Artykuł o tym czego uczy się w szkołach.
Stefan Chwin: Jak nie masz sukcesu, jesteś nikim. Tego, niestety, uczymy w szkole.
- W szkole powinny być lekcje, na których uczniowie dowiadywaliby się, co to znaczy nieudane małżeństwo, co się może w takiej sytuacji zdarzyć i jak z tym żyć - mówi Stefan Chwin, pisarz i nauczyciel akademicki.
Dorota Karaś: Mówi pan, że polska szkoła bezkrytycznie ulega tyranii optymizmu, karmi uczniów złudzeniami...
Stefan Chwin: Nie tylko polska. Kiedy jakiś czas temu napisałem o tej sprawie, natychmiast pojawiły się przekłady mojego tekstu na różne języki. W internecie chodzi ostatnio przekład węgierski, jest też tłumaczenie japońskie, niemieckie, szwedzkie, litewskie. Wygląda więc na to, że dotknąłem jakiejś sprawy ogólniejszej, która może dotyczy całej zachodniej cywilizacji. Chodzi o to, że wszędzie oszukujemy nasze dzieci.
Ale zauważył pan to w Polsce?
- Kiedy któregoś dnia zaproszono mnie do prywatnego, ekskluzywnego liceum w Lublinie. Wszystko tam było niezwykle eleganckie. Uczniowie zamiast w ławkach, zasiedli wokół mnie w fotelach. Patrząc na salę pełną młodych ludzi, nagle uświadomiłem sobie, że oni się nakręcają najzupełniej fałszywą nadzieją, którą nauczyciele jeszcze ją w nich podsycają. Powtarzają sobie nieśmiertelne zaklęcie cywilizacji liberalnej, które odmawia jak mantrę cała Unia Europejska: "Nauka to potęgi klucz. Jak się będziesz dobrze uczył, to osiągniesz sukces". Pięknie, tylko co to ma wspólnego z rzeczywistością? Bo przecież w każdej klasie tylko paru uczniów jest skazanych na sukces. Reszta może się tylko oblizać nadzieją na wygraną. Większość na sto procent pójdzie na zasiłek albo przez całe życie będzie miało fatalnie nieciekawą pracę. Mówi o tym po prostu statystyka.
To znaczy?
- Któregoś dnia w jednym z supermarketów zobaczyłem osobę, która wydała mi się do kogoś podobna. Zajmowała się rozkładaniem puszek na półkach. Po chwili okazało się, że to znajoma maturzystka z gdańskiego liceum.
Może to był tylko moment w jej życiu, potem zajęła się czymś innym.
- Możliwe. Oczywiście, to nie jest żadna tragedia, jeśli pracuje się przy rozkładaniu puszek. W końcu ktoś musi przecież to robić. Chodzi jednak o filozofię, którą się pcha do głowy młodym ludziom. Ta filozofia brzmi: Musisz mieć sukces. Bez sukcesu będziesz niczym. Ucz się, to sukces odniesiesz.
Kto tę filozofię propaguje? Szkoła czy rodzice?
- I szkoła, i rodzice. Żeby żyć, trzeba oszukiwać siebie i innych.
Uważamy, że dobra edukacja, staranne wykształcenie to najbardziej wartościowa rzecz, jaką możemy dać dzieciom. To chyba normalne.
- Ależ ja nie widzę niczego złego w tym, jeśli rodzice zachęcają dziecko do tego, żeby się uczyło! Przeciwnie, niech zachęcają! I sam nikogo nie wzywam, żeby nie uczył się, bo i tak nic z tego nie wyniknie. Problem jest zupełnie innego rodzaju - chodzi o orientację naszej kultury, która wmawia nam, że jedynym wartościowym życiem jest życie z sukcesem. Jak nie masz sukcesu, jesteś nikim. Przecież dzisiaj ludzie są gotowi publicznie przyznawać się do swoich najintymniejszych spraw, ale większość wstydzi się przyznać do tego, że nie ma w życiu właściwie żadnego sukcesu. Powszechne jest odgrywanie komedii przed znajomymi. Widziałem na różnych przyjęciach, jak to rodzice opowiadają kompletnie fikcyjne życiorysy swoich dzieci, przekonując wszystkich, że synowi czy córce świetnie się powodzi.
Zastanawiał się pan, dlaczego to robią?
