową w Sandhurst - tę samą, którą trzy dekady wcześniej kończył słynny Winston.

W 1926 roku młody Churchill odebrał pierwsze oficerskie szlify i wstąpił do Regimentu Manchesterskiego. Była to jednostka o wyjątkowo bogatej historii; w ciągu pół wieku swojego ówczesnego istnienia biła się już w Afryce Południowej, Europie i na Bliskim Wschodzie. Jack trafił do niej jednak w znacznie spokojniejszym okresie. Jak dla niego - zbyt spokojnym.

O ile stacjonując w Birmie dziarski Anglik mógł regularnie wyruszać na straceńcze wyprawy motocyklem po azjatyckich bezdrożach (raz pokonał trasę między Rangun a Kalkutą, około 2,5 tys. km), a nawet posmakował walki z powstańcami Sayo Sana, tak po powrocie do Wielkiej Brytanii zaczął się nudzić. W 1936 roku uznał, że ma dość wojskowej powtarzalności i rozstał się z armią. W cywilu imał się najróżniejszych zajęć: był redaktorem kolonialnej gazetki w Kenii, pozował jako model i przyjmował epizodyczne role w filmach. Wiele czasu poświęcał też grze na dudach; miłością do tego instrumentu zarazili go szkoccy żołnierze, których spotkał w Birmie. W 1938 roku wywołał niemałą sensację, gdy zajął drugiej miejsce na konkursie dudziarskim w Aldershot w Szkocji. Parę miesięcy później reprezentował Wielką Brytanię na łuczniczych mistrzostwach świata w Oslo. Strzelectwo było jego drugą wielką pasją.

Ale chociaż życie poza koszarami mogło wydawać mu się ciekawe, w głębi duszy pozostawał żołnierzem.

Gdy Niemcy najechali na Polskę, a Londyn wypowiedział Hitlerowi wojnę, Jack natychmiast założył mundur. - Pod moją nieobecność kraj wpakował się w kłopoty - żartował po wojnie do swojego przyjaciela i biografa, Rexa Kinga-Clarka.

Partyzant

Służąc ponownie w Regimencie Manchesterskim, jeszcze w 1939 roku Churchill znalazł się na kontynencie. Brytyjski Korpus Ekspedycyjny miał wzmocnić francuskie pozycje obronne i zabezpieczyć wybrzeże. Niemcy ominęli jednak linię Maginota i błyskawicznie przedarli się przez Holandię i Belgię. Cały plan legł w gruzach.
Przytłoczeni siłą nazistowskiej ofensywy, Brytyjczycy zaczęli szykować się do operacji Dynamo - masowej ewakuacji swoich oddziałów przez Cieśninę Kaletańską. Jack Churchill postanowił kąsać wroga do ostatnich chwil. Gdy Korpus wycofywał się w stronę wybrzeża, on - wraz z grupą kilkunastu wybranych przez siebie żołnierzy - atakował nieosłonięte flanki nieprzyjaciela. W trakcie jednej z zasadzek w pobliżu wioski l'Epinette zabił niemieckiego sierżanta przy użyciu łuku. Był to jedyny taki potwierdzony przypadek w ciągu II wojny światowej. Za swoje wyczyny podczas ewakuacji Churchill otrzymał pierwszy Krzyż Wojskowy.

Pomimo obrażeń (fragmenty przypadkowej kuli będzie nosił w barku do końca życia), Szalony Jack, jak zaczęto go już wtedy nazywać, natychmiast zapragnął wrócić na front. Dotkliwa porażka we Francji zmusiła tymczasem rząd w Londynie do gruntownego przemyślenia swoich metod walki. Jednym z nowych pomysłów było utworzenie mniejszych, ale bardziej mobilnych i lepiej wyszkolonych jednostek do zadawania precyzyjnych uderzeń na tyłach wrogach - Commando. Ich symbolem miał stać się zielony beret.

Churchill nie potrzebował zachęty. Po paru miesiącach katorżniczych ćwiczeń na szkockich plażach, mokradłach i specjalnych poligonach, czuł się w pełni gotowy do walki. Pierwsza misja, atak na niemiecki garnizon w Norwegii, stanowiła dla niego doskonały sprawdzian.

Szał na Morzu Śródziemnym

Gdy wczesnym rankiem 27 grudnia 1941 roku brytyjskie barki desantowe zbliżały się do brzegu wyspy Vagsoy, do uszu żołnierzy dotarły dźwięki znanej szkockiej pieśni "Marsz Klanu Cameron".

To Churchill, dmąc w dudy, postanowił zagrzać towarzyszy do boju.

