18+
Ta strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich.
Zapamiętaj mój wybór i zastosuj na pozostałych stronach
Główna Poczekalnia (5) Soft (5) Dodaj Obrazki Filmy Dowcipy Popularne Forum Szukaj Ranking
Zarejestruj się Zaloguj się
📌 Wojna na Ukrainie - ostatnia aktualizacja: Dzisiaj 18:39
📌 Konflikt izrealsko-arabski - ostatnia aktualizacja: Dzisiaj 4:40
Artykuł o tym czego uczy się w szkołach.

Stefan Chwin: Jak nie masz sukcesu, jesteś nikim. Tego, niestety, uczymy w szkole.



- W szkole powinny być lekcje, na których uczniowie dowiadywaliby się, co to znaczy nieudane małżeństwo, co się może w takiej sytuacji zdarzyć i jak z tym żyć - mówi Stefan Chwin, pisarz i nauczyciel akademicki.
Dorota Karaś: Mówi pan, że polska szkoła bezkrytycznie ulega tyranii optymizmu, karmi uczniów złudzeniami...

Stefan Chwin: Nie tylko polska. Kiedy jakiś czas temu napisałem o tej sprawie, natychmiast pojawiły się przekłady mojego tekstu na różne języki. W internecie chodzi ostatnio przekład węgierski, jest też tłumaczenie japońskie, niemieckie, szwedzkie, litewskie. Wygląda więc na to, że dotknąłem jakiejś sprawy ogólniejszej, która może dotyczy całej zachodniej cywilizacji. Chodzi o to, że wszędzie oszukujemy nasze dzieci.

Ale zauważył pan to w Polsce?

- Kiedy któregoś dnia zaproszono mnie do prywatnego, ekskluzywnego liceum w Lublinie. Wszystko tam było niezwykle eleganckie. Uczniowie zamiast w ławkach, zasiedli wokół mnie w fotelach. Patrząc na salę pełną młodych ludzi, nagle uświadomiłem sobie, że oni się nakręcają najzupełniej fałszywą nadzieją, którą nauczyciele jeszcze ją w nich podsycają. Powtarzają sobie nieśmiertelne zaklęcie cywilizacji liberalnej, które odmawia jak mantrę cała Unia Europejska: "Nauka to potęgi klucz. Jak się będziesz dobrze uczył, to osiągniesz sukces". Pięknie, tylko co to ma wspólnego z rzeczywistością? Bo przecież w każdej klasie tylko paru uczniów jest skazanych na sukces. Reszta może się tylko oblizać nadzieją na wygraną. Większość na sto procent pójdzie na zasiłek albo przez całe życie będzie miało fatalnie nieciekawą pracę. Mówi o tym po prostu statystyka.

To znaczy?

- Któregoś dnia w jednym z supermarketów zobaczyłem osobę, która wydała mi się do kogoś podobna. Zajmowała się rozkładaniem puszek na półkach. Po chwili okazało się, że to znajoma maturzystka z gdańskiego liceum.

Może to był tylko moment w jej życiu, potem zajęła się czymś innym.

- Możliwe. Oczywiście, to nie jest żadna tragedia, jeśli pracuje się przy rozkładaniu puszek. W końcu ktoś musi przecież to robić. Chodzi jednak o filozofię, którą się pcha do głowy młodym ludziom. Ta filozofia brzmi: Musisz mieć sukces. Bez sukcesu będziesz niczym. Ucz się, to sukces odniesiesz.

Kto tę filozofię propaguje? Szkoła czy rodzice?

- I szkoła, i rodzice. Żeby żyć, trzeba oszukiwać siebie i innych.

Uważamy, że dobra edukacja, staranne wykształcenie to najbardziej wartościowa rzecz, jaką możemy dać dzieciom. To chyba normalne.

