18+
Ta strona może zawierać treści nieodpowiednie dla osób niepełnoletnich.
Zapamiętaj mój wybór i zastosuj na pozostałych stronach
Główna Poczekalnia (1) Soft (3) Dodaj Obrazki Filmy Dowcipy Popularne Forum Szukaj Ranking
Zarejestruj się Zaloguj się
📌 Wojna na Ukrainie - ostatnia aktualizacja: Wczoraj 22:56
📌 Konflikt izrealsko-arabski - ostatnia aktualizacja: Wczoraj 13:07
🔥 Koniec jazdy - teraz popularne
🔥 Wodowanie samochodu - teraz popularne
🔥 Zamach na Netanjahu - teraz popularne
🔥 No to zabłysnął ... - teraz popularne
🔥 Naśladowca brauna dauna ... - teraz popularne
Nieznośny hałas protezy

In­wa­li­dzi wo­jen­ni, we­te­ra­ni wiel­kiej wojny oj­czyź­nia­nej. Byli wszę­dzie, na każ­dym placu miej­skim, na dwor­cach ko­le­jo­wych w por­tach i w me­trze. Han­dlo­wa­li czym po­pa­dło, że­bra­li, grali na har­mosz­kach i po­pi­ja­li wódkę. Mó­wi­li i śpie­wa­li co na sercu. W końcu za­pa­dła de­cy­zja: mają znik­nąć. I znik­nę­li.

O masowej zsyłce inwalidów wojennych zadecydowała komunistyczna "estetyka"O masowej zsyłce inwalidów wojennych zadecydowała komunistyczna "estetyka

Na prze­ło­mie lat 40. i 50. do opusz­czo­ne­go klasz­to­ru na wy­spie Wałaam zwie­zio­no z ca­łe­go Związ­ku So­wiec­kie­go setki czer­wo­no­ar­mi­stów, naj­cię­żej ran­nych in­wa­li­dów wiel­kiej wojny oj­czyź­nia­nej. Byli tam i bo­ha­te­ro­wie Związ­ku Ra­dziec­kie­go, i od­zna­cze­ni Or­de­rem Czer­wo­ne­go Sztan­da­ru, we­te­ra­ni spod Łuku Kur­skie­go, byli i zdo­byw­cy Ber­li­na.

Jurij Kria­kwin, inny pla­styk, który od­wie­dził obóz na wy­spie Wa­ła­am, wspo­mi­na: – Prze­by­wa­li tam lu­dzie cał­ko­wi­cie zła­ma­ni, zdep­ta­ni. Uwię­zie­ni tam już od wielu lat. Za­pi­ci, ży­wie­ni śmie­cia­mi, na gra­ni­cy śmier­ci. Pa­mię­tam od­dział dla nie­wi­do­mych. Gra­so­wa­ły tam szczu­ry wiel­kie jak psy. Nie­wi­do­mi cho­wa­li przed nimi je­dze­nie, jakąś krom­kę chle­ba czy kar­to­fel, w róż­nych pu­de­łecz­kach i wo­recz­kach owi­ja­nych ko­ca­mi i wty­ka­nych pod po­dusz­ki. Jedli szyb­ko, na wy­ści­gi, bo jak tylko szczu­ry wy­czu­ły, że wy­da­no po­si­łek, za­czy­na­ły po­lo­wa­nie. Wska­ki­wa­ły wprost do ta­le­rzy i kra­dły, co ślepi do­sta­li.

Znik­nię­cie

Pew­ne­go let­nie­go po­ran­ka 1948 roku na dwor­cach, pla­cach, w ciem­nych za­uł­kach, na po­dwór­kach w naj­więk­szych mia­stach Związ­ku So­wiec­kie­go dało się wy­czuć jakąś zmia­nę. Nie było już sły­chać stu­ka­nia drew­nia­nych po­py­cha­czek bez­no­gich, jeż­dżą­cych na czte­ro­ko­ło­wych plat­fo­rem­kach wo­jen­nych in­wa­li­dów. Umil­kły akor­de­ony tych, któ­rzy za­cho­wa­li ręce, że­brzą­cych o parę rubli na chleb i wódkę. Nie sły­chać było po­krzy­ki­wań „sa­mo­wa­rów”, jak na­zy­wa­no w Rosji naj­strasz­niej oka­le­czo­nych – bez rąk i nóg – wo­żo­nych po uli­cach na zwy­kłych tacz­kach bu­dow­la­nych przez to­wa­rzy­szy broni i nie­do­li, naj­czę­ściej nie­wi­do­mych. Tak się do­bie­ra­li, by prze­żyć – jeden miał koń­czy­ny, drugi oczy.