Choć hałas mógł przedwcześnie ostrzec obrońców, dwa poddziały komandosów, dowodzone przez pędzącego z pałaszem w dłoni i łukiem na plecach Szalonego Jacka, błyskawicznie opanowały niemieckie pozycje artyleryjskie. "Działa zniszczone, straty niewielkie, demolka w toku" - krótko zakomunikował sztabowi. Chwilę później znowu broczył krwią. Jedna wersja głosi, że poharatały go odłamki muru wysadzonego przez nieostrożnego sapera. Inna mówi, że najwięcej szkód wyrządziła butelka wina, którym Churchill raczył się w chwili wybuchu. Blizna na czole nie była wysoką ceną za drugi Krzyż Wojskowy, a tym bardziej - za sukces operacji Archery. Hitler, obawiając się inwazji z północy, przesunął do Norwegii 30 tysięcy żołnierzy. Zrobił dokładnie to, na co liczyło brytyjskie dowództwo.

Po wylizaniu się z ran, Churchill został skierowany na południe Europy. Podczas desantu na Sycili ponownie przygrywał swym żołnierzom na dudach, a w trakcie nocnych walk wokół Solerno pojmał 42 niemieckich wojskowych. Pomóc mu miał w tym tylko jeden kompan. - Jeśli powiesz Niemcowi głośno i wyraźnie, co ma zrobić, a do tego jesteś od niego wyższy stopniem, on krzyknie "Jawohl!" i zabierze się do pracy - ironizował. Dokonania we Włoszech przyniosły mu Order za Wybitną Służbę i awans na podpułkownika.

Kolejnym zadaniem, które otrzymał, było wsparcie partyzantki organizowanej przez Josefa Tito w Jugosławii. Komandosi Churchilla przez kilka miesięcy nieustannie atakowali niemieckie patrole i statki u wybrzeży Dalmacji. W maju 1944 roku Anglik osobiście poprowadził atak na jedno z trzech potężnie ufortyfikowanych wzgórz na strategicznej wyspie Brac. Udało mu się dostać na sam szczyt, ale jego oddział został zdziesiątkowany. Co gorsza, z okolic nadciągały niemieckie posiłki. Kiedy sytuacja stała się beznadziejna, Szalony Jack odłożył karabin i zaczął grać na dudach. Wybuch granatu pozbawił go przytomności. Gdy się ocknął, był już hitlerowskim jeńcem.

Wielka ucieczka

Choć w niewoli, Brytyjczyk i tak miał szczęście. Dwa lata wcześniej inny oddział Commando zaatakował Niemców nad Kanałem La Manche i wykradł im mobilną wersję utrzymywanego w tajemnicy radaru Würzburg. Hitler, kipiąc ze złości, wydał jasny rozkaz: wszyscy schwytani członkowie "zielonych beretów" mają być rozstrzeliwani na miejscu.

Kapitan Hans Thorner ze 118. Dywizji, który zatrzymał Churchilla, nie uznawał jednak mordowania jeńców. Rok później, pod koniec wojny, to właśnie wstawiennictwo brytyjskiego komandosa uratuje go przed sądem wojskowym i karą śmierci w Jugosławii.

Z Sarajewa Jack został przetransportowany do Berlina, skąd trafił do oddalonego o 30 km obozu koncentracyjnego Sachsenhausen. Uważany za niebezpiecznego i drogocennego więźnia (początkowo zakładano, że może być związany z Winstonem), przez pierwszy miesiąc trzymany był w odosobnieniu i przykuty łańcuchami do podłogi. Wypuszczenie go do innych więźniów okazało się błędem. W sierpniu 1944 roku wykorzystał nieuwagę strażników i wraz z pilotem RAF-u uciekł z niewoli przez kanał ściekowy. Nim złapano ich w okolicy Rostocku, zdążyli przejść około 200 km w stronę Bałtyku.

Z drugiego kacetu, w Niederdorf w Austrii, Churchill zbiegł w kwietniu następnego roku. Tym razem pomogła mu awaria obozowych reflektorów. Po ośmiu dniach wędrówki przez Alpy spotkał Amerykanów. - Skręciłem kostkę, ledwo szedłem i prawie nie mogłem mówić. Wyglądałem jak obdarciuch, ale ciągle potrafiłem salutować jak na absolwent Sandhurst przystało, więc uwierzyli, że jestem brytyjskim oficerem - opowiadał z charakterystycznym poczuciem humoru.