- Ależ ja nie widzę niczego złego w tym, jeśli rodzice zachęcają dziecko do tego, żeby się uczyło! Przeciwnie, niech zachęcają! I sam nikogo nie wzywam, żeby nie uczył się, bo i tak nic z tego nie wyniknie. Problem jest zupełnie innego rodzaju - chodzi o orientację naszej kultury, która wmawia nam, że jedynym wartościowym życiem jest życie z sukcesem. Jak nie masz sukcesu, jesteś nikim. Przecież dzisiaj ludzie są gotowi publicznie przyznawać się do swoich najintymniejszych spraw, ale większość wstydzi się przyznać do tego, że nie ma w życiu właściwie żadnego sukcesu. Powszechne jest odgrywanie komedii przed znajomymi. Widziałem na różnych przyjęciach, jak to rodzice opowiadają kompletnie fikcyjne życiorysy swoich dzieci, przekonując wszystkich, że synowi czy córce świetnie się powodzi.

Zastanawiał się pan, dlaczego to robią?

- Idea jest taka: My jesteśmy OK, bo nasze dzieci odniosły sukces. Jak dzieci nie odnoszą sukcesu, to my jesteśmy do niczego. Czasem te opowieści fikcyjne są opowiadane nawet w dobrej woli - rodzice sami chcą wierzyć, że dziecko wygrało więcej niż oni. Ale są też rodziny, w których gdy dzieci przychodzą z informacją, że nie odniosły sukcesu, dochodzi do rozmaitych represyjnych akcji wobec nich.

Na przykład jakich?

- Złośliwych docinków, lekceważenia. "Karcę cię za to, że masz nieudane życie" - uważam, że to straszna rzecz, jeśli matka czy ojciec mówi coś takiego do swojego dziecka. Niestety, widziałem takie sytuacje na własne oczy. Sukcesów od dziecka domagają się rodzice, którzy sami ich nie odnoszą, są rozwiedzeni, sfrustrowani, słabo zarabiają. Podobnie z nauczycielami.

Trudno się przyznać do nieudanego życia. Miłosz, w swoje 90. urodziny zapytany o to, czy miał szczęśliwe życie, powiedział krótko: "Nie".

- Ale on był w luksusowej sytuacji. Z jednej strony kategorycznie twierdził, że ma nieudane życie osobiste, a równocześnie miał wielki światowy sukces, więc jako noblista mógł sobie na takie wyznanie pozwolić. W tym wszystkim chodzi jednak o bardzo poważną sprawę - jak ustawić wychowanie szkolne, przedszkolne, które zwykle jest wyłącznie wychowaniem do sukcesu. Nie mamy dotąd żadnej innej alternatywy. Szkoła wpaja przymus sukcesu. Jeśli ci się nie uda - nie masz pomysłu na życie.

To okłamywanie dzieci?

- Absolutnie. Jako nauczyciel powiem coś, o czym nie chcą słyszeć ani rodzice, ani nauczyciele. Mam już takie oko, że kiedy wchodzę do sali szkolnej, potrafię natychmiast wyłowić tych, którzy nie są skazani na sukces.

Po czym ich pan poznaje?

- Nie wiem. Wyczuwam. W jednej chwili. Mam też doświadczenia innego rodzaju. Bardzo rzadko student, który na pierwszym roku nie radzi sobie, wyfrunie na znakomitego studenta na roku piątym. Wiem, że to jest dość pesymistyczne stwierdzenie, bo nikt z nas nie chce słyszeć, że swojego losu człowiek nie przeskoczy.

Szkoła o tym powinna mówić?

- Nie wolno tego mówić. To jest zakazany język. Wyobraża sobie pani nauczyciela, który mówi do uczniów: "Tylko pięć procent z was odniesie realny sukces w życiu. Reszta z was jest skazana na klęskę"?. Nauczyciel ma twierdzić coś zupełnie innego: Jesteś kowalem swojego losu. Ucz się i pracuj jak pszczółka, a jak ci się nie powiedzie w życiu - to twoja wina, bo się nie nauczyłeś, czego powinieneś się nauczyć. Oczywiście, to jest nieprawda, bo nasz los jest zależny od mechanizmów zewnętrznych, np. sytuacji na rynku pracy, na którą nie mamy kompletnie żadnego wpływu. Znam ludzi o bardzo wielkich kompetencjach zawodowych, np. w zakresie informatyki, którzy też szukają pracy. Rynek pracy nie jest studnią bez dna. Nie pochłonie wszystkich chętnych. Dlatego szkoła, obok zachęt do nauki i mamienia szansą na sukces, powinna też uczyć, jak żyć w klęsce, w poczuciu przegranego życia osobistego, zawodowego. I powinna mówić, że klęska jest niezbywalnym elementem życia i że jakoś trzeba sobie z nią poradzić. Ja wiem, że to brzmi fatalnie, ale w końcu ktoś musi to powiedzieć.