- Idea jest taka: My jesteśmy OK, bo nasze dzieci odniosły sukces. Jak dzieci nie odnoszą sukcesu, to my jesteśmy do niczego. Czasem te opowieści fikcyjne są opowiadane nawet w dobrej woli - rodzice sami chcą wierzyć, że dziecko wygrało więcej niż oni. Ale są też rodziny, w których gdy dzieci przychodzą z informacją, że nie odniosły sukcesu, dochodzi do rozmaitych represyjnych akcji wobec nich.
Na przykład jakich?
- Złośliwych docinków, lekceważenia. "Karcę cię za to, że masz nieudane życie" - uważam, że to straszna rzecz, jeśli matka czy ojciec mówi coś takiego do swojego dziecka. Niestety, widziałem takie sytuacje na własne oczy. Sukcesów od dziecka domagają się rodzice, którzy sami ich nie odnoszą, są rozwiedzeni, sfrustrowani, słabo zarabiają. Podobnie z nauczycielami.
Trudno się przyznać do nieudanego życia. Miłosz, w swoje 90. urodziny zapytany o to, czy miał szczęśliwe życie, powiedział krótko: "Nie".
- Ale on był w luksusowej sytuacji. Z jednej strony kategorycznie twierdził, że ma nieudane życie osobiste, a równocześnie miał wielki światowy sukces, więc jako noblista mógł sobie na takie wyznanie pozwolić. W tym wszystkim chodzi jednak o bardzo poważną sprawę - jak ustawić wychowanie szkolne, przedszkolne, które zwykle jest wyłącznie wychowaniem do sukcesu. Nie mamy dotąd żadnej innej alternatywy. Szkoła wpaja przymus sukcesu. Jeśli ci się nie uda - nie masz pomysłu na życie.
To okłamywanie dzieci?
- Absolutnie. Jako nauczyciel powiem coś, o czym nie chcą słyszeć ani rodzice, ani nauczyciele. Mam już takie oko, że kiedy wchodzę do sali szkolnej, potrafię natychmiast wyłowić tych, którzy nie są skazani na sukces.
Po czym ich pan poznaje?
- Nie wiem. Wyczuwam. W jednej chwili. Mam też doświadczenia innego rodzaju. Bardzo rzadko student, który na pierwszym roku nie radzi sobie, wyfrunie na znakomitego studenta na roku piątym. Wiem, że to jest dość pesymistyczne stwierdzenie, bo nikt z nas nie chce słyszeć, że swojego losu człowiek nie przeskoczy.
Szkoła o tym powinna mówić?
- Nie wolno tego mówić. To jest zakazany język. Wyobraża sobie pani nauczyciela, który mówi do uczniów: "Tylko pięć procent z was odniesie realny sukces w życiu. Reszta z was jest skazana na klęskę"?. Nauczyciel ma twierdzić coś zupełnie innego: Jesteś kowalem swojego losu. Ucz się i pracuj jak pszczółka, a jak ci się nie powiedzie w życiu - to twoja wina, bo się nie nauczyłeś, czego powinieneś się nauczyć. Oczywiście, to jest nieprawda, bo nasz los jest zależny od mechanizmów zewnętrznych, np. sytuacji na rynku pracy, na którą nie mamy kompletnie żadnego wpływu. Znam ludzi o bardzo wielkich kompetencjach zawodowych, np. w zakresie informatyki, którzy też szukają pracy. Rynek pracy nie jest studnią bez dna. Nie pochłonie wszystkich chętnych. Dlatego szkoła, obok zachęt do nauki i mamienia szansą na sukces, powinna też uczyć, jak żyć w klęsce, w poczuciu przegranego życia osobistego, zawodowego. I powinna mówić, że klęska jest niezbywalnym elementem życia i że jakoś trzeba sobie z nią poradzić. Ja wiem, że to brzmi fatalnie, ale w końcu ktoś musi to powiedzieć.
Jak szkoła może uczyć życia w klęsce?
- Nie wiem, ale uważam, że trzeba młodych ludzi przygotowywać na przykład do takiej alternatywy, że będą mieli nieudane małżeństwo. Bo statystyka mówi, że znaczny procent małżeństw to są małżeństwa nieudane. Problem polega na tym, że młodzi ludzie zawierają związki z poczuciem obowiązku odniesienia sukcesu, a potem następuje zderzenie czołowe z życiem. Podsyca to telewizja.
W telewizji nie brakuje informacji o nieudanych związkach, głośnych rozwodach.