Gdy wrócił do Anglii, wojna w Europie dobiegała końca. Szalony Jack miał poczucie, że coś go ominęło. Nie czekając na rozwój wydarzeń, od razu zgłosił się na ochotnika do walk z Japończykami w Birmie. Ledwo jednak dotarł do Azji, a Amerykanie zrzucili bomby atomowe na Hiroszimę i Nagasaki. Tokio skapitulowało. Brytyjczyk szykował się jeszcze na boje w Malezji, ale i tam szybko ogłoszono zawieszenie broni. - Gdyby nie ci cholerni Jankesi, moglibyśmy walczyć jeszcze z 10 lat - powtarzał potem kolegom. Nikt nie był pewien, czy to żart.

Na przekór śmierci w Jerozolimie

Po wojnie Churchilla nadal roznosiła energia. Zapisał się na kurs spadochroniarski i w 40. urodziny oddał swój pierwszy skok. W 1948 roku jako wicedowódca szkockiego batalionu lekkiej piechoty trafił do Palestyny, gdzie w bólach odradzał się właśnie Izrael. Kiedy arabscy nacjonaliści zaatakowali przejeżdżający przez Jerozolimę konwój medyczny, Churchill przez kilka godzin próbował osłaniać go z zaledwie dwunastką żołnierzy. Nieco później w podobnych okolicznościach przeprowadził ewakuację oblężonego szpitala i uniwersytetu na Górze Skopus. Wyprowadził stamtąd około 700 osób.

Następnym przystankiem w życiu bitnego Brytyjczyka była Australia. Pracował tam jako instruktor w jednej z akademii wojskowych. Na wielkiej wyspie poznał surfing, który stał się jego nową namiętnością - zaprojektował nawet własną deskę. W 1959 roku zakończył służbę i zatrudnił się jako cywil w ministerstwie obrony w Londynie. Na emeryturze żył już znacznie spokojniej, lecz nadal aktywnie: wiele czasu spędzał pływając parowym stateczkiem po Tamizie i bez przerwy wyszukiwał unikatowe makiety zdalnie sterowanych okrętów bojowych.

Ekscentrykiem pozostał wszakże do końca. Wracając do domu podmiejską kolejką, regularnie wyrzucał bagaż przez okno. Nigdy nie tłumaczył współpasażerom, że wagonik przejeżdża tuż obok jego ogródka, a jemu po prostu nie chce się nosić pakunków ze stacji. - Nie chełpił się swoimi wojennymi dokonaniami, ale chętnie o nich opowiadał zainteresowanym, zwłaszcza przy kieliszku wina - wspominał jeden z jego dwóch synów, Malcolm. - Domem kierowała jednak matka. We własnych czterech kątach ojciec doceniał przede wszystkim ciszę.

Jack Churchill poznał Rosamund Margaret Denny w Szkocji mniej więcej w tym samym okresie, gdy sfotografowano go z mieczem na plaży przy Inveraray. Przy wszystkich przygodach, miłość do żony pozostawała najtrwalszym elementem jego życia. Byli małżeństwa przez 55 lat, aż do jego naturalnej śmierci w 1996 roku.





Spotkanie z synem bohatera
vojtasopole • 2017-07-09, 12:30
Witam wszystkich serdecznie.

Swego czasu zamieszczałem na tym portalu swoje wspomnienia z pracy na A4. Być może część osób pamięta. Niestety po czystkach na serwerze z 7 części, uchowały się dwie. Te bez zdjęć.

Tym razem, chciałbym spróbować czegoś nowego. Więc jeśli temat się przyjmie, to z pewnością doda mi to skrzydeł i chęci na dalszą pracę.

Może zacznę od tego, że Lubię swoją prace. Powaznie. Chociazby dla tego, ze codziennie jestem gdzie indziej i codziennie poznaje nowych ludzi. Tak tez bylo i tym razem. Podjezdzam do sklepu z rtv i agd w Wigston kolo Leicester. Ide sie spytac gdzie mam rozladowac i wita mnie ekspedient. Pan po 60ce. Z akcentu rodowity anglik. Jakiez bylo moje zdziwienie jak zaczal do mnie po polsku mowic. Chwilowa wymiana zdan i podjechalem z tylu sklepu.
Podczas rozladunku nawiazala sie calkiem sympatyczna konwersacja.
Powiedzialem Panu, ze bardzo ladnie mowi po polsku. Odpowiedzial, ze kilka lat mieszkal w Polsce, po za tym jego tatus byl Polakiem.(caly czas mowil o ojcu, tatus) Chodzil do polskiej szkoly w soboty, oraz w domu tylko w ojczystym jezyku rozmawial.
Wspominal ze jego wielu kolegow pozmienialo nazwiska bo nie chca sie przyznawac do polskosci. Widac bylo zlosc na jego twarzy za to.
Jak sam mowi, jest Polakiem i jest dumny z bycia Polakiem. Po za tym nie moglby zrobic tego swojemu tatusiowi, ze zapomnialby o swojej polskosci.
Jak sie okazalo ojciec Pana Krzysztofa walczyl pod Monte Cassino w brygadzie pancernej. Byl kierowca czolgu. Podczas bitwy i jego pomyslowi aby ominac most i sforsowac rzeke, uratowal kilkanascie innych czolgow bo cala kolumna ruszyla za nim. Dostal za to medal zaslugi Krzyz Walecznych. Oprocz tego otrzymal 5 innych polskich medali, oraz 4 angielskie. Dumny do konca z tego nie byl, bo mawial: "ja mam krzyze z metalu na piersi, a wielu moich kolegow ma drewniane w Ziemii".
Zamurowalo mnie...
Pan Krzysztof wspomnial, ze poznal generala Andersa osobiscie, podczas zjazdu harcerzy w Anglii gdzie pan Krzysztof niosl sztandar jego hufcu. Nastepnie rozmawial z nim przy boku tatusia.

