Wy tu o aniołkach, diabełkach, bozi i pierdołkach, a nikt się jakoś nie pokwapił napisać co to za typ ten Fernando. Muszę to naprawić.
Fernand Meyssonnier to zmarły w 2008 roku ostatni europejski kat, kolekcjoner narzędzi tortur i gorliwy uczestnik egzekucji. Jak wyznawał - kochał swój zawód, który dawał mu wyjątkowe "poczucie mocy" i pozwalał czuć się na równi z Bogiem. Od 1947 roku, przez 21 lat ścinał głowy złoczyńcom.
Meyssonnier był potomkiem katów, ostatnim ogniwem łączącym współczesność z tym starożytnym, mitologicznym zawodem. Śmiercionośne rzemiosło było przekazywane w jego rodzinie z pokolenia na pokolenie. Zawodu uczył się bezpośrednio od ojca, który w 1947 roku przyjął go na asystenta.
"Ludzie mówią, ze stałem się oprawcą, ponieważ mój ojciec nim był, ale to nie był przypadek" - opowiadał. Jego "nauczyciel" Maurice Meyssonnier był głównym katem w Algierze po II wojnie światowej. Potrzebował zaufanego współpracownika, dlatego zatrudnił do pomocy syna.
Gdy zaczynał miał 16 lat. Pracował jako "morderca ludu" w latach 1947-1961 i miał nawet ochotę robić to dalej, ale nabór do wojska w czasie wojny w Algierii zmusił go do porzucenia szafotu. Potem los skierował jego kroki do Polinezji. Gdy w 1982 roku prezydent Mitterrand zniósł karę śmierci - nie krył oburzenia i goryczy.
„Moim zdaniem kara śmierci powinna nadal obowiązywać – mówił Meyssonnier w swojej książce. – Uważam, że w przypadku najcięższych zbrodni jest wręcz konieczna. Wykonaliśmy 200 egzekucji i zawsze byliśmy przekonani, że skazańcy winni byli strasznych czynów. Nie mam sobie nic do zarzucenia i nie cierpię z powodu żadnych wyrzutów sumienia”.
Gdy stracił pracę, musiał zadowolić się już tylko kolekcjonowaniem narzędzi, których do tej pory używał. I właśnie one zostają wystawione na sprzedaż - wśród 350 okazów znalazła się między innymi zrekonstruowana własnoręcznie gilotyna, sznury do wieszania czy kajdany. Czy pojawi się wielu chętnych? Domyślamy się, że tak. Niejednemu kolekcjonerowi przecież zakręci się łezka w oku na widok oryginalnej gilotyny...
Fernand Meyssonnier był gilotyną zafascynowany. Tak wspominał pierwsza egzekucję: "Jak można to zapomnieć?! Trzymanie w dłoniach czyjejś głowy po tym, jak gilotyna opadła, sprawia niesamowite wrażenie. Nie da się tego opisać. Nic można tego z niczym porównać".
Makabryczność wykonywanego zajęcia i pochodzenie odcisnęły na nim swe piętno. Praca „pomocnika kata” bardzo mu odpowiadała, choć pensja jaką podbierał była niemalże głodowa. Jego ojciec musiał dodatkowo prowadzić rodzinną restaurację i „zaharowywał się tam na śmierć”.
Na szczęście praca przy gilotynie dawała mu pewne bonusy. W Algierii cieszyli się specjalnymi przywilejami. Mógł nosić przy sobie broń i za darmo korzystać z publicznych środków transportu. Opłacało się? Chyba pieniądze nie były tutaj najważniejsze...
Wszystko skończyło się w 1961 roku. Aby uniknąć zemsty, Meyssonnier musiał osiedlić się daleko poza Algierią, brał bowiem udział w egzekucjach przedstawicieli Frontu Wyzwolenia Narodowego. Trudno jednak było się rozstać z ukochaną pracą. Postanowił wyjechać na Tahiti, gdzie się ożenił i zajął interesami - robił różne rzeczy, aż zaangażował się w handel ziemią.
Do końca życia fascynowała go jednak poprzednia profesja, którą traktował jak powołanie i nigdy się z nią nie rozstał. Kolekcja, którą przez lata gorliwie gromadził, liczy 350 różnego rodzaju narzędzi tortur i była jego oczkiem w głowie.
no i teraz dopiero ten artykuł jest kompletny.