W kilka nocy pa­tro­le mi­li­cji i bez­pie­ki prze­szu­ka­ły ich noc­le­gow­nie: ka­na­ły, za­ję­te na dziko ruiny, al­tan­ki, su­szar­nie na stry­chach, skła­dy węgla w piw­ni­cach, klat­ki scho­do­we i za­ka­mar­ki w tu­ne­lach metra. Wszyst­kich wy­wie­zio­no, do – jak to na­zwa­no – in­ter­na­tów lub sa­na­to­riów, czyli obo­zów prze­zna­czo­nych wy­łącz­nie dla nie­peł­no­spraw­nych żoł­nie­rzy, we­te­ra­nów wiel­kiej wojny oj­czyź­nia­nej.

Przed ob­ła­wą so­wiec­kie mia­sta były pełne in­wa­li­dów wo­jen­nych. Stali się czę­ścią miej­skie­go pej­za­żu.

Dane ze­bra­ne w Mu­zeum Woj­sko­wo-Me­dycz­nym w Pe­ters­bur­gu są wstrzą­sa­ją­ce. Pod­czas wojny ran­nych zo­sta­ło 46 mln 250 tys. oby­wa­te­li so­wiec­kich. Ponad 10 mi­lio­nów z nich wró­ci­ło do domu z trwa­ły­mi ura­za­mi, mniej­szym lub więk­szym stop­niem nie­peł­no­spraw­no­ści. Dzie­sięć mi­lio­no­wych miast kalek! 775 tys. z ura­za­mi czasz­ki, 501,5 tys. z ze­szpe­co­ną twa­rzą, 155 tys. z jed­nym okiem, 54 tys. cał­ko­wi­cie ociem­nia­łych, 28,6 tys. z urwa­ny­mi or­ga­na­mi płcio­wy­mi, 3 mln jed­no­rę­kich, 1 mln 100 tys. po­zba­wio­nych oby­dwu rąk, 3 mln 255 tys. bez jed­nej nogi, bez obu – 1 mln 121 tys., pra­wie 0,5 mln z czę­ścio­wo urwa­ny­mi koń­czy­na­mi i na ko­niec nie­mal 90 tys. owych „sa­mo­wa­rów” bez obu rąk i nóg.

O ma­so­wej zsył­ce in­wa­li­dów wo­jen­nych za­de­cy­do­wa­ła ko­mu­ni­stycz­na „es­te­ty­ka”, po­li­ty­ka i eko­no­mia.

Eko­no­mia, bo ZSRR po woj­nie był zruj­no­wa­ny, 25 mln ludzi nie miało dachu nad głową, miesz­ka­li w zie­mian­kach, ba­ra­kach i wa­go­nach ko­le­jo­wych. W wielu re­gio­nach pa­no­wał głód. So­wiec­kie pań­stwo nie miało pie­nię­dzy, by za­pew­nić in­wa­li­dom wo­jen­nym godne życie, przy­zwo­itą rentę, wła­sny kąt, nie mó­wiąc już o le­cze­niu, re­ha­bi­li­ta­cji, pro­te­zo­wa­niu.

Mu­zeum Woj­sko­wo-Me­dycz­ne prze­cho­wu­je urzą­dze­nia, które miały uła­twić życie fron­to­wym in­wa­li­dom. Pro­te­zy koń­czyn – cięż­kie, nie­po­ręcz­ne i to­por­ne. Grube, twar­de pasy skó­rza­ne, cięż­kie sta­lo­we klam­ry, rze­mie­nie jak z uprzę­ży dla wołu, guma ni­czym opona trak­to­ra. Na ko­niec wózek in­wa­lidz­ki, cięż­ki i wiel­ki. Bar­dziej to przy­po­mi­na na­rzę­dzia tor­tur niż sprzęt re­ha­bi­li­ta­cyj­ny. I choć po­słu­gi­wa­nie się nimi za­pew­ne było tor­tu­rą, to wszyst­kie te przed­mio­ty dla prze­cięt­ne­go in­wa­li­dy w la­tach 40. i 50. były nie­speł­nio­nym ma­rze­niem. Oka­le­cze­ni we­te­ra­ni mu­sie­li ra­dzić sobie sami. Stąd tacz­ki dla „sa­mo­wa­rów” i sa­mo­dziel­nie kle­co­ne drew­nia­ne plat­fo­rem­ki dla bez­no­gich – pła­skie pu­deł­ka na czte­rech wiel­kich ło­ży­skach za­miast kół, które in­wa­li­dzi wpra­wia­li w ruch, od­py­cha­jąc się od chod­ni­ka rę­ka­mi uzbro­jo­ny­mi w tzw. że­laz­ka, czyli drew­nia­ne, pod­bi­te gumą po­py­chacz­ki – albo też czę­ści pro­tez po­wy­ci­na­ne i skle­co­ne z bla­chy z pu­szek po ame­ry­kań­skich kon­ser­wach z pro­gra­mu po­mo­cy Lend-Le­ase.

Nie są to eks­po­na­ty wy­sta­wio­ne dla zwie­dza­ją­cych, leżą w ma­ga­zy­nach, głę­bo­ko na za­ple­czu. Do dziś wsty­dli­wie ukry­te przed ocza­mi gości.