Gdy opowiadal o swojej podrozy na Monte Cassino w 25 rocznice bitwy, gdzie zobaczyl te slynne maki to glos mu zadrzal i pojawily sie lzy w jego oczach. Zas mi serce chyba peklo, a to dlatego, że doskonale wiem o czym mówil, z racji tego, że 1.11.2016r sam udałem się na Monte Cassino. Specjalnie tylko po to, aby oddać hołd poległym i poczuć tą niesamowitą magię tego miejsca. Coś poruszającego. Wierzcie mi.

Z taka pasja, duma, honorem, glebia i szczeroscia opowiadal to wszystko, a najbardziej to ze jest bardzo dumny z tego, ze jest polakiem, ze do tej pory nie moge sie ocknac. Spedzilem tam dobra godzine choc powinienem tylko 5 minut. Nie przejmowalem sie nawet tym, ze utrudniam ruch w centrum.
Dla mnie jako milosnika historii to bylo cos niesamowitego.
Dla takich chwil warto zyc. Na pewno chetnie tam wroce...

To było w czwartek.

Natomiast w sobotę nie wytrzymalem. Sprawdzilem w google'ach do ktorej czynny jest sklep Pana Krzysztofa i pojechalem. Jest do 17ej. Bylem tu o 16.50. Z Derby do Leicester jest nie cala godzina.

Pojechalem podziekowac za to co mi opowiedzial i spytac czy znalazlby czas aby sie spotkac i poopowiadac.
Nawet nie wiecie jakie szczescie mnie ogarnelo, gdy sie zgodzil dodajac przy tym, ze bardzo chetnie.
Spytalem czy dzisiaj znalazlby czas. Bo ja chce juz; teraz, natychmiast. Taki typ czlowieka jestem, ze od razu. Niestety dzis nie.
To moze jutro? -spytalem.
Jutro moze tez byc problem bo wstepnie jest umowiony z corka. Ale... no wlasnie, ale.
Wymienilismy sie numerami. Bede dzwonil jutro by sie umowic.
Kurde jak ja sie nie moge doczekac.

Podczas tej mojej sobotniej wizyty, gdy wspomnialem, ze sie podzielilem z ludzmi tym co mi opowiedzial, na pytanie czy sie gniewa? Stanowczo odpowiedzial, ze nie.

W ciagu tej kilkuminutowej rozmowy caly czas podkreslal, ze jest bardzo dumny z bycia Polakiem. Czuc bylo ta dume.
Dume ale nie pyche, bo to w dodatku bardzo skromny mezczyzna, co w polaczeniu z jego sympatycznoscia i cieplem dobrego czlowieka daje wynik fantastycznej osoby.
Nie sadze zebym sie mylil co do niego. To sie czuje i to sie widzi w oczach.

Na koniec dodam, ze Pan Krzysztof to chodzaca ksiazka, a jego wspomnienia to istny sarkofag wiedzy. Wyobrazcie sobie, ze poznal osobiscie Naszego Papieza Jana Pawla II.
niewiarygodne to sie wszystko wydaje, ale wiem, ze nie klamie. Jestem pewny.

Jako uwiarygodnienie tego wszystkiego dołączam samojebke z Panem Krzysztofem oraz moje z Monte Cassino (żeby nie było, że ściemniam )
Natomiast jeśli temat się przyjmie to bardzo chętnie spróbuje spisać jego wspomnienia o jego tatusiu.

(Próbuje wrzucić zdjęcia na serwer Sadistica, ale coś nie chcą wejść, więc wrzucam linki alternatywne, chyba że moderatorom się uda je wrzucić na serwer, co by linki nie wygasły)

FOTO 1
FOTO 2
Najlepszy komentarz (87 piw)
vojtasopole • 2017-07-09, 13:51
Loaloa napisał/a:



Cebula zawsze pozostanie cebulą.