- To prawda, telewizja karmi się też klęskami małżeńskimi. To ulubiony temat tabloidów. Chodzi o to, żebyśmy wszyscy odnaleźli się we wspólnocie tych, którym się nie udało. Czerpiemy z tego satysfakcję, że wielkiej gwieździe rozleciała się rodzina. Ale ja "Panią Bovary" Flauberta uważałbym za obowiązkową książkę dla młodych ludzi na poziomie licealnym, bo opisuje fenomen kobiety niespełnionej w małżeństwie. Problemem, jak żyć w sytuacji niespełnienia, to jest bardzo poważna sprawa, ale w szkole nikt się tym nie zajmuje. Założenie jest przecież takie: "Głowa do góry! Optymizm to nasz obowiązek. Jak się postaramy, wszyscy musimy odnieść i odniesiemy sukces". Kompletna bzdura - na 30 uczniów czy studentów sukces odniesie może pięciu. W szkole powinny być lekcje, na których uczniowie dowiadywaliby się, co to znaczy nieudane małżeństwo, co się może w takiej sytuacji zdarzyć i jak z tym żyć, kiedy są na przykład dzieci i ludzie nie decydują się na rozwód.
Może trzeba by też tłumaczyć, że w nieszczęśliwym związku nie trzeba tkwić.
- Nie jestem przeciwko rozwodom. Nie udało się, trudno, próbujemy dalej. Zwykle jednak w nowym związku wszystko powtarza się od nowa. Szkoła jednak przyjmuje, że nie wolno nam mówić młodym ludziom, że bardzo wielu ludzi żyje w stanie klęski - zawodowej, rodzinnej, w relacji dzieci z rodzicami. Szkoła bardzo mało mówi o tym, co naprawdę dzieje się w rodzinie. I wcale nie pomaga uczniom rozumieć przyczyny rodzinnych klęsk.
Jakie jeszcze lektury powinni czytać uczniowie?
- Inna mądra książka to "Cudzoziemka" Kuncewiczowej, która opowiada o fenomenie trudnej matki. Ilu z nas dotyczy przecież ten problem! Wiersze Szymborskiej, Julii Hartwig - to wiersze mądrych kobiet. Ironia Szymborskiej nie ułatwia życia, ale zachęca do poważnego myślenia o życiu. Nie jestem oczywiście aż tak naiwny, żeby wierzyć, że literatura wszystko rozwiąże, że jeśli ktoś przeczyta "Panią Bovary" czy "Cudzoziemkę", będzie miał złote życie. Niemniej jednak takie książki uczą poważnego myślenia o życiu - a deficyt takiego myślenia charakteryzuje młodych ludzi, szczególnie teraz. Oni dowiadują się z telewizji, kolorowych gazet, że mają obowiązek być szczęśliwymi ludźmi sukcesu, którymi w większości nie będą nigdy. Powinni czytać więcej książek i oglądać więcej filmów, w których byłaby mowa na przykład o tym, jakie kłopoty psychologiczne pojawiają się w relacjach między matką i córką, co to jest związek toksyczny z partnerem, jak rodzi się kryzys przyjaźni między ojcem i synem, czym jest dla pracownika utrata zajęcia, dla dziecka śmierć rodziców czy przewlekła choroba kogoś bliskiego. Mądry nauczyciel powinien rozmawiać z młodymi ludźmi także o takich sprawach, bo prawdziwa szkoła powinna ich przygotować na zderzenie czołowe z życiem.
Może to nie szkoła, tylko rodzina powinna uczyć życia.
- Pewnie, że powinna - ale dzisiaj? W wielu rodzinach bardzo mało się rozmawia. Telewizor gra, każdy sobie osobno żyje, o czymś się gada, ale nie ma prawdziwej rozmowy. U nas jeszcze tego nie widać, ale tyrania sukcesu na przykład w Japonii prowadzi do wielu samobójstw licealistów. Młodzi ludzie nie wytrzymują tego reżimu, traktują klęskę w karierze jako ostateczną katastrofę. Wolą się zabić, niż o klęsce powiedzieć komukolwiek.
Skąd się w nas wzięło taka tyrania optymizmu i sukcesu? Polacy lubią roztrząsać swoje klęski i niepowodzenia.
- Ale najchętniej zbiorowe, swoje własne - już nie za bardzo. Uważam, że przyspieszyła to zmiana ustrojowa. Kult sukcesu jest paliwem kapitalizmu, bez tego system by nie działał. Podsyca to kultura masowa, serial "Dynastia", którego bohaterami są ludzie sukcesu, kolorowe pisma, fascynacja karierą "z chłopa król". Klasa polityczna, która korzysta z owoców transformacji, wzywa: Trzeba narodowi pokazywać wzorce ludzi sukcesu! Tymczasem tego rodzaju retoryka jest bardzo źle przyjmowana przez większość, która na sukces raczej nie ma co liczyć. To po prostu wzburza ludzi. Może taka retoryka dobrze działa np. na kandydatów do elity, wybitnych studentów i uczniów. Ale cała reszta - małe miasta, wsie polskie - gdy ludzie słyszą coś takiego, to im się gotuje krew w żyłach. Mówienie o tym, że w każdej dziedzinie można odnieść sukces, jest odbierane jako kpina. Człowiek, który słyszy: "Załóż sklep z używaną odzieżą i na tym polu również możesz osiągnąć prawdziwy sukces", czuje w tych słowach po prostu szyderstwo. Widzi różnicę między sobą a prawdziwą elitą sukcesu.