Jak szkoła może uczyć życia w klęsce?

- Nie wiem, ale uważam, że trzeba młodych ludzi przygotowywać na przykład do takiej alternatywy, że będą mieli nieudane małżeństwo. Bo statystyka mówi, że znaczny procent małżeństw to są małżeństwa nieudane. Problem polega na tym, że młodzi ludzie zawierają związki z poczuciem obowiązku odniesienia sukcesu, a potem następuje zderzenie czołowe z życiem. Podsyca to telewizja.

W telewizji nie brakuje informacji o nieudanych związkach, głośnych rozwodach.

- To prawda, telewizja karmi się też klęskami małżeńskimi. To ulubiony temat tabloidów. Chodzi o to, żebyśmy wszyscy odnaleźli się we wspólnocie tych, którym się nie udało. Czerpiemy z tego satysfakcję, że wielkiej gwieździe rozleciała się rodzina. Ale ja "Panią Bovary" Flauberta uważałbym za obowiązkową książkę dla młodych ludzi na poziomie licealnym, bo opisuje fenomen kobiety niespełnionej w małżeństwie. Problemem, jak żyć w sytuacji niespełnienia, to jest bardzo poważna sprawa, ale w szkole nikt się tym nie zajmuje. Założenie jest przecież takie: "Głowa do góry! Optymizm to nasz obowiązek. Jak się postaramy, wszyscy musimy odnieść i odniesiemy sukces". Kompletna bzdura - na 30 uczniów czy studentów sukces odniesie może pięciu. W szkole powinny być lekcje, na których uczniowie dowiadywaliby się, co to znaczy nieudane małżeństwo, co się może w takiej sytuacji zdarzyć i jak z tym żyć, kiedy są na przykład dzieci i ludzie nie decydują się na rozwód.

Może trzeba by też tłumaczyć, że w nieszczęśliwym związku nie trzeba tkwić.

- Nie jestem przeciwko rozwodom. Nie udało się, trudno, próbujemy dalej. Zwykle jednak w nowym związku wszystko powtarza się od nowa. Szkoła jednak przyjmuje, że nie wolno nam mówić młodym ludziom, że bardzo wielu ludzi żyje w stanie klęski - zawodowej, rodzinnej, w relacji dzieci z rodzicami. Szkoła bardzo mało mówi o tym, co naprawdę dzieje się w rodzinie. I wcale nie pomaga uczniom rozumieć przyczyny rodzinnych klęsk.

Jakie jeszcze lektury powinni czytać uczniowie?

- Inna mądra książka to "Cudzoziemka" Kuncewiczowej, która opowiada o fenomenie trudnej matki. Ilu z nas dotyczy przecież ten problem! Wiersze Szymborskiej, Julii Hartwig - to wiersze mądrych kobiet. Ironia Szymborskiej nie ułatwia życia, ale zachęca do poważnego myślenia o życiu. Nie jestem oczywiście aż tak naiwny, żeby wierzyć, że literatura wszystko rozwiąże, że jeśli ktoś przeczyta "Panią Bovary" czy "Cudzoziemkę", będzie miał złote życie. Niemniej jednak takie książki uczą poważnego myślenia o życiu - a deficyt takiego myślenia charakteryzuje młodych ludzi, szczególnie teraz. Oni dowiadują się z telewizji, kolorowych gazet, że mają obowiązek być szczęśliwymi ludźmi sukcesu, którymi w większości nie będą nigdy. Powinni czytać więcej książek i oglądać więcej filmów, w których byłaby mowa na przykład o tym, jakie kłopoty psychologiczne pojawiają się w relacjach między matką i córką, co to jest związek toksyczny z partnerem, jak rodzi się kryzys przyjaźni między ojcem i synem, czym jest dla pracownika utrata zajęcia, dla dziecka śmierć rodziców czy przewlekła choroba kogoś bliskiego. Mądry nauczyciel powinien rozmawiać z młodymi ludźmi także o takich sprawach, bo prawdziwa szkoła powinna ich przygotować na zderzenie czołowe z życiem.