A wów­czas, latem 1948 roku, ukry­to in­wa­li­dów – razem z gu­mo­wy­mi, kle­ko­czą­cy­mi i trzesz­czą­cy­mi rę­ka­mi, zgrzy­ta­ją­cy­mi kół­ka­mi, stu­ka­ją­cy­mi no­ga­mi – trze­ba ich było pil­nie scho­wać, po­zbyć się z pu­blicz­nej prze­strze­ni. To „es­te­ty­ka”. Ten widok, zda­niem władz so­wiec­kich, ten hałas psuły wy­ide­ali­zo­wa­ny obraz zwy­cię­stwa, były żywym do­wo­dem, jak gi­gan­tycz­ny był jego koszt, jaką da­ni­nę krwi trze­ba było za­pła­cić za czer­wo­ny sztan­dar nad Ber­li­nem.

Wi­ze­ru­nek ra­dziec­kie­go zwy­cięz­cy miał być ni­czym so­cre­ali­stycz­ny żywy obraz. Na nim młody, pięk­ny męż­czy­zna nio­są­cy na sze­ro­kiej pier­si le­ni­now­skie or­de­ry.

A po­li­ty­ka? Ci lu­dzie stra­ci­li wszyst­ko, a i od życia też już ni­cze­go nie chcie­li. Nie dało się ich ani kupić, ani za­stra­szyć. Stali się wolni w pań­stwie wię­zie­niu. Czu­jąc, że ni­ko­mu już nie są po­trzeb­ni, wy­bie­ra­li je­dy­ną drogę, która – jak im się zda­wa­ło – była przed nimi: włó­czę­gę z to­wa­rzy­sza­mi, żebry, bez­dom­ność. Pili na umór, na śmierć. Mó­wi­li i śpie­wa­li to co na sercu, to, co na­praw­dę my­śle­li, a to w oj­czyź­nie pro­le­ta­ria­tu było nie do po­my­śle­nia.

Akcji jak ta z lata 1948 r. było kilka. Naj­pierw za­trzy­my­wa­no sze­re­go­wych, tych, któ­rych uzna­no za naj­bar­dziej uciąż­li­wych, bez naj­zna­mie­nit­szych or­de­rów na pier­si i zna­jo­mo­ści w par­tii czy armii. Resz­tę wy­ła­py­wa­no suk­ce­syw­nie pod­czas ko­lej­nych akcji. Cza­sem za­trzy­my­wa­no po­je­dyn­cze grupy lub nawet osoby. Druga wiel­ka i ostat­nia tej skali czyst­ka od­by­ła się w 1953 r.

Wtedy in­wa­li­dzi wo­jen­ni, przy­naj­mniej ci naj­cię­żej po­ra­nie­ni, osta­tecz­nie zni­kli z ulic.

Świa­dek

Wowa Aka­szyn, mo­skiew­ski ar­ty­sta pla­styk, po­rucz­nik Armii Czer­wo­nej i we­te­ran wojny, na fron­cie od bitwy pod Mo­skwą zimą 1941 roku aż do zdo­by­cia cze­skiej Pragi, wspo­mi­na w pa­mięt­ni­ku Na­ta­lię, są­siad­kę z klat­ki scho­do­wej w zbu­do­wa­nej przez nie­miec­kich jeń­ców mo­nu­men­tal­nej ka­mie­ni­cy na pre­sti­żo­wym mo­skiew­skim Pro­spek­cie Gor­kie­go (dziś ul. Twer­ska). Ko­bie­ta miała bez­no­gie­go męża, we­te­ra­na, ofi­ce­ra. „Chłop – pisze Aka­szyn – po­ru­szał się w drew­nia­nym pu­deł­ku na czte­rech kó­łecz­kach, od­py­cha­jąc się drew­nia­ny­mi kloc­ka­mi. Ze­brał wokół sie­bie kom­pa­nię po­dob­nych to­wa­rzy­szy. No­si­li się po woj­sko­we­mu, z or­de­ra­mi i me­da­la­mi na pier­si, pili na umór, za­rów­no w re­stau­ra­cjach, jak i na ulicy, py­sko­wa­li mi­li­cjan­tom, wy­ma­chu­jąc im przed nosem fron­to­wy­mi od­zna­cze­nia­mi. Na­ta­lia z mężem byli ludź­mi usto­sun­ko­wa­ny­mi. Mało kto do­sta­wał miesz­ka­nie pod takim ad­re­sem. Nie­raz do Na­ta­lii przy­cho­dził dziel­ni­co­wy, na­ka­zu­jąc, by trzy­ma­ła męża w domu pod klu­czem, uprze­dza­jąc, że w końcu sta­nie się nie­szczę­ście. Nie była w sta­nie tego zro­bić. I nie­szczę­ście się stało”.

