Zapewne większość z was już rzyga tym tematem, jednak mnie zaciekawiło w tym wywiadzie (z Panią Ewą Błasik, wdową po gen. Błasiku) parę rzeczy...
Nagle przerywa milczenie? Wspomina o tym dopiero teraz? Kiedy popełni samobójstwo lub nagle zginie w wypadku?
Jacek Gądek (Onet): Pierwszy raz Pani mówi o tym, że mąż tuż przed 10 kwietnia 2010 r. wspominał o informacjach dot. planowanego zamachu?
Ewa Błasik: Nie pamiętam, abym wcześniej publicznie o tym wspominała.
A wtedy, gdy mąż to mówił, to przywiązywała Pani do tego wagę?
- Żyjemy w takich czasach, że wszystko jest możliwe. Jesteśmy członkiem NATO, bierzemy udział w różnych zagranicznych misjach, także w Afganistanie. Mój mąż, na stanowisku dowódcy Sił Powietrznych, musiał brać pod uwagę każdą ewentualność.
Rozpracowywanie informacji o możliwym zamachu należało jednak nie do niego, ale do służb specjalnych, wywiadu i kontrwywiadu.
Co Pani mąż powiedział?
- Na kilka dni przed wylotem do Katynia i katastrofą pod Smoleńskiem, w Święta Wielkanocne, powiedział, że planowany jest zamach terrorystyczny na jakiś statek powietrzny. Tak powiedział.
Nie miał pojęcia, o jaki statek powietrzny chodzi. Po chwili dodał: "Mam nadzieję, że służby specjalne wiedzą, co robią". Teraz już, jak pan doskonale wie, nie mogę męża dopytać.
Te słowa o możliwym zamachu wzbudziły w Pani niepokój?
- Dopiero później, po katastrofie smoleńskiej, zobaczyliśmy, jak to państwo i służby naprawdę funkcjonują.
Nie tak to wszystko powinno się odbywać. Teren katastrofy powinien zostać uczyniony strefą eksterytorialną. Powinniśmy zwrócić się o wsparcie do NATO. Najważniejsi generałowie tego Paktu byli gotowi udzielić nam wszechstronnej pomocy. Polska niestety nie dysponuje kompetentnymi i rzetelnymi ekspertami do spraw wyjaśniania katastrof lotniczych. Wszyscy doskonale widzą, do jakich absurdów doprowadził ich tok rozumowania i tzw. kontekst sytuacyjny. Ręce opadają!
Uczciwi dziennikarze powinni się kierować zdrowym rozsądkiem i szybko wychwytywać, kto mówi prawdę, a kto ją tuszuje.
Co stało się 10 kwietnia 2010 r.?
- W Smoleńsku mogło się zdarzyć wszystko. Widzimy, na jakim poziomie są nasi tak zwani eksperci lotniczy, którzy mają wyjaśnić, co się stało.
Po tym jak spadł samolot CASA, wielu pilotów łącznie z moim mężem, twierdziło, że raport nie zawiera prawdziwych przyczyn tej tragicznej katastrofy. Do dziś tak naprawdę nie znamy powodów katastrofy CASY, a teraz też Tu-154M w Smoleńsku.
A później, już po katastrofie z 10 kwietnia, powiązała Pani słowa męża o planowanym zamachu z katastrofą Tupolewa?
- Mąż twierdził, że katastrofa CASY nie jest do końca wyjaśniona - tam zginęli wysocy wojskowi, jego przyjaciele i uczniowie. Jak na ironię losu, wracali z konferencji o bezpieczeństwie lotów. Mąż nie miał pewności, i nie mamy jej także teraz, dlaczego ten samolot tak nagle runął na ziemię. Być może jakaś usterka techniczna? Ale całą winę od razu zrzucono na pilotów i ich szkolenie, choć ci piloci byli przecież szkoleni przez Hiszpanów.
Teraz, po katastrofie w Smoleńsku, jak sobie wszystko układam w głowie, to mogę myśleć o różnych rzeczach. Tym bardziej, że wiem, co słyszałam z ust męża na kilka dni przed jego śmiercią.
Sądzę, że wszystko mogło się tam zdarzyć. Mogła być również inna przyczyna: Tupolew był po remoncie - mogło nastąpić coś, co spowodowało, że samolot stał się niesterowny i zaczął pikować, więc piloci nie mieli żadnych szans.
A jeśli chodzi o wersję MAK i komisji Millera, to ja przede wszystkim na nagraniach nie słyszałam żadnego uderzenia o brzozę.
Odniosła Pani wrażenie, jakby mąż, tuż przed katastrofą, się żegnał. Jak to wyglądało?
- Czasami ludzie, choć nie możemy tego wytłumaczyć, mają głęboką intuicję i odczucia, których nie jesteśmy w stanie nazwać i wyartykułować. To przeczucie.
Teraz, jak wszystko składam sobie w całość, to widzę, w jaki sposób mogę te zachowania męża interpretować. On po prostu jakby przeczuwał zagrożenie. Czasami człowiek takie rzeczy wyczuwa. W ostatnich tygodniach dużo latał i jeździł po Polsce, odwiedzał ludzi, tak jakby się z nimi żegnał. Dwa dni przed śmiercią powiedział też, kogo widziałby na swoim stanowisku.
Teraz trudno powiedzieć coś z całą pewnością. Nie mam już męża. Nie mogę go dopytać.
Sama cały czas drążę i każdego dnia zastanawiam się, dlaczego tak się stało. Mąż wierzył i ufał pilotom. Wiedział, że ma ich mało, ale że są to bardzo oddani lotnicy z pasją. Po powrocie z Haiti mąż nagrodził kapitana Arkadiusza Protasiuka - był z niego dumny. Często mówił o pilotach "moi chłopcy". Bardzo ich szanował, rozumiał i doceniał ich trudny zawód.
Jak wyglądało wasze pożegnanie przed wylotem 10 kwietnia?
- Wylot 10 kwietnia był dla nas, jako rodziny, bardzo wyjątkowym przeżyciem. Mąż po raz pierwszy udawał się do Katynia. 70. rocznica zbrodni katyńskiej to było szczególne wydarzenie i ten wylot był bardzo podniosły.
W tę podróż wybrali się wszyscy dowódcy Sił Zbrojnych. Niektórzy przerwali urlop, żeby lecieć do Katynia. Dla nich wszystkich to było wyróżnienie i zaszczyt, że ktoś o nich pomyślał i że zostali zaproszeni na pokład tego specjalnego samolotu.
Wszyscy byli przekonani, że ten samolot musi być bezpieczny. To musiał być najbezpieczniejszy samolot w naszej ojczyźnie, bo jest rządowy i latają nim najważniejsze osoby w naszym państwie.
Miała Pani okazję być w Katyniu?
- Dopiero po śmierci męża. Dokończyłam jego lot. Dopełniłam. A teraz za niego bronię prawdy.
źródło Onet:
wiadomosci.onet.pl/tylko-w-onecie/ewa-blasik-dla-onetu-kilka-dni-przed...