Gorzko pan ocenia ludzi. Twierdzi pan, że nie potrafimy cieszyć się z małych osiągnięć. Sukces oznacza tylko wielką rzecz?
- Nie wierzę w opowieści o tym, że w jakichś społeczeństwach na widok osoby, która osiągnęła sukces, wszyscy szeroko się uśmiechają, biją brawo i ściskają jej ręce. Mitologizujemy w ten sposób dojrzały kapitalizm. Naprawdę tak nie jest. Raniące poczucie różnic społecznych występuje nawet w bardzo rozwiniętych społeczeństwach.
Co pan sądzi o posyłaniu sześciolatków do szkoły?
- Nie wiem, czy w tej dyskusji chodzi o chęć uczynienia dobra dziecku, czy w grę wchodzą raczej kwestie ekonomiczne. Ja sam wolałbym nie iść do szkoły w wieku lat sześciu. Przejście do szkoły było dla mnie bardzo silną traumą, środowisko szkolne wspominam jako dżunglę i busz - takie żelazne prawa obowiązują na szkolnym korytarzu. Opowiadanie o tym, że sześcioletnie dziecko poradzi sobie w buszu, przypomina szaloną fantazję.
Słyszałam o teorii, według której dziecko osiąga dojrzałość szkolną, gdy traci mleczne zęby i wyrastają mu stałe.
- Pomysł, żeby bezzębne dziecko oddawać do szkoły, jest szalony. W szkole trzeba mieć nie zęby, lecz kły. Szkoła, nawet najbardziej "przyjazna", to miejsce traumatyczne. Jednostka jest tam zagrożona, bo następuje zagęszczenie szczególnie energetycznych istot, które się ze sobą zderzają. Nie wierzę, że nauczyciele nad tym panują. Wszystkie szkolne przerwy wspominam jako pandemonium i trening wzajemnej brutalności.
Szkoła przypomina upiorną wyspę z "Władcy Much" Goldinga?
- Oczywiście. Sześcioletnie dziecko wpuszczone do takiej przestrzeni wystawia się na niebezpieczeństwo fizycznego i psychicznego urazu. Taka jest rzeczywistość, chyba że tworzymy idealny obraz szkoły, gdzie wszystkie dzieci spacerują jak w Wersalu, uśmiechając się do siebie i zapraszając do dialogu młodsze niebożęta. Szkoła jest miejscem, które uczy brutalności - nie dlatego, że niewłaściwie funkcjonują tam nauczyciele, tylko przez sam fakt skupienia w jednym miejscu setek zderzających się ze sobą dzieci. Uczeń, który nie potrafi się bić, jest w szkole narażony na bardzo niebezpieczne sytuacje. Musi umieć używać pięści, żeby się obronić przed tymi, którzy chcą mu zabrać pieniądze, długopis albo drugie śniadanie. Wiem, że nauczyciele zwykle mówią: W naszej szkole nic takiego się nie dzieje! Częste są w próby porządkowania tego chaosu, powodują one jednak w dzieciach frustrację. Okropną dla mnie rzeczą było wędrowanie w kółko po korytarzu w czasie przerwy. Pani też wędrowała?
Nigdy, na przerwach wszyscy biegali w różne strony.
- W mojej szkole wprowadzono zasadę, że wszyscy mają krążyć parami po korytarzu. Chodziło o to, aby ujarzmić tłum, który po dzwonku wylewał się z klas i zaczynał się naparzać. To wyzwalało we mnie jeszcze większą agresję niż bitki z uczniami i dziki wrzask na przerwach. I pchać w to wszystko sześciolatka, który gubi mleczaki? Ja bym wszystkich, którzy mają takie pomysły, przemienił w małe dzieci bez mlecznych jedynek i wepchnął w tłum uczniów kłębiący się na korytarzu. Niech na własnej skórze poczują, jaka to kształcąca przyjemność przebywać w takim miejscu.