Łaaaaaaaał, no to jest sensacja na światową skalę. Santo subito pedofilo protettore lubił się pławić w uwielbieniu baranów i chętnie przytulał i całował dzieci podczas, gdy jego pracownicy dupczyli je na potęgę. Ale ludzki pan z niego był, no i najważniejsze - był WASZ.



Jest i On. Wielce szanowny i czcigodny jegomość, poplecznik, wychowanek i przydupas BongMana, albo to i sam BongMan? Chociaz w sumie obrazalbym Bongusia Tobą.
Czekałem aż się odezwiesz szczerze mówiąc. Twoje komentarze zawsze dodaja kolorytu i pikanterii w danym temacie. I chuj, moge byc i szczypiorkiem z cebuli. Przynajmniej spotkalem kogos bardzo wartosciowego i madrego, ktorego warto bylo posluchac a i dowiedziec sie czegos szczegolnego, niz siedziec tak jak Ty na Sadisticu, trzepac gruche do wpisow Fantastico czy wspominac 3 letnie gimnazjum jako najpiekniejsze 7 lat Twojego zycia.

Nawet jakbym dostal mandat za te utrudnianie ruchu, uwierz ze zaplacilbym go z usmiechem na twarzy, bo te opowiesci sa bezcenne.
Pozdrawiam i zycze wszystkiego dobrego.
Wspomnienia
R................i • 2017-04-20, 13:33
Pamiętam jak kiedyś mam mnie biła, wiec zacząłem udawać martwego.
Mama zaczęła płakać, więc wstałem, a ona znowu zaczęła mnie bić.
Flashback
Bartas1992PL • 2016-10-16, 22:22
Wietnam był straszny. Ciężko pozbyć się tego, co tkwi w sercu

Najlepszy komentarz (47 piw)
freaky • 2016-10-17, 8:54
Uwaga! Drastyczne sceny z Wietnamu.
ukryta treść
Wspomnienia z A4 cz.7
vojtasopole • 2016-04-10, 11:47
Witajcie drodzy Sadole po kilku miesiącach przerwy. W zasadzie to nie wiem czemu przerwałem pisać. Być może doszedłem do wniosku, że temat się po prostu znudził, aczkolwiek spróbuje jeszcze raz się z Wami moimi historiami podzielić.

Niestety mój poprzedni komputer szlag trafił i dużo zdjęć utraciłem, więc pozwolę sobie tylko pisać.

ukryta treść
1.
Nie pamiętam dokładnej daty. Pamiętam, że było cholernie gorąco. Upał niemiłosierny i cholernie duszno było. Podczas standardowego objazdu autostrady, w okolicy Góry Św. Anny, a dokładniej na podjeździe w strone Wrocławia, napotykamy na ciągnik siodłowy z naczepą do przewozu zwierząt. Po podjechaniu bliżej do tego pojazdu, okazało się, że w naczepie pękła opona. Co mi się rzuciło w oczy to fakt, że naczepą strasznie bujało na lewo i prawo do tego stopnia, że postanowiłem zamknąć jeden z 3 pasów aby przypadkiem nie doszło do jakiegoś nieszczęścia. Zdziwienie moje było jeszcze większe, gdy dotarło do mnie, że tego dnia panował okropny skwar bez wiatru i nie ma możliwości aby tak bujało naczepą. Otóż w tej naczepie były przewożone dwa byki. Straszne łobuzy.
Pamiętam, że było dwóch kierowców. Obydwoje próbowali jakoś te byki uspokoić, choć do tej pory nie wiem jak chcieli to zrobić. Te dwie półtonowe niewiasty w naczepie, skutecznie utrudniały możliwość wymiany koła. Jak byki przestawały tańcować w naczepie to po usłyszeniu, że coś się dzieje w pobliżu to znowu zaczynały swoje harce.
Takie podchody trwały jakiś czas, gdy po kolejnej próbie kierowca sie wkurwił i zadzwonił do szefa, że ma przysłać weterynarza co by uspokoił byki. Tak też się stało. Niebawem, przyjechał weterynarz, strzelił jednemu i drugiemu nicponiowi w dupsko i było po sprawie. Tak nam się tylko wydawało. Gdy byki przestały nam uprzykrzać życie, to zaś dopadła nas złośliwość rzeczy martwych tj śruby w kole były tak zastygnięte, że kolejne dwie godziny się mordowaliśmy by je odkręcić. I tutaj powiem Wam, że na ratunek przyszła nam cola. Próbowaliśmy wszystkimi znanymi nam sposobami, a najgłupszy okazał się najlepszy. Polaliśmy śruby cola kilka razy i możecie wierzyć lub nie, ale w końcu puściły, choć wcześniej nie chciały drgnąć nawet przy uderzeniach potężnym młotem.

