Od kiedy istnieją nowoczesne media, na liniach frontu obok żołnierzy pojawiali się ci ludzie. Z notesami, kamerami, dyktafonami, magnetofonami czy jakimkolwiek innym sprzętem, służącym nagraniu i przekazaniu informacji. Korespondenci wojenni. Znacie ich twarze z TV, Internetu, gazet. Oriana Fallaci, Winston Churchill, Radek Sikorski, Waldemar Milewicz, Ryszard Kapuściński… Szacunek, co?
Według mnie to elita dziennikarstwa. To oni nadstawiają łbów, byśmy w wiadomościach mogli zobaczyć wściekły tłum na egipskim placu Tahrir, czy zagazowanych w Syrii ludzi. Kiedy więc dowiedziałem się, że Ministerstwo Obrony Narodowej organizuje dla chętnych kursy przygotowujące do tego zawodu, powiedziałem sobie – będę tam. No i pojechałem. Było to pięć trudnych, ale cholernie wartościowych dni.
Kurs odbywał się w kieleckim Centrum Przygotowań do Misji Zagranicznych. Dotarliśmy tam w poniedziałek. W sumie – 14 osób. Młodych, najstarszy z nas miał może 35 lat. Cztery kobiety, dziesięciu facetów. Część już była w krajach ogarniętych konfliktami, część (w tym ja) dopiero się do takiego wyjazdu przygotowywała. Po dojechaniu rozlokowano nas w dwuosobowych „bichatach” – takich samych, w jakich mieszkają nasi żołnierze w Afganistanie, Bośni, czy Mali.
Mały, dwuosobowy barak z klimą. Szafki, łóżka, krzesła, jakiś stolik… Spartańsko. Potem wiadomo: mała integracja, zapoznanie i do łóżka. Bo śniadanie miało być o siódmej rano. Jak się nie załapałeś – twój pech. A że pospać lubię, moją ostatnią myślą przed zaśnięciem było „o kurwa…”.
Następny dzień to wykłady. Prowadzone tak przez cywili, jak i wojskowych. Ludzi, którzy wojnę widzieli nie tylko na zdjęciach z Onetu czy migawkach w TVN 24. Jak cywile to doświadczeni korespondenci, po kilku – kilkunastu wyjazdach. Np. Rafał Stańczyk z TVP. No i żołnierze, rzecz jasna. Z Iraku, Afganistanu… Tacy, którzy na misjach byli nie raz i nie dwa. Nie jako kucharze. To żołnierze z bojówek. Ci, którzy prowadzili patrole i w nich uczestniczyli. Jako dowódcy, ganerzy na wieżach Hummerów i MRAP-ów. Tych ludzi słuchało się z zapartym tchem, bo oni wiedzieli co mówią. I niejedno WIDZIELI. Także rany i śmierć kumpla, z którym na ten patrol wyruszyli…
Plan dnia prosty jak lufa Beryla. Śniadanie (7.00) – wykłady – obiad (14.00) – wykłady – kolacja (18.00). Aha, przerwa na wydanie sprzętu – kamizelek kuloodpornych, hełmów. Nielekkich. Kamizelka z pełną płytą to około 12 kg. Hełm – kolejne 1,5. Sporo. Spróbujcie w takim pancerzu pobiegać. Zapewniam, nie jest to łatwe. Po wszystkim trochę czasu wolnego. I spać, bo następny dzień się szykował już dość konkretnie. Ale nikt nie przewidział, że pospać tej nocy nie będzie nam dane…
O 5.40 w środę rano mój sen przerwały kolejno: wybuchy granatów hukowych, wycie syreny i wściekły ryk dowodzącego kursem kapitana: „SCHRON, SCHRON, SCHRON!!!”. W takiej chwili nieważne czy śpisz, siedzisz na klopie, czy myjesz zęby. Wtedy łapiesz kamizelkę, hełm, buty (opcjonalnie) i gonisz ile sił w nogach do najbliższego schronu. Bo wiadomo, że w bazie dzieje się coś złego – na przykład poleciały rakiety.
Nie ma żartów.
Chowasz się, jeśli ci twoja dupa miła. W naszym kampie schron był odległy o osiem metrów. Ale kiedy w połowie śpisz, a dookoła walą granaty hukowe i jest pełno dymu, gubisz się. Nie ma bata. W prawdziwej bazie nie masz prawa tego zrobić. Bo mogą cię znaleźć odłamki i do końca życia będziesz chodził z rurką i słoikiem przywiązanym do nogi.
Potem znowu ćwiczenia. Współdziałanie z żołnierzami. Ochrona. Musisz wiedzieć, kiedy możesz wysiąść z wozu. Gdzie postawić krok. Bo jak postawisz go źle – to możesz pożegnać się z nogą. Pierwsza pomoc. Opuszczanie budynku. Eskorta. Wszystko, co potrzebne. Po południu zaczęło padać. A wtedy wszyscy zajęci byli budowaniem schronów w lesie i konstruowaniu ognisk. Nic fajnego. Jesteś brudny, mokry i machasz saperką… I tak do wieczora.
Prawdziwa zabawa zaczęła się w czwartek. Zamiast stołówki były suche racje wojskowe. Potem wyjazd na patrol i spotkanie ze „starszym” z afgańskiej wioski (swoją drogą w realiach podkieleckiej wsi, facet ubrany w burkę i arafatkę to niezły surrealizm). Następnie mozolne ćwiczenia fizyczne. Po godzinie krav magi wszyscy byli poobijani, a trzeba było zebrać się i w nocy ruszyć w mniejszych grupach w las. Marsz na azymut w nocy, w pełnym oporządzeniu: kamizelka, hełm, moro, plecak. Czas ograniczony. Pot zalewa oczy, gałęzie drapią po gębie. A jak źle postawisz krok, to o zwichnięcie nietrudno… W końcu jakoś dotarliśmy na miejsce bytowania. Konserwa nad ogniskiem, 1,5 godziny snu, bo warty. A noc zimna.
Rano kolejny patrol. I nagle padają strzały. Silniki pojazdów gasną, a eskorta ginie. Do twojego samochodu podbiega gość w kominiarce na głowie i z kałachem w łapie. Słyszysz „Wysiadaj, kurwa!”, a po chwili już jesteś na glebie. Ktoś zakłada ci worek na głowę. Już wiesz, że masz pecha i zostałeś porwany. A jak posiedzisz kilka godzin na betonie polanym wodą, w kajdankach i z workiem na łbie, to choć wiesz, że to ćwiczenia, zaczynasz mieć dość.
Zachodni dziennikarz to łakomy kąsek dla porywaczy. Obojętnie w Syrii, Mali czy Afganistanie. Tak, jak porwany w lipcu Marcin Suder. Pewnego dnia po prostu zniknął. Wyparował. Ale nie myślcie, że facet przepadł. Co to, to nie.
Pomyślcie czasem o ludziach, którzy mówią o tym, co dzieje się w kraju, którego nazwę czasem trudno wymówić, a co dopiero zapamiętać. Oni… my… pracujemy także dla was. Żeby świat nie zagubił się do reszty między kolejnym odcinkiem „M jak Samo życie na Wspólnej”, a kolejnym odcinkiem telewizji śniadaniowej. Mam nadzieję, że kiedyś ja też będę do was mówił sprzed kamery:
„500 metrów za mną przebiega linia frontu…”.
wyszlo.com/kajdanki-worek-na-glowie-i-mokry-beton-czyli-jak-dziennikar...