Może to nie szkoła, tylko rodzina powinna uczyć życia.

- Pewnie, że powinna - ale dzisiaj? W wielu rodzinach bardzo mało się rozmawia. Telewizor gra, każdy sobie osobno żyje, o czymś się gada, ale nie ma prawdziwej rozmowy. U nas jeszcze tego nie widać, ale tyrania sukcesu na przykład w Japonii prowadzi do wielu samobójstw licealistów. Młodzi ludzie nie wytrzymują tego reżimu, traktują klęskę w karierze jako ostateczną katastrofę. Wolą się zabić, niż o klęsce powiedzieć komukolwiek.

Skąd się w nas wzięło taka tyrania optymizmu i sukcesu? Polacy lubią roztrząsać swoje klęski i niepowodzenia.

- Ale najchętniej zbiorowe, swoje własne - już nie za bardzo. Uważam, że przyspieszyła to zmiana ustrojowa. Kult sukcesu jest paliwem kapitalizmu, bez tego system by nie działał. Podsyca to kultura masowa, serial "Dynastia", którego bohaterami są ludzie sukcesu, kolorowe pisma, fascynacja karierą "z chłopa król". Klasa polityczna, która korzysta z owoców transformacji, wzywa: Trzeba narodowi pokazywać wzorce ludzi sukcesu! Tymczasem tego rodzaju retoryka jest bardzo źle przyjmowana przez większość, która na sukces raczej nie ma co liczyć. To po prostu wzburza ludzi. Może taka retoryka dobrze działa np. na kandydatów do elity, wybitnych studentów i uczniów. Ale cała reszta - małe miasta, wsie polskie - gdy ludzie słyszą coś takiego, to im się gotuje krew w żyłach. Mówienie o tym, że w każdej dziedzinie można odnieść sukces, jest odbierane jako kpina. Człowiek, który słyszy: "Załóż sklep z używaną odzieżą i na tym polu również możesz osiągnąć prawdziwy sukces", czuje w tych słowach po prostu szyderstwo. Widzi różnicę między sobą a prawdziwą elitą sukcesu.

Gorzko pan ocenia ludzi. Twierdzi pan, że nie potrafimy cieszyć się z małych osiągnięć. Sukces oznacza tylko wielką rzecz?

- Nie wierzę w opowieści o tym, że w jakichś społeczeństwach na widok osoby, która osiągnęła sukces, wszyscy szeroko się uśmiechają, biją brawo i ściskają jej ręce. Mitologizujemy w ten sposób dojrzały kapitalizm. Naprawdę tak nie jest. Raniące poczucie różnic społecznych występuje nawet w bardzo rozwiniętych społeczeństwach.

Co pan sądzi o posyłaniu sześciolatków do szkoły?

- Nie wiem, czy w tej dyskusji chodzi o chęć uczynienia dobra dziecku, czy w grę wchodzą raczej kwestie ekonomiczne. Ja sam wolałbym nie iść do szkoły w wieku lat sześciu. Przejście do szkoły było dla mnie bardzo silną traumą, środowisko szkolne wspominam jako dżunglę i busz - takie żelazne prawa obowiązują na szkolnym korytarzu. Opowiadanie o tym, że sześcioletnie dziecko poradzi sobie w buszu, przypomina szaloną fantazję.

Słyszałam o teorii, według której dziecko osiąga dojrzałość szkolną, gdy traci mleczne zęby i wyrastają mu stałe.

- Pomysł, żeby bezzębne dziecko oddawać do szkoły, jest szalony. W szkole trzeba mieć nie zęby, lecz kły. Szkoła, nawet najbardziej "przyjazna", to miejsce traumatyczne. Jednostka jest tam zagrożona, bo następuje zagęszczenie szczególnie energetycznych istot, które się ze sobą zderzają. Nie wierzę, że nauczyciele nad tym panują. Wszystkie szkolne przerwy wspominam jako pandemonium i trening wzajemnej brutalności.

Szkoła przypomina upiorną wyspę z "Władcy Much" Goldinga?