Reasumując... cała interwencja trwała kilka godzin po czym wróciliśmy na bazę by cokolwiek zjeść i się umyć. Umordowani byliśmy co nie miara, ale przynajmniej wspomnienia jakieś są i mogę sie nimi z Wami dzielić.

2.
Tutaj również nie pamiętam daty. Była to natomiast nocna zmiana i jakoś podczas jesieni. Tego dnia, byłem w patrolu z Ryszardem. Ryszard to poczciwy chłop, pracowity i zabawny. Czasami jak dowalił tekstem to lałem ze śmiechu. Swego czasu nadałem mu przydomek Rikard lub czasami Rikardo wołałem na niego. Z postury przypominał Adama Małysza, co w tej historii, którą będę opisywał ma znaczenie.
Podczas nocnej zmiany, odbywały się 3 obowiązkowe patrole, natomiast podczas dziennej 6. Jako, że były dwa zespoły patrolowe to w nocy się zamienialiśmy. Jedną noc jedna załoga robiła dwa patrole, a druga jeden i na odwrót. Tej nocy, z Rikardem robiliśmy dwa. Byliśmy podczas drugiego, który zaczynał się o 2ej w nocy. Jadąc sobie spokojnie, dostajemy telefon od dyżurnego, że mamy czym prędzej udać się w okolice 263 bądź 262km autostrady w kierunku Wrocławia, czy na sławny już zjazd z Góry Św Anny, w celu odszukania dużego przedmiotu na prawym pasie. Często nasi dyżurni dostawali telefony z błędnymi wskazaniami i niejednokrotnie różnice wynosiły do 3,4,5 km od prawidłowego miejsca zdarzenia. Ale mniejsza o to.
Byliśmy na nitce w kierunku Katowic na wysokości węzła Dąbrówka czyli koło 244km autostrady. Po około 20 minutach docieramy na miejsce, przejeżdżając przez bramy awaryjne na Orlenach na G.Św.Anny.
Po dotarciu na miejsce, okazało się, że tym przedmiotem leżącym na jezdni był dzik. Pewnie spytacie jak mógł się tam znależć, mimo że autostrada jest ogrodzona? A no chociażby przez otwarte furtki na tychże orlenach, bo na jednym z nich jest KFC i zwyczajnie mieszkańcy okolicznych miejscowości przyjeżdżają by sobie tam coś zjeść i właśnie dlatego często te furtki są otwarte szeroko. Wracając do samego denata. Leżał on z głową na pasie awaryjnym, podczas gdy korpus w połowie był na prawym pasie. Musiał go tir walnąć bo z osobówki to została by miazga pewnie.
Pierwsze co, to zamknąłem prawy pas. Zabezpieczyłem miejsce strzałką kierującą i falą świetlną. Następnie udałem się bliżej tegoż delikwenta by upewnić się czy się nie zgrywa i przypadkiem nie ucieknie mi z miejsca zbrodni i czy przy okazji nie zabije mnie na śmierć przez potrącenie hehe. Otóż nie udawał, odszedł z tego Świata.
Razem z Rikardem, pewni swego wzielim się za łopaty by denata usunąć z jezdni na pas zieleni przy pasie awaryjnym, ażeby to poczekać na weterynarza, którego to musieliśmy wzywać do każdej zwierzyny, która nabroiła na autostradzie i która wzięła się i umarła. Zadanie niby proste. Wsunąć łopate pod ciało zaprzeć sie i zepchać gnoja z jezdni... ehe, taki chuj. Podczas próby usunięcia truchła z jezdni, wywiązał się miedzy mną a Rikardem (postury Adama Małysza) taki oto dialog:

Ja: Rikard, no pchaj żesz kurwa.
R: no przecież pcham żesz kurwa.
Ja: No ale mocniej! Dawaj! raz, dwa, trzy!
R: no jak mocniej sie zapre to się zesram w gacie.
Ja: to co on, przyklejony jest czy ki chuj?
R: No chyba... albo waży więcej od nas.

Było kilka prób, które kończyły się niepowodzeniem. Skurkowaniec ani drgnął, a dodatkowo ślizgaliśmy się na jego krwi i żadnej przyczepności nie było. Po kilkunastu próbach i kilku wywrotkach na kolana oraz po dwukrotnym pawiowaniu, bo wnętrzności dzika przekurewsko śmierdzą, zwyczajnie zrezygnowaliśmy i poprosiliśmy dyżurnego by wezwał weterynarza aby go usunąć z jezdni bo my nie jesteśmy w stanie tego zrobić. Po około godzinie przyjechał weterynarz, wciągnął dzika na pake za pomocą wciągarki i odjechał, a nam zostało posprzątać miejsce zdarzenia. Zasypaliśmy plamy po denacie sorbentem i wróciliśmy na baze. Smród tego dzika trzymał się mnie jeszcze kilka dni... Przerąbana sprawa.