Je­sie­nią 1951 r. mąż nie wró­cił do domu. Przez kilka dni Na­ta­lia nie wie­dzia­ła, co się z nim stało. W końcu do­sta­ła za­wia­do­mie­nie, że jest pod Omskiem na Sy­be­rii. Na­pi­sa­li, że w sa­na­to­rium. Po pro­stu za­bra­li go z ulicy i wy­wieź­li.

Na­ta­lia była u męża czte­ro­krot­nie, sta­ra­ła się o jego zwol­nie­nie, ale za każ­dym razem do­sta­wa­ła od­mo­wę. Za­wsze ze wzglę­dów me­dycz­nych.

Męż­czy­zna zmarł w 1957 r. Po­wie­sił się.

– Sa­mo­bój­stwo oka­le­czo­nym więź­niom wy­da­wa­ło się je­dy­ną drogą do wol­no­ści – wspo­mi­nał Gien­na­dij Do­brow, autor ry­sun­ków, świa­dectw obo­zów dla in­wa­li­dów.

Wa­run­ki życia w tych obo­zach były ka­ta­stro­fal­ne i choć po­pra­wia­ły się w ciągu ko­lej­nych lat, to do końca ich ist­nie­nia były po­dob­ne do tych w obo­zach Gu­ła­gu.

Stie­pan Za­cha­row, jeden z więź­niów obozu Wa­ła­am, przy­wie­zio­ny pierw­szym trans­por­tem w roku 1948 r., w la­tach 70., po­zo­sta­jąc wciąż na wy­spie, opo­wia­dał Gien­na­di­jo­wi Do­bro­wo­wi, że kiedy ich przy­wieź­li, pierw­szej zimy w zbom­bar­do­wa­nym w cza­sie wojny klasz­to­rze nie było nawet elek­trycz­no­ści. „Pod­ło­gi ze­rwa­ne, więc ka­mień lub kle­pi­sko, w mu­rach i da­chach dziu­ry po bom­bach, okien pra­wie żad­nych, a to Pół­noc. Pierw­szej zimy od sa­me­go mrozu zmarł co naj­mniej co czwar­ty z osa­dzo­nych” – re­la­cjo­no­wał wspo­mnie­nia Za­cha­ro­wa Do­brow.

Gien­na­dij Do­brow był nie tylko na wy­spie Wa­ła­am, lecz także od­wie­dził inne obozy, m.​in. ten pod Omskiem, do któ­re­go tra­fił mąż Na­ta­lii. Róż­ny­mi spo­so­ba­mi zdo­by­wał po­zwo­le­nia na wstęp do za­mknię­tych pla­có­wek, czę­sto trwa­ło to mie­sią­ca­mi. Pra­co­wał np. jako pie­lę­gniarz. Chciał dać świa­dec­two praw­dzie naj­le­piej, jak po­tra­fi. Fo­to­gra­fo­wa­nie było su­ro­wo za­ka­za­ne. Przed wej­ściem i wyj­ściem do obo­zów – re­wi­zja. Po­zo­sta­wał pa­pier i ołó­wek. Do­brow szki­co­wał. Na pod­sta­wie ry­sun­ków zro­dzi­ło się dzie­ło jego życia, wstrzą­sa­ją­ca seria ob­ra­zów i gra­fik z lat 1973-1982 „Ob­li­cza wojny”.

– Wy­ży­wie­nie na gra­ni­cy śmier­ci gło­do­wej – zbo­żo­wa kawa z czar­nym chle­bem na śnia­da­nie, na obiad obo­zo­wa „ba­łan­da”, zupa, wywar z kar­to­fla­nych obier­ków i resz­tek pod­gni­łych wa­rzyw i cho­chla kaszy albo kar­to­fli, wie­czo­rem znów pajda chle­ba z kawą albo na­pa­rem z ja­kichś traw wy­stę­pu­ją­cy jako her­ba­ta, mar­mo­la­da, kost­ka cukru. Brud, łach­ma­ny, szczu­ry i pi­ja­ni ni to pie­lę­gnia­rze, ni to straż­ni­cy. Czę­ściej po­tra­fi­li dać osa­dzo­ne­mu po mor­dzie niż pomóc w czyn­no­ściach, z któ­ry­mi ten nie dawał sobie rady. Czło­wiek bez koń­czyn le­żą­cy go­dzi­na­mi we wła­snych eks­kre­men­tach to była norma. Gdyby nie pomoc to­wa­rzy­szy... – tak Do­bo­row opi­sy­wał pierw­szy pobyt w obo­zie pod Omskiem na po­cząt­ku lat 70.

– Sa­mo­bój­stwo – wspo­mi­nał – wi­dzia­łem na wła­sne oczy w obo­zie Wa­ła­am. Były sier­żant bez dłoni, w miej­sce któ­rych miał do­cze­pio­ne pro­te­zy, za­koń­czo­ne me­ta­lo­wy­mi ha­ka­mi, wspiął się na tych ha­kach na szczyt klasz­tor­nej dzwon­ni­cy i sko­czył. Usły­sze­li­śmy tylko prze­raź­li­wy krzyk, gdy rzu­cił się w dół: „To­wa­rzy­sze­ee!”. Zgi­nął na miej­scu.