- Oczywiście. Sześcioletnie dziecko wpuszczone do takiej przestrzeni wystawia się na niebezpieczeństwo fizycznego i psychicznego urazu. Taka jest rzeczywistość, chyba że tworzymy idealny obraz szkoły, gdzie wszystkie dzieci spacerują jak w Wersalu, uśmiechając się do siebie i zapraszając do dialogu młodsze niebożęta. Szkoła jest miejscem, które uczy brutalności - nie dlatego, że niewłaściwie funkcjonują tam nauczyciele, tylko przez sam fakt skupienia w jednym miejscu setek zderzających się ze sobą dzieci. Uczeń, który nie potrafi się bić, jest w szkole narażony na bardzo niebezpieczne sytuacje. Musi umieć używać pięści, żeby się obronić przed tymi, którzy chcą mu zabrać pieniądze, długopis albo drugie śniadanie. Wiem, że nauczyciele zwykle mówią: W naszej szkole nic takiego się nie dzieje! Częste są w próby porządkowania tego chaosu, powodują one jednak w dzieciach frustrację. Okropną dla mnie rzeczą było wędrowanie w kółko po korytarzu w czasie przerwy. Pani też wędrowała?

Nigdy, na przerwach wszyscy biegali w różne strony.

- W mojej szkole wprowadzono zasadę, że wszyscy mają krążyć parami po korytarzu. Chodziło o to, aby ujarzmić tłum, który po dzwonku wylewał się z klas i zaczynał się naparzać. To wyzwalało we mnie jeszcze większą agresję niż bitki z uczniami i dziki wrzask na przerwach. I pchać w to wszystko sześciolatka, który gubi mleczaki? Ja bym wszystkich, którzy mają takie pomysły, przemienił w małe dzieci bez mlecznych jedynek i wepchnął w tłum uczniów kłębiący się na korytarzu. Niech na własnej skórze poczują, jaka to kształcąca przyjemność przebywać w takim miejscu.

źródło: trojmiasto.gazeta.pl
Zgłoś
Avatar
Basmacz 2013-06-26, 9:14 4
Dobrze mówi. Za tzw. "moich czasów" przerwa w podstawówce to był mordor. Nauczyciele nie byli w stanie nad tym zapanować mimo, że były to czasy kiedy nauczyciel budził strach i znakomita większość uczniów była mu bezwzględnie posłuszna. Co dzieje się teraz na przerwach kiedy ta nieletnia dzicz z głową nabitą bzdurami o "prawach dziecka" kotłuje się i przelewa po korytarzach nie chcę nawet myśleć. ;]
Zgłoś
Avatar
miszczcieniu 2013-06-26, 9:17 5
a potem rosną takie życiowe niedojdy, jak im się wmawia,ze nic złego im się nie przytrafi w życiu , a potem przychodzi czas ,że coś się jebie i nie wiedzą co robić.
Zgłoś
Avatar
BongMan 2013-06-26, 9:43 125
Wczoraj kumpel wygłosił bardzo mądrą myśl. Mianowicie zostaliśmy oszukani przez system. Od początku edukacji nauczyciele wbijali nam do głów, że nauka jest najważniejsza, trzeba mieć jak najlepsze oceny i koniecznie iść do liceum, a potem na studia. Ewentualnie technikum obejdzie, ale na sam dźwięk tego słowa się nauczycielki krzywiły. Broń boże do zawodówki. Po zawodówce jesteś nikim. Tak mówili. Słowo "zawodówka" było niemal bluźnierstwem i synonimem przegranego życia już na starcie. Te same bzdury gadali naszym rodzicom na zebraniach. Tak długo, aż uwierzyli i zaczęli ten misterny plan realizować. Prawie całe kurwa pokolenie poszło na studia. Czas to zweryfikował. Ci, którzy olewali, wyszli na tym najlepiej. Każdy ma stałą, dobrze płatną pracę albo nawet więcej - dochodowe zajęcie, które jest odzwierciedleniem jego pasji. Studentów było w chuj, a ludzi po zawodówkach mało. Dlatego absolwent wyższej uczelni jest w dupie, a gość po zwykłej szkole, który umie robić cokolwiek i ma na to papier, dostaje pracę bez problemu. Najważniejsze pytanie: Jaki, kurwa, jebany chuj napędził ten cały posrany boom na studiowanie? Po co? Dlaczego?
Zgłoś
Avatar
Brzydkii 2013-06-26, 10:05 10
Został mi rok do matury i cholernie żałuję, że nie wybrałem się do technikum. Niestety tak jak mówi BongMan wmawiają nam, że liceum i studia to najlepsza rzecz jaka może spotkać każdego ucznia. Niestety, prawda jest taka, że po studiach nie ma się nic. Przykre jest to, że człowiek wiele swoich najważniejszych decyzji podejmuje kiedy jest młody i nie myśli o przyszłości.
Zgłoś
Avatar
dumad 2013-06-26, 10:08 12
każdy jest kimś. każdy ma swój numer w zusie, każdy ma swoją teczkę. Jesteśmy tylko numerami dla państwa.
Zgłoś
Avatar
RockyWood 2013-06-26, 12:29 6
Dokładnie @BongMan - w samo sedno "problemu". Całe stada młodych swe ambicje przelewały na naukę po której trafiły na ścianę nie do przebicie i... większość dzisiaj siedzi w UK, coraz więcej u szwabów i w innych zakątkach świata. Okazało się że ich ambicje i staranie były NIE POTRZEBNE. Daleko nie trzeba szukać. Każdy ma/miał ambitną koleżankę/kolegę, który miał super noty w szkole i na studiach a teraz siedzi gdzieś za granicą i wykonuje pracę do której nawet podstawówka jest zbędna a mimo to zarabia 4x tyle co większość z nas i żyje na poziomie.