źródło: trojmiasto.gazeta.pl
Stefan Chwin: Jak nie masz sukcesu, jesteś nikim. Tego, niestety, uczymy w szkole.
- W szkole powinny być lekcje, na których uczniowie dowiadywaliby się, co to znaczy nieudane małżeństwo, co się może w takiej sytuacji zdarzyć i jak z tym żyć - mówi Stefan Chwin, pisarz i nauczyciel akademicki.
Dorota Karaś: Mówi pan, że polska szkoła bezkrytycznie ulega tyranii optymizmu, karmi uczniów złudzeniami...
Stefan Chwin: Nie tylko polska. Kiedy jakiś czas temu napisałem o tej sprawie, natychmiast pojawiły się przekłady mojego tekstu na różne języki. W internecie chodzi ostatnio przekład węgierski, jest też tłumaczenie japońskie, niemieckie, szwedzkie, litewskie. Wygląda więc na to, że dotknąłem jakiejś sprawy ogólniejszej, która może dotyczy całej zachodniej cywilizacji. Chodzi o to, że wszędzie oszukujemy nasze dzieci.
Ale zauważył pan to w Polsce?
- Kiedy któregoś dnia zaproszono mnie do prywatnego, ekskluzywnego liceum w Lublinie. Wszystko tam było niezwykle eleganckie. Uczniowie zamiast w ławkach, zasiedli wokół mnie w fotelach. Patrząc na salę pełną młodych ludzi, nagle uświadomiłem sobie, że oni się nakręcają najzupełniej fałszywą nadzieją, którą nauczyciele jeszcze ją w nich podsycają. Powtarzają sobie nieśmiertelne zaklęcie cywilizacji liberalnej, które odmawia jak mantrę cała Unia Europejska: "Nauka to potęgi klucz. Jak się będziesz dobrze uczył, to osiągniesz sukces". Pięknie, tylko co to ma wspólnego z rzeczywistością? Bo przecież w każdej klasie tylko paru uczniów jest skazanych na sukces. Reszta może się tylko oblizać nadzieją na wygraną. Większość na sto procent pójdzie na zasiłek albo przez całe życie będzie miało fatalnie nieciekawą pracę. Mówi o tym po prostu statystyka.
To znaczy?
- Któregoś dnia w jednym z supermarketów zobaczyłem osobę, która wydała mi się do kogoś podobna. Zajmowała się rozkładaniem puszek na półkach. Po chwili okazało się, że to znajoma maturzystka z gdańskiego liceum.
Może to był tylko moment w jej życiu, potem zajęła się czymś innym.
- Możliwe. Oczywiście, to nie jest żadna tragedia, jeśli pracuje się przy rozkładaniu puszek. W końcu ktoś musi przecież to robić. Chodzi jednak o filozofię, którą się pcha do głowy młodym ludziom. Ta filozofia brzmi: Musisz mieć sukces. Bez sukcesu będziesz niczym. Ucz się, to sukces odniesiesz.
Kto tę filozofię propaguje? Szkoła czy rodzice?
- I szkoła, i rodzice. Żeby żyć, trzeba oszukiwać siebie i innych.
Uważamy, że dobra edukacja, staranne wykształcenie to najbardziej wartościowa rzecz, jaką możemy dać dzieciom. To chyba normalne.
- Ależ ja nie widzę niczego złego w tym, jeśli rodzice zachęcają dziecko do tego, żeby się uczyło! Przeciwnie, niech zachęcają! I sam nikogo nie wzywam, żeby nie uczył się, bo i tak nic z tego nie wyniknie. Problem jest zupełnie innego rodzaju - chodzi o orientację naszej kultury, która wmawia nam, że jedynym wartościowym życiem jest życie z sukcesem. Jak nie masz sukcesu, jesteś nikim. Przecież dzisiaj ludzie są gotowi publicznie przyznawać się do swoich najintymniejszych spraw, ale większość wstydzi się przyznać do tego, że nie ma w życiu właściwie żadnego sukcesu. Powszechne jest odgrywanie komedii przed znajomymi. Widziałem na różnych przyjęciach, jak to rodzice opowiadają kompletnie fikcyjne życiorysy swoich dzieci, przekonując wszystkich, że synowi czy córce świetnie się powodzi.
Zastanawiał się pan, dlaczego to robią?
- Idea jest taka: My jesteśmy OK, bo nasze dzieci odniosły sukces. Jak dzieci nie odnoszą sukcesu, to my jesteśmy do niczego. Czasem te opowieści fikcyjne są opowiadane nawet w dobrej woli - rodzice sami chcą wierzyć, że dziecko wygrało więcej niż oni. Ale są też rodziny, w których gdy dzieci przychodzą z informacją, że nie odniosły sukcesu, dochodzi do rozmaitych represyjnych akcji wobec nich.