Wyspa

W ar­chi­wach obozu na wy­spie Wa­ła­am za­cho­wa­ła się ano­ni­mo­wa no­tat­ka, praw­do­po­dob­nie pie­lę­gniar­ki lub pie­lę­gnia­rza: „Pa­cjen­tów po­zba­wio­nych wszyst­kich koń­czyn wy­no­si­my cza­sem na dwór, żeby po­od­dy­cha­li świe­żym po­wie­trzem. Za po­mo­cą linek wcią­ga­my ich na ga­łę­zie drzew w du­żych wi­kli­no­wych ko­szach. Dzie­li­my ich na grupy, bo bra­ku­je koszy dla każ­de­go. Kiedy wie­sza­li­śmy ich po dwóch w jed­nym koszu, pro­te­sto­wa­li. Twier­dzą, że wolą wy­cho­dzić rza­dziej, a po­je­dyn­czo”.

O życiu i wa­run­kach pa­nu­ją­cych w więk­szo­ści „in­ter­na­tów” dla in­wa­li­dów wo­jen­nych do dziś nie­wie­le wia­do­mo. Naj­wię­cej re­la­cji po­cho­dzi wła­śnie z wyspy Wa­ła­am. Praw­do­po­dob­nie dla­te­go, że tam­tej­szy obóz był sto­sun­ko­wo naj­mniej izo­lo­wa­ny i w miarę otwar­ty. Jak wszę­dzie osa­dzo­nym „pen­sjo­na­riu­szom” od­bie­ra­no so­wiec­kie do­wo­dy oso­bi­ste i ksią­żecz­ki woj­sko­we i nie wy­pusz­cza­no ich poza teren, ale z cza­sem po­zwo­lo­no na od­wie­dzi­ny człon­ków ro­dzin, a i wa­run­ki już pod ko­niec lat 50. były znacz­nie lep­sze niż w in­nych tego typu miej­scach. Za­cho­wa­ły się też, co wy­jąt­ko­we, ar­chi­wa tego obozu.

„Dom In­wa­li­dów Wojny i Pracy” – bo tak się na­zy­wał – otwar­to ofi­cjal­nie w 1950 r. Jed­nak wia­do­mo, że pierw­sze trans­por­ty wy­sy­ła­no tam od 1948 r. i w dniu otwar­cia prze­by­wa­ło na Wa­ła­amie już ok. 500 osa­dzo­nych. Zruj­no­wa­ny mo­na­styr trze­ba było choć tro­chę do­pro­wa­dzić do po­rząd­ku, na­pra­wić znisz­cze­nia wo­jen­ne, pod­cią­gnąć prąd. Część prac wy­ko­ny­wa­li sami in­wa­li­dzi, ci o naj­mniej­szej nie­peł­no­spraw­no­ści.

W 1959 r. prze­by­wa­ło w wa­ła­am­skim klasz­to­rze 1500 in­wa­li­dów. Był tam też wów­czas szpi­tal psy­chia­trycz­ny (także dla we­te­ra­nów) na 300 łóżek.

Ar­chi­wa Wa­ła­amu zna­leź­li et­no­gra­fo­wie pod­czas badań do­ty­czą­cych Ka­re­lii. W 1984 r. w cza­sie osta­tecz­nej li­kwi­da­cji obozu zo­sta­ły prze­wie­zio­ne wraz z ostat­ni­mi ży­ją­cy­mi in­wa­li­da­mi do nie­wiel­kiej osady Wi­dli­ca. To jed­nak tylko la­ko­nicz­ne karty me­dycz­ne. Oto ty­po­wa za­war­tość tecz­ki: „Wa­si­lij Ni­ki­to­wicz Ar­tun­kin. Uro­dzo­ny 1915 r. Ka­te­go­ria nie­peł­no­spraw­no­ści – na­stęp­stwa opa­rze­nia twa­rzy 2. i 3. stop­nia. Utra­ta oby­dwu gałek ocznych. Am­pu­to­wa­ne czte­ry palce lewej dłoni. Am­pu­to­wa­na prawa dłoń”. I jesz­cze ad­no­ta­cja: „Ranny pod­czas obro­ny ZSRR. Zmarł 20.05.62 r.

Przy­czy­na zgonu – wylew”.