aha

jeszcze jedno

ten pan pomija pewne kwestie tzn znajomości i rodzinę w tym momencie:
"Mam już takie oko, że kiedy wchodzę do sali szkolnej, potrafię natychmiast wyłowić tych, którzy nie są skazani na sukces".

Gdyby zobaczył największego jełopa w moim byłym LO - od razu stwierdziłby że kariery ani sukcesu to on nie zrobi chyba że w cyrku pomiędzy małpami. Gość analfabeta, dysgrafik, dyslektyk, ledwo potrafił się wysłowić i tak do końca szkoły. Zaraz po liceum gdzie znalazł robotę? Ano w urzędzie pracy . Nie wiem ile zarabia dzisiaj ale nowym fordem popiernicza. Aha - i po tych 5 latach od zakończenia szkoły nadal nie umie się wysłowić ani podpisać. Przynajmniej lepiej się ubiera

To tyle jeśli chodzi o możliwości sukcesu w naszym kraju
Zgłoś
Avatar
jazzma 2013-06-26, 13:32 1
Bongman, Ty zostałeś oszukany przez życie, a właściwie wyruchany...
Zgłoś
Avatar
prufk 2013-06-26, 13:38 4
a dopierdole sie, co mi tam, sukces mozna odniesc, nie posiadac
Zgłoś
Avatar
Wiercik102 2013-06-26, 13:47 4
Po przeczytaniu tego artykułu zapytałem Syna mojej Siostry gdzie idzie do szkoły. A nasz dialog mniej więcej tak przebiegał (a ja jestem bardzo pozytywnie zaskoczony)
- Gdzie idziesz do szkoły po Gimnazjum ? Pewnie do Liceum ?
- Co ? Liceum ? Po co ? Z całej mojej kalsy do liceum idzie 19 na 21 osób a z całej szkoły może 20
- Na ile klas ?
- Na 4. U Mnie jest 21 więc powiedzmy, że na klasę przypada 20 osób no to 80 osób 20 idzie do Technikum, 15 do zawodówki a reszta do Liceum
- Aha, czemu do Technikum a nie Liceum
- Bo po Liceum nic nie mam. Chcę iść później do Wyszej Szkoły Oficerskiej we Wrocławiu a powiedzmy, że na przestrzeniu tych 3 lat w liceum coś mi się stanie. Jeźdzę sobie na Simsonie będę miał ślizga ktoś we mnie wiedzie lub inne "wypadki" i mnie tam nie przyjmą. Co zrobię ? Jak marzę o pracy w Wojsku. A tu do Technikum idę na "Technik Informatyk" trochę się już bawię zrobiłę 7 stron w swoim, życiu addona do Army 3 mam o tym pojęcie. Tylko 4 lata a MAM ZAWÓD !
I moge iść do pracy do jakiejś firmy komputerowej. Grafika też nie jest mi obca a z tego sa ładne pieniądze.