Na przykład jakich?
- Złośliwych docinków, lekceważenia. "Karcę cię za to, że masz nieudane życie" - uważam, że to straszna rzecz, jeśli matka czy ojciec mówi coś takiego do swojego dziecka. Niestety, widziałem takie sytuacje na własne oczy. Sukcesów od dziecka domagają się rodzice, którzy sami ich nie odnoszą, są rozwiedzeni, sfrustrowani, słabo zarabiają. Podobnie z nauczycielami.
Trudno się przyznać do nieudanego życia. Miłosz, w swoje 90. urodziny zapytany o to, czy miał szczęśliwe życie, powiedział krótko: "Nie".
- Ale on był w luksusowej sytuacji. Z jednej strony kategorycznie twierdził, że ma nieudane życie osobiste, a równocześnie miał wielki światowy sukces, więc jako noblista mógł sobie na takie wyznanie pozwolić. W tym wszystkim chodzi jednak o bardzo poważną sprawę - jak ustawić wychowanie szkolne, przedszkolne, które zwykle jest wyłącznie wychowaniem do sukcesu. Nie mamy dotąd żadnej innej alternatywy. Szkoła wpaja przymus sukcesu. Jeśli ci się nie uda - nie masz pomysłu na życie.
To okłamywanie dzieci?
- Absolutnie. Jako nauczyciel powiem coś, o czym nie chcą słyszeć ani rodzice, ani nauczyciele. Mam już takie oko, że kiedy wchodzę do sali szkolnej, potrafię natychmiast wyłowić tych, którzy nie są skazani na sukces.
Po czym ich pan poznaje?
- Nie wiem. Wyczuwam. W jednej chwili. Mam też doświadczenia innego rodzaju. Bardzo rzadko student, który na pierwszym roku nie radzi sobie, wyfrunie na znakomitego studenta na roku piątym. Wiem, że to jest dość pesymistyczne stwierdzenie, bo nikt z nas nie chce słyszeć, że swojego losu człowiek nie przeskoczy.
Szkoła o tym powinna mówić?
- Nie wolno tego mówić. To jest zakazany język. Wyobraża sobie pani nauczyciela, który mówi do uczniów: "Tylko pięć procent z was odniesie realny sukces w życiu. Reszta z was jest skazana na klęskę"?. Nauczyciel ma twierdzić coś zupełnie innego: Jesteś kowalem swojego losu. Ucz się i pracuj jak pszczółka, a jak ci się nie powiedzie w życiu - to twoja wina, bo się nie nauczyłeś, czego powinieneś się nauczyć. Oczywiście, to jest nieprawda, bo nasz los jest zależny od mechanizmów zewnętrznych, np. sytuacji na rynku pracy, na którą nie mamy kompletnie żadnego wpływu. Znam ludzi o bardzo wielkich kompetencjach zawodowych, np. w zakresie informatyki, którzy też szukają pracy. Rynek pracy nie jest studnią bez dna. Nie pochłonie wszystkich chętnych. Dlatego szkoła, obok zachęt do nauki i mamienia szansą na sukces, powinna też uczyć, jak żyć w klęsce, w poczuciu przegranego życia osobistego, zawodowego. I powinna mówić, że klęska jest niezbywalnym elementem życia i że jakoś trzeba sobie z nią poradzić. Ja wiem, że to brzmi fatalnie, ale w końcu ktoś musi to powiedzieć.
Jak szkoła może uczyć życia w klęsce?
- Nie wiem, ale uważam, że trzeba młodych ludzi przygotowywać na przykład do takiej alternatywy, że będą mieli nieudane małżeństwo. Bo statystyka mówi, że znaczny procent małżeństw to są małżeństwa nieudane. Problem polega na tym, że młodzi ludzie zawierają związki z poczuciem obowiązku odniesienia sukcesu, a potem następuje zderzenie czołowe z życiem. Podsyca to telewizja.
W telewizji nie brakuje informacji o nieudanych związkach, głośnych rozwodach.