To wszyst­ko, ani słowa, skąd przy­wie­zio­ny ani gdzie od­niósł rany. Miej­sca po­chów­ku można się do­my­ślać. Obok mo­na­sty­ru jest cmen­tarz. Na­grob­ki znisz­czo­ne, na­zwi­ska za­tar­te. Tylko jeden grób ide­al­nie od­no­wio­ny. Biały po­mnik z czer­wo­ną gwiaz­dą na szczy­cie. Na ta­bli­cy napis: „Bo­ha­ter Związ­ku Ra­dziec­kie­go Gri­go­rij An­drie­je­wicz Wo­ło­szyn”. W wy­ni­ku od­nie­sio­nych ran Gri­go­rij stra­cił ręce, nogi, słuch i mowę. Wojna po­zwo­li­ła mu tylko pa­trzeć. Po­mnik po­sta­wił syn, który zna­lazł grób ojca 50 lat po woj­nie. Z wa­ła­am­skich ar­chi­wów wy­ni­ka, że na cmen­ta­rzu leży jesz­cze 48 we­te­ra­nów od­zna­czo­nych Złotą Gwiaz­dą Bo­ha­te­ra Związ­ku Ra­dziec­kie­go.

Pa­mięć

Ukra­iń­ski hi­sto­ryk Iwan Pa­tri­lak, który sta­rał się badać hi­sto­rię czy­stek wśród in­wa­li­dów wo­jen­nych, ubo­le­wa, że po roz­pa­dzie ZSRR w żad­nej post­so­wiec­kiej re­pu­bli­ce wciąż nie po­wsta­ło mia­ro­daj­ne, rze­tel­ne i obiek­tyw­ne opra­co­wa­nie hi­sto­rycz­ne, które opo­wie­dzia­ło­by po­wo­jen­ną tra­ge­dię in­wa­li­dów wiel­kiej wojny oj­czyź­nia­nej.

Oto prób­ka tego, co pu­bli­ko­wa­no w ostat­nich la­tach, ar­ty­kuł na­uko­wy „Praca ope­ra­cyj­na lo­kal­nych or­ga­nów NKGB wobec in­wa­li­dów wiel­kiej wojny oj­czyź­nia­nej”. Autor: dok­tor nauk hi­sto­rycz­nych Fe­de­ra­cji Ro­syj­skiej Ana­sta­zja Wo­ły­chi­na. Rok 2002: „In­for­ma­cje o na­pię­ciach spo­wo­do­wa­nych pro­ble­ma­mi ad­ap­ta­cyj­ny­mi in­wa­li­dów wo­jen­nych za­czę­ły na­pły­wać do or­ga­nów NKGB (Lu­do­we­go Ko­mi­sa­ria­tu Bez­pie­czeń­stwa Pań­stwo­we­go) już w 1943 r. (...) Biu­ro­kra­cja, sa­mo­wo­la urzęd­ni­ków przy roz­dzie­la­niu po­mo­cy so­cjal­nej, przy­zna­wa­niu rent i na­leż­nych ulg i wiele in­nych nie­pra­wi­dło­wo­ści po­py­cha­ło in­wa­li­dów wo­jen­nych w więk­szo­ści mło­dych, 20-30-let­nich męż­czyzn na drogę prze­stęp­stwa, wy­rzu­ce­ni poza na­wias spo­łe­czeń­stwa zaj­mo­wa­li się spe­ku­la­cją, pi­jań­stwem i chu­li­gań­stwem. Licz­ni lgnę­li do ele­men­tów otwar­cie prze­stęp­czych, po­peł­nia­jąc kra­dzie­że, akty ban­dy­ty­zmu, co miało na­tych­mia­sto­wy wpływ na bez­pie­czeń­stwo we­wnętrz­ne kraju”.

Pa­tri­lak: – Wspo­mnie­nia, pa­mięt­ni­ki, pry­wat­ne no­tat­ki i listy, to wszyst­ko, co mamy. De­por­ta­cje in­wa­li­dów to były akcje tajne. Do­ku­men­ty Łu­bian­ki, MSW i in­nych służb, jeśli nie zo­sta­ły znisz­czo­ne, co jest naj­praw­do­po­dob­niej­sze, są utaj­nio­ne nadal. To tym bar­dziej bo­le­sne – cią­gnie hi­sto­ryk – że na prze­ło­mie lat 40. i 50. od­by­wa­ły się nie tylko wy­wóz­ki do miejsc od­osob­nie­nia – tych spe­cin­ter­na­tów czy „sa­na­to­riów”. Na po­rząd­ku dzien­nym były też ma­so­we zsył­ki do re­gu­lar­nych obo­zów Gu­ła­gu, zda­rza­ły się też gru­po­we roz­strze­li­wa­nia.

Pa­tri­lak do­tarł do jed­ne­go do­ku­men­tu. To ra­port mi­ni­stra spraw we­wnętrz­nych ZSRR Sier­gie­ja Kru­gło­wa do Pre­zy­dium KC KPZR z 20 lu­te­go 1954 r. ad­re­so­wa­ny do Geo­r­gi­ja Ma­len­ko­wa i Ni­ki­ty Chrusz­czo­wa. Ra­port „O spo­so­bach za­po­bie­ga­nia i li­kwi­da­cji pa­so­żyt­nic­twa i że­brac­twa” i opa­trzo­no klau­zu­lą ści­śle tajne”.