Po tej rozmowie byłem lekko zaszkowany, że aż tak myśli o przyszłości. A tutaj bonusik Addon Polskiego Gromu do Army 3
armaholic.com/page.php?id=19618
Zgłoś
Avatar
cenzor123 2013-06-26, 13:56
Zgłoś
Avatar
prhan1 2013-06-26, 14:12
Skończyłem liceum, tym roku pisałem maturę i nawet jak nie zdam to pójdę do szkoły policealnej. Żałuje, że nie poszedłem do technikum. Straciłem trochę życia ale może to jakoś nadrobię. Obecnie za dużo ludzi idzie na studia. Jak myślicie kogo przyjmie pracodawca: technika z 3 letnim doświadczeniem czy świeżego magistra?
Zgłoś
Avatar
skrimek 2013-06-26, 14:18 1
BongMan napisał/a:

Wczoraj kumpel wygłosił bardzo mądrą myśl. Mianowicie zostaliśmy oszukani przez system. Od początku edukacji nauczyciele wbijali nam do głów, że nauka jest najważniejsza, trzeba mieć jak najlepsze oceny i koniecznie iść do liceum, a potem na studia. Ewentualnie technikum obejdzie, ale na sam dźwięk tego słowa się nauczycielki krzywiły. Broń boże do zawodówki. Po zawodówce jesteś nikim. Tak mówili. Słowo "zawodówka" było niemal bluźnierstwem i synonimem przegranego życia już na starcie. Te same bzdury gadali naszym rodzicom na zebraniach. Tak długo, aż uwierzyli i zaczęli ten misterny plan realizować. Prawie całe kurwa pokolenie poszło na studia. Czas to zweryfikował. Ci, którzy olewali, wyszli na tym najlepiej. Każdy ma stałą, dobrze płatną pracę albo nawet więcej - dochodowe zajęcie, które jest odzwierciedleniem jego pasji. Studentów było w chuj, a ludzi po zawodówkach mało. Dlatego absolwent wyższej uczelni jest w dupie, a gość po zwykłej szkole, który umie robić cokolwiek i ma na to papier, dostaje pracę bez problemu. Najważniejsze pytanie: Jaki, kurwa, jebany chuj napędził ten cały posrany boom na studiowanie? Po co? Dlaczego?



Zapewne ryży, aby wyzbyć się nas za jego kadencji z rynku pracy.
Zgłoś
Avatar
JabbaRider 2013-06-26, 14:19
Wstyd się przyznać ale sam jestem po pierwszym roku technikum (technik-elektryk)
Jak myślicie, coś ze mnie będzie?
Zgłoś
Avatar
_................_ 2013-06-26, 14:22 1
Technikum tak samo gówno daje jak liceum, a trwa rok dłużej i jest to rok w dupę. Znam sporo osób po technikum, w swoim zawodzie nie robi prawie nikt, większość studiuje (choćby zaocznie).

@Wiercik102
Technik informatyk to może i niezły zawód jeśli ktoś chciałby być jakimś serwisantem czy sprzedawcą w sklepie komputerowym. O programowaniu czy grafice można się tam dowiedzieć tylko samych "podstaw podstaw" typu robienie prostych stronek, pisanie banalnych programów w pascalu itp. czyli coś co twój siostrzeniec już zapewne potrafi jeśli jest tak jak piszesz.
Wg mnie pomysł jest idiotyczny. Skoro chłopak ma pomysł na siebie i dalsze kształcenie, to na ki chuj chcę się rok dłużej kisić w szkole średniej? Dla bezużytecznego papierka?
Co innego gdyby chciał zaraz po średniej iść do roboty, ale tak to jest bezsens.

U mnie w firmie (branża IT) proporcje wśród "informatyków" (wiadomo programiści, admini itd) są mniej więcej 50:50 - połowa po studiach, połowa samouków. I tak to w tej branży wygląda wszędzie.
Zgłoś
Przejdź to ostatniego posta w temacie