3.
Coś mam problem z pamięcia bo nie pamiętam dat. Zresztą nie dziwne, już jakiś czas temu to było więc mam prawo nie pamiętać Z tego co kojarze to było to wiosną 2014r. Podczas rutynowego patrolu, dostrzegamy dwa pojazdy na pasie awaryjnym na przeciwnej nitce. Było to w okolicy 281km w kierunku na Katowice. Blisko węzła Nogowczyce, więc zawracamy na nim i udajemy się w tamte miejsce. Po przybyciu w ten rejon, okazało się, że doszło do kolizji dwóch pojazdów. W jednym z nich podróżowało starsze małżenstwo z Polski, natomiast w drugim aucie rodzina Holendrów. Okazało się, że otarli się o siebie na środku jezdni. Nic poważnego się nie stało co prawda, prócz porysowanej karoserii, ale żaden z kierowców nie przyznawał się do winy. Wezwali więc policje aby ta rozstrzygła spór o winie. Patrol szybko dociera na miejsce i zaczyna się kabaret.
Już nie wspomnę o tym, że rozmowa funkcjonariusza z holendrem po angielsku odbywała się na zasadzie "Kali jeść, kali pić", bo przecież policjant nie musi znać języka angielskiego, aczkolwiek uważam inaczej. Ale to moje zdanie.
Jak już mówiłem, żaden z kierowców nie przyznawał się do winy. Tutaj zaczyna się cały cyrk, otóż, nie wiem jak, ale policjanci stwierdzili, że to wina holendra. Ten się oczywiście nie przyznaje, więc dochodzi do kuriozalnej sytuacji w której to przez zwykłą kolizję, ten holender może trafić do aresztu bo nie przyznaje się do winy i zachodzi obawa o to, że może nie stawić sie na rozprawę. Sąd go aresztuje, powołuje biegłego z zakresu ruchu drogowego by ten wydał opinie, na którą czeka się miesiącami, podczas gdy koszt napraw tych pojazdów oscylował moim zdaniem w 2 tys zł. Dodatkowo, wyobraźcie sobie, że ten policjant nie umiał mu tego wytłumaczyć bo nie znał języka angielskiego. Jako, że ja znam dość dobrze ten język to stałem się tłumaczem. Nawet nie będę Wam mówił, jak bardzo wkurwiony był ten holender po tym co usłyszał. Domyślam się, że rzucał kurwami na lewo i prawo po holendersku, no ale cóż, nic nie mogłem poradzić.
Po dłuższej chwili obcokrajowiec przyjął mandat. Całe szczęście, że miał polskie banknoty i mógł zapłacić na miejscu... aż strach pomyśleć co by było gdyby miał euro i musiałby je gdzieś wymienić, a najbliższy kantor był w Strzelcach Opolskich... Chyba by nas rozszarpał z tego wkurwienia

4.
Ta historia przytrafiła się zimą podczas nocnej zmiany. W okolicy 261km w kierunku na Katowice, dostrzegamy auto osobowe, a dokładniej Audi, jedno z nowszych. Stało na pasie awaryjnym z włączonymi światłami awaryjnymi i wystawionym trójkątem, więc prawidłowo oznaczony. Niestety nie było nikogo w środku. Jako, że nie była to pierwsza tego typu sytuacja, więc ruszyliśmy dalej bo być może kierowca poszedł po paliwo na Orlen na G.Św.A. Tak też było i tym razem. Spotkaliśmy kierowcę, który wracał do swojego auta z dwoma 5l butlami paliwem w środku. Jako, że jest całkowity zakaz poruszania się przez pieszych po autostradzie, a w dodatku panował siarczysty mróz to zabraliśmy pana ze sobą i po nawróceniu na bramach awaryjnych odstawiliśmy go do auta. Podczas jazdy, ten kierowca zaczął nam opowiadać co zrobił. Otóż skończyło mu się paliwo. Standardowo; miał tankować na tej stacji, ale nie zdążył i auto kaputt. Wyruszył więc pieszo na orlen. Do stacji miał 3km wiec troche mu zeszło.
Teraz uważajcie: na stacji okazało się, że zapomniał dowodu rejestracyjnego i nie wie jakie paliwo kupić, zaś auto było pożyczone z wypożyczalni. Wrócił więc zatem z powrotem do auta by się dowiedzieć jakie paliwo ma wybrać. Wrócił, wziął dowód rejestracyjny i poszedł z powrotem na stacje paliw. Znalazł gdzieś te baniaki, zatankował, wracał do auta i wtedy my go zgarnęliśmy...
Po dojechaniu na miejsce, uradowany, że w końcu ruszy dalej w trase, zabrał się do nalewania paliwa do auta. Skończył, wsiadł za kierownicę, próbuje odpalić i nic... kilka prób i dalej nic. Podchodzę, pytam się o co chodzi, on mi mówi, że nie może odpalić... To mu zasugerowałem żeby sprawdził paragon czy dobre paliwo kupił. Powiedział, że na pewno dobre bo przecież wracał się do auta po to by sprawdzić. Coś go jednak tknęło, wyciągnął paragon, patrzy na niego i na dowód i nagle słyszę soczyste, przerażające, dramatyczne i paniczne: JA PIERDOLE.
Okazało się, że jegomość zalał benzynę do diesela...
Nie pozostało nam nic innego, jak wezwanie lawety. Pomoc drogowa przyjechała, zapakowała go na siebie i pojechali do Krakowa. Wyobrażacie sobie te wszystkie koszta? Ja nawet nie próbuje...