- To prawda, telewizja karmi się też klęskami małżeńskimi. To ulubiony temat tabloidów. Chodzi o to, żebyśmy wszyscy odnaleźli się we wspólnocie tych, którym się nie udało. Czerpiemy z tego satysfakcję, że wielkiej gwieździe rozleciała się rodzina. Ale ja "Panią Bovary" Flauberta uważałbym za obowiązkową książkę dla młodych ludzi na poziomie licealnym, bo opisuje fenomen kobiety niespełnionej w małżeństwie. Problemem, jak żyć w sytuacji niespełnienia, to jest bardzo poważna sprawa, ale w szkole nikt się tym nie zajmuje. Założenie jest przecież takie: "Głowa do góry! Optymizm to nasz obowiązek. Jak się postaramy, wszyscy musimy odnieść i odniesiemy sukces". Kompletna bzdura - na 30 uczniów czy studentów sukces odniesie może pięciu. W szkole powinny być lekcje, na których uczniowie dowiadywaliby się, co to znaczy nieudane małżeństwo, co się może w takiej sytuacji zdarzyć i jak z tym żyć, kiedy są na przykład dzieci i ludzie nie decydują się na rozwód.
Może trzeba by też tłumaczyć, że w nieszczęśliwym związku nie trzeba tkwić.
- Nie jestem przeciwko rozwodom. Nie udało się, trudno, próbujemy dalej. Zwykle jednak w nowym związku wszystko powtarza się od nowa. Szkoła jednak przyjmuje, że nie wolno nam mówić młodym ludziom, że bardzo wielu ludzi żyje w stanie klęski - zawodowej, rodzinnej, w relacji dzieci z rodzicami. Szkoła bardzo mało mówi o tym, co naprawdę dzieje się w rodzinie. I wcale nie pomaga uczniom rozumieć przyczyny rodzinnych klęsk.
Jakie jeszcze lektury powinni czytać uczniowie?
- Inna mądra książka to "Cudzoziemka" Kuncewiczowej, która opowiada o fenomenie trudnej matki. Ilu z nas dotyczy przecież ten problem! Wiersze Szymborskiej, Julii Hartwig - to wiersze mądrych kobiet. Ironia Szymborskiej nie ułatwia życia, ale zachęca do poważnego myślenia o życiu. Nie jestem oczywiście aż tak naiwny, żeby wierzyć, że literatura wszystko rozwiąże, że jeśli ktoś przeczyta "Panią Bovary" czy "Cudzoziemkę", będzie miał złote życie. Niemniej jednak takie książki uczą poważnego myślenia o życiu - a deficyt takiego myślenia charakteryzuje młodych ludzi, szczególnie teraz. Oni dowiadują się z telewizji, kolorowych gazet, że mają obowiązek być szczęśliwymi ludźmi sukcesu, którymi w większości nie będą nigdy. Powinni czytać więcej książek i oglądać więcej filmów, w których byłaby mowa na przykład o tym, jakie kłopoty psychologiczne pojawiają się w relacjach między matką i córką, co to jest związek toksyczny z partnerem, jak rodzi się kryzys przyjaźni między ojcem i synem, czym jest dla pracownika utrata zajęcia, dla dziecka śmierć rodziców czy przewlekła choroba kogoś bliskiego. Mądry nauczyciel powinien rozmawiać z młodymi ludźmi także o takich sprawach, bo prawdziwa szkoła powinna ich przygotować na zderzenie czołowe z życiem.
Może to nie szkoła, tylko rodzina powinna uczyć życia.
- Pewnie, że powinna - ale dzisiaj? W wielu rodzinach bardzo mało się rozmawia. Telewizor gra, każdy sobie osobno żyje, o czymś się gada, ale nie ma prawdziwej rozmowy. U nas jeszcze tego nie widać, ale tyrania sukcesu na przykład w Japonii prowadzi do wielu samobójstw licealistów. Młodzi ludzie nie wytrzymują tego reżimu, traktują klęskę w karierze jako ostateczną katastrofę. Wolą się zabić, niż o klęsce powiedzieć komukolwiek.
Skąd się w nas wzięło taka tyrania optymizmu i sukcesu? Polacy lubią roztrząsać swoje klęski i niepowodzenia.
- Ale najchętniej zbiorowe, swoje własne - już nie za bardzo. Uważam, że przyspieszyła to zmiana ustrojowa. Kult sukcesu jest paliwem kapitalizmu, bez tego system by nie działał. Podsyca to kultura masowa, serial "Dynastia", którego bohaterami są ludzie sukcesu, kolorowe pisma, fascynacja karierą "z chłopa król". Klasa polityczna, która korzysta z owoców transformacji, wzywa: Trzeba narodowi pokazywać wzorce ludzi sukcesu! Tymczasem tego rodzaju retoryka jest bardzo źle przyjmowana przez większość, która na sukces raczej nie ma co liczyć. To po prostu wzburza ludzi. Może taka retoryka dobrze działa np. na kandydatów do elity, wybitnych studentów i uczniów. Ale cała reszta - małe miasta, wsie polskie - gdy ludzie słyszą coś takiego, to im się gotuje krew w żyłach. Mówienie o tym, że w każdej dziedzinie można odnieść sukces, jest odbierane jako kpina. Człowiek, który słyszy: "Załóż sklep z używaną odzieżą i na tym polu również możesz osiągnąć prawdziwy sukces", czuje w tych słowach po prostu szyderstwo. Widzi różnicę między sobą a prawdziwą elitą sukcesu.