„Mimo od lat po­dej­mo­wa­nych wy­sił­ków w wiel­kich mia­stach i ośrod­kach prze­my­sło­wych kraju wciąż mamy do czy­nie­nia z nie­zno­śnym zja­wi­skiem że­brac­twa – do­no­si Kru­głow. – Od czasu wej­ścia w życie de­kre­tu Pre­zy­dium Rady Naj­wyż­szej ZSRR »O spo­so­bach walki z an­ty­bol­sze­wic­ki­mi ele­men­ta­mi pa­so­żyt­ni­czy­mi« z 23 sierp­nia 1951 r. or­ga­ny mi­li­cji w mia­stach oraz wę­złach trans­por­tu ko­le­jo­we­go i wod­ne­go za­trzy­ma­ły na­stę­pu­ją­cą licz­bę że­bra­ków i pa­so­ży­tów: w dru­giej po­ło­wie 1951 roku: 107,7 tys., w roku 1952 – 156,8 tys., a w roku 1953 – 182,3 tys. Wśród za­trzy­ma­nych in­wa­li­dzi wo­jen­ni sta­no­wi­li 70 proc.”.

Pa­tri­lak tłu­ma­czy hi­sto­rycz­ną war­tość i sens do­ku­men­tu: – To uni­kal­ny dowód ci­chej eks­ter­mi­na­cji in­wa­li­dów wo­jen­nych, któ­rzy nie tylko pod po­zo­rem za­pew­nie­nia opie­ki me­dycz­nej i so­cjal­nej byli przy­mu­so­wo osa­dza­ni w obo­zach – „in­ter­na­tach”, ale na pod­sta­wie kry­mi­nal­nych pa­ra­gra­fów ko­dek­su kar­ne­go o włó­czę­go­stwie, że­brac­twie i pa­so­żyt­nic­twie tra­fia­li do re­gu­lar­nych obo­zów pracy Gu­ła­gu. Tam ich los był prze­są­dzo­ny. Nie byli w sta­nie wy­ro­bić obo­wią­zu­ją­cej normy. Zgod­nie z obo­wią­zu­ją­cą w obo­zach le­ni­now­ską za­sa­dą: kto nie pra­cu­je, ten nie je, do­sta­wa­li więc wciąż mniej­sze i mniej­sze staw­ki ży­wie­nio­we. Pa­da­li jak muchy. W kilka ty­go­dni byli „do­cho­dia­ga­mi”, a w kilka mie­się­cy tru­pa­mi.

Z braku pu­bli­ka­cji hi­sto­rycz­nych spo­łe­czeń­stwo wciąż naj­więk­szą wie­dzę o losie in­wa­li­dów wo­jen­nych czer­pie z prac ar­ty­stów – pi­sa­rzy jak Jurij Na­gi­bin czy pla­sty­ków jak Do­brow – tych, któ­rzy wi­dzie­li obozy dla kalek na wła­sne oczy i udo­ku­men­to­wa­li swoje prze­ży­cia.

Na po­cząt­ku lat 80. za mury klasz­to­ru Wa­ła­am wła­dze wpu­ści­ły ekipę fil­mo­wą zna­ne­go re­ży­se­ra Igora Ta­łan­ki­na. Prze­niósł on na ki­no­wy ekran opo­wia­da­nie Ju­ri­ja Na­gi­bi­na „Cier­pie­nie”. Były to już czasy pie­rie­stroj­ki, ale film, który po­wstał, „Czas wolny od so­bo­ty do po­nie­dział­ku” (w Pol­sce wy­świe­tla­ny pod ty­tu­łem „Dwa dni razem”), to obraz wciąż mocno lu­kro­wa­ny, cał­ko­wi­cie nie­praw­dzi­wy. Oto na luk­su­so­wym wy­ciecz­kow­cu, z te­le­wi­zo­ra­mi i sprzę­tem ste­reo w ka­ju­tach, mał­żeń­stwo le­nin­gradz­kich in­te­li­gen­tów ob­cho­dzi 25-le­cie ślubu. Po kłót­ni ko­bie­ta tra­fia przy­pad­kiem do klasz­to­ru, gdzie spo­ty­ka Pawła – mi­łość ze szkol­nych cza­sów. Stra­cił na woj­nie obie nogi, ale ni­czym nie przy­po­mi­na in­wa­li­dów ze wstrzą­sa­ją­cych gra­fik i ob­ra­zów Do­bro­wa. Gra go gwiaz­dor tam­tych lat, Alek­siej Ba­ta­łow, ma w fil­mie modną skó­rza­ną kurt­kę, cy­kli­stów­kę na ba­kier, wy­pie­lę­gno­wa­ną brodę, a na pro­te­zach ska­cze jak gór­ska ko­zi­ca. W tle wy­łącz­nie pięk­na przy­ro­da. Z wnę­trza klasz­to­ru ani mi­gaw­ki.