5.
W poprzednich częściach, nie pamiętam dokładnie w której, wspominałem Wam o moim koledze z pracy, który kupił od cyganów super telefon... Ta historyjka będzie dotyczyła jego. Otóż ten jegomość ma na imię Jasiu. Jest specyficznym człowiekiem. Innym. Jako, że pracowaliśmy czasami na jednej zmianie, to też razem z nim i innymi jeździliśmy do pracy. W drodze na bazę, zatrzymywaliśmy się w sklepie by kupić sobie coś do jedzenia czy tam picia. Pewnego razu, Jasiu stanął przed dylematem. Miał 15 zł, które przyszykował aby kupić sobie prowiant, jednakże od kilkunastu lat był zagorzałym graczem loterii liczbowych Lotto. Tak więc, Jaśko zaczął się na głos zastanawiać czy kupić jedzenie czy zainwestować w kupon totolotka.
"...kurde, cały dzień nie będe jadł... nie dobrze... ale co będzie jak wygram...?" Jak już się pewnie domyślacie wybrał drugi wariant. Inwestycja w kupon. Jak się później okazało, niestety nie wygrał nic... ale nie do tego zmierzam.
Po drugim patrolu i zjechaniu na baze, natrafiliśmy na Jasia, który siedział w naszej stołówce i coś tam czytał. Zacząłem szykować sobie jedzenie, inni też. Miałem wtedy spaghetti bolognese. Podgrzałem, usiadłem obok niego i zacząłem jeść. Jaśko czytając gazetę co raz częściej przerywał czytanie i patrzył to na mnie to na talerz. Pomyślicie sobie, że jestem samolubnym chujem i dlaczego się z nim nie podzieliłem? Otóż niejednokrotnie dawałem mu jedzenie bo mi było go szkoda, ale w tym przypadku jak ktoś przewala siano na hazard to już nie ma zmiłuj.
Patrzył tak ten Jasiu i patrzył i nagle walnął takim tekstem, że mnie ścięło z nóg i prawie się zakrztusiłem, a chłopaki to spadli z krzeseł ze śmiechu. Pan Jan, wypowiedział kilka magicznych słów, a brzmiały one tak:
"... Co, sam to wszystko zjesz...?"
Zatkało mnie przez chwile po czym śmiechłem bardzo żwawo... Natomiast Janko jak gdyby nigdy nic, wrócił do czytania gazety...

To by było póki co na tyle w tej części... Jeśli znów się przyjmie to postaram się Wam napisać kolejną
Ubiegając pytania tych, którzy nie czytali moich poprzednich części. Nie byłem psem i już w patrolu autostradowym nie pracuje, dlatego mogę spokojnie pisać o tym, bez obaw o jakiekolwiek konsekwencje (chyba)

Pozwolę sobie wkleić linki do poprzednich części, dla tych co nie mieli okazji czytać wcześniej o moich perypetiach na A4:

sadistic.pl/wspomnienia-z-a4-cz1-vt351221.htm
sadistic.pl/wspomnienia-z-a4-cz2-vt352707.htm
sadistic.pl/wspomnienia-z-a4-cz3-vt355426.htm
sadistic.pl/wspomnienia-z-a4-cz4-vt357078.htm
sadistic.pl/wspomnienia-z-a4-cz5-vt360746.htm
sadistic.pl/wspomnienia-z-a4-cz6-vt375030.htm

Pozdrawiam!