Gorzko pan ocenia ludzi. Twierdzi pan, że nie potrafimy cieszyć się z małych osiągnięć. Sukces oznacza tylko wielką rzecz?
- Nie wierzę w opowieści o tym, że w jakichś społeczeństwach na widok osoby, która osiągnęła sukces, wszyscy szeroko się uśmiechają, biją brawo i ściskają jej ręce. Mitologizujemy w ten sposób dojrzały kapitalizm. Naprawdę tak nie jest. Raniące poczucie różnic społecznych występuje nawet w bardzo rozwiniętych społeczeństwach.
Co pan sądzi o posyłaniu sześciolatków do szkoły?
- Nie wiem, czy w tej dyskusji chodzi o chęć uczynienia dobra dziecku, czy w grę wchodzą raczej kwestie ekonomiczne. Ja sam wolałbym nie iść do szkoły w wieku lat sześciu. Przejście do szkoły było dla mnie bardzo silną traumą, środowisko szkolne wspominam jako dżunglę i busz - takie żelazne prawa obowiązują na szkolnym korytarzu. Opowiadanie o tym, że sześcioletnie dziecko poradzi sobie w buszu, przypomina szaloną fantazję.
Słyszałam o teorii, według której dziecko osiąga dojrzałość szkolną, gdy traci mleczne zęby i wyrastają mu stałe.
- Pomysł, żeby bezzębne dziecko oddawać do szkoły, jest szalony. W szkole trzeba mieć nie zęby, lecz kły. Szkoła, nawet najbardziej "przyjazna", to miejsce traumatyczne. Jednostka jest tam zagrożona, bo następuje zagęszczenie szczególnie energetycznych istot, które się ze sobą zderzają. Nie wierzę, że nauczyciele nad tym panują. Wszystkie szkolne przerwy wspominam jako pandemonium i trening wzajemnej brutalności.
Szkoła przypomina upiorną wyspę z "Władcy Much" Goldinga?
- Oczywiście. Sześcioletnie dziecko wpuszczone do takiej przestrzeni wystawia się na niebezpieczeństwo fizycznego i psychicznego urazu. Taka jest rzeczywistość, chyba że tworzymy idealny obraz szkoły, gdzie wszystkie dzieci spacerują jak w Wersalu, uśmiechając się do siebie i zapraszając do dialogu młodsze niebożęta. Szkoła jest miejscem, które uczy brutalności - nie dlatego, że niewłaściwie funkcjonują tam nauczyciele, tylko przez sam fakt skupienia w jednym miejscu setek zderzających się ze sobą dzieci. Uczeń, który nie potrafi się bić, jest w szkole narażony na bardzo niebezpieczne sytuacje. Musi umieć używać pięści, żeby się obronić przed tymi, którzy chcą mu zabrać pieniądze, długopis albo drugie śniadanie. Wiem, że nauczyciele zwykle mówią: W naszej szkole nic takiego się nie dzieje! Częste są w próby porządkowania tego chaosu, powodują one jednak w dzieciach frustrację. Okropną dla mnie rzeczą było wędrowanie w kółko po korytarzu w czasie przerwy. Pani też wędrowała?
Nigdy, na przerwach wszyscy biegali w różne strony.
- W mojej szkole wprowadzono zasadę, że wszyscy mają krążyć parami po korytarzu. Chodziło o to, aby ujarzmić tłum, który po dzwonku wylewał się z klas i zaczynał się naparzać. To wyzwalało we mnie jeszcze większą agresję niż bitki z uczniami i dziki wrzask na przerwach. I pchać w to wszystko sześciolatka, który gubi mleczaki? Ja bym wszystkich, którzy mają takie pomysły, przemienił w małe dzieci bez mlecznych jedynek i wepchnął w tłum uczniów kłębiący się na korytarzu. Niech na własnej skórze poczują, jaka to kształcąca przyjemność przebywać w takim miejscu.
źródło: trojmiasto.gazeta.pl