Re­ży­ser w jed­nym z wy­wia­dów w la­tach 90. tłu­ma­czył, że cen­zu­ra wy­cię­ła mu jedną trze­cią filmu, np. wszyst­kie sceny, w któ­rych za­an­ga­żo­wał jako sta­ty­stów „na­tursz­czy­ków” z Wa­ła­amu, praw­dzi­wych in­wa­li­dów. Bro­nił też swo­je­go dzie­ła: – Dzię­ki niemu lu­dzie ra­dziec­cy po raz pierw­szy mogli po­znać w kinie choć część praw­dy o losie in­wa­li­dów wo­jen­nych.

Rze­czy­wi­ście, kiedy bo­ha­ter opo­wia­da mi­ło­ści sprzed lat o swo­ich lo­sach, mówi: „– Pa­mię­tasz, po woj­nie ka­le­cy byli wszę­dzie, stali na każ­dej krzy­żów­ce, han­dlu­jąc czym po­pad­nie. Ja też. Sprze­da­wa­łem pa­pie­ro­sy na sztu­ki. Lu­dzie rzu­ca­li mi drob­ne. Pew­nie współ­czu­li nawet, ale ja czu­łem, że po­ka­zu­ją mi, gdzie jest moje praw­dzi­we miej­sce. To mnie zła­ma­ło. Ze­bra­łem ko­leż­ków, piłem, ła­ma­łem prawo. W końcu tra­fi­łem tutaj. – Jak to: tra­fi­łeś? – Nor­mal­nie. Mi­li­cja aresz­to­wa­ła i od­sta­wi­ła tutaj”.

Jed­nak ten dia­log to wszyst­ko. Bar­dziej bru­tal­ny i praw­dzi­wy jest obraz z lat 90. „Bunt katów”. Film o en­ka­wu­dzi­stach, któ­rzy od­mó­wi­li roz­strze­li­wa­nia in­wa­li­dów wo­jen­nych.

Po raz ostat­ni o wa­ła­am­skim obo­zie gło­śno zro­bi­ło się kilka lat temu, kiedy w mu­rach by­łe­go obozu, w mu­zeum otwar­to wy­sta­wę ob­ra­zów Ju­ri­ja Kria­kwi­na – por­tre­tów osa­dzo­nych tu in­wa­li­dów. Pa­triar­cha Wszech­ru­si Kirył od­sło­nił i po­świę­cił obe­lisk ku pa­mię­ci ich mę­czeń­stwa.

Od tej pory cisza.

skopiowane z onetu.
Zgłoś
Avatar
seattle 2013-10-27, 9:38 1
pierdolić czerwonych
Zgłoś
Avatar
p................a 2013-10-27, 11:23 1
@up
Czerwonych w znaczeniu władze i oficerów jak najbardziej, zwłaszcza te nowe z zachodu, ale zwykłych żołnierzy mimo wszystko szkoda.
Zgłoś
Avatar
m................i 2013-10-27, 12:51
Żołnierz to narzędzie, był nim jest i będzie. Jak się zepsuje to się go wyrzuca
Zgłoś
Avatar
o................n 2013-10-27, 15:30 5
@pietras_ja seattle to neonazista forumowy, więc wiesz, takie posty to z jego przypadku standard.

seattle nigdy chyba nie słyszał o Generalnym Planie Wschodnim i mordowaniu 85% ludności Słowiańskiej w celu utworzenia Lebensraumu... No chyba, że uważa bycie w tych 15% przekształconych w niewolników to jakiś zaszczyt

O ile enkawudzistów to bym spalił, to przeciętny Wasyl z Donbasu czy Igor z Irkucka nie znali nawet jak rozwinąć skrót CCCP i walczyli jedynie za siebie i bliskich.

Co do artykułu, to czytałem jak wyglądała "pomoc" medyczna w ZSRR - rannych zwożono do kupy i w ciągu paru sekund bez znieczulenia amputowano kolejnym poszkodowanym ranną rękę czy nogę. Świadkowie wspominają o namiotach z wyciętą dziurą przez którą co parę sekund wylatywała ręka czy noga i padała na znaczny stos. Niestety, ale pomoc medyczna w Armii Czerwonej nie istniała, ponieważ większość leków i lekarzy zginęło w ciągu pierwszych 3 miesięcy ataku, a front potrzebował czołgów i amunicji, a nie penicyliny...

Co ciekawe III Rzesza jedynie na początku miała na wysokim poziomie opiekę. Po 1942 poziom drastycznie spadł, ale sytuacje z masową amputacją rzadko się zdarzały, ponieważ Wehrmacht nie był aż tak liczny jak AC.

Najlepiej pod tym względem mieli Brytyjczycy (USA korzystało w większości z Brytyjskich lazaretów) - od 1918 pierwsza pomoc stała się, obok lotnictwa jednym z głównych priorytetów wojska i UK osiągnęło w tym polu fenomenalne rezultaty. Duża w tym zasługa tradycji, ponieważ już Imperium Brytyjskie w XVIII wieku zakładało szpitale morskie.
Zgłoś