To będzie już chyba ostatnia część, bo co ciekawsze historyjki opowiedziałem, ale teraz będzie o najciekawszym, czyli:
Jak się kręci lody na strefie wolnocłowej?
Pewnie większość z was od razu na początku pomyśli, że ofiarami padali biedni klienci, wręcz ograbiani ze swoich ciężko zarobionych pieniędzy. Ale tak źle nie było. Generalnie każdy płacił tyle, ile powinien. No, chyba że wpadała jakaś młoda, "koszerna" wycieczka, wtedy było inaczej, ale wiadomo czemu.
Papierosy Tu nie było dwóch cen na produkty, tylko papierosy przeznaczone na UE i na resztę świata. Wśród papierosów duty free były takie, których nie było w ofercie dla UE, np. Rothmansy (moim skromnym zdaniem jedne z najlepszych papierosów w ogóle, dobrze, że już nie palę).
Czy faktycznie nie dało się kupić tych duty free przy locie wewnątrz UE? To zależało od podejścia klienta Jeśli ktoś przychodził ze złymi fajkami i od razu robił awanturę, dlaczego nie może ich kupić, to już wiedzieliśmy, że nie ma co iść mu na rękę. Ale jeśli ktoś podszedł, zapytał jak człowiek, a w sklepie nie było tłumu, to czemu nie? Sklepowi się to bardziej opłacało, klient zadowolony, bo kupił lepsze i taniej, sytuacja win-win!
Ktoś w komentarzach do poprzedniego tematu oburzył się na nazwanie "przemytnikami" ludzi przewożących fajki do UK. Ale ten cudzysłów wcale nie miał za zadanie dodać temu wyrażeniu pejoratywnego wydźwięku. Dla nas to po prostu nie był żaden przemyt, tylko dobrzy klienci. Naprawdę mogliśmy sprzedawać dowolne ilości, nawet pamiętam kilka sytuacji, gdy przychodził facet z paką banknotów i brał za gotówkę po 90 kartonów Marlboro.
Czy mogliśmy tu ugrać coś dla siebie? Oczywiście Jeśli klient kupował fajki już któryś raz, to z czasem orientował się, że są tańsze odmiany. Jak z nami zagadał, a czasem dał dobrego tipa (bo przy 30 kartonach to już było i dla nas ryzyko - pamiętajcie, że na lotnisku kamery i mundurowi są wszędzie), to nie było problemu.
Jak jeszcze dorabiali sobie kasjerzy? Jakieś tipy od klientów to był tylko skromny dodatek. Kasjer mógł sobie dobrze dorobić do pensji, sprzedając alkohol. Na czym polegała sztuczka? Każda butelka miała dwie ceny - do UE i poza nią. Już kojarzcie czy tłumaczyć dalej?
Dla tych, którzy jeszcze nie wiedzą - klient lecący do UE płacił cenę z akcyzą (wyższą), ale na kasę wbijało się towar po cenie niższej. Oczywiście nie przy nim, ale większość nie czekała na paragony. Jak to zrobić, gdy teoretycznie potrzebna jest karta pokładowa? Nie była to przeszkoda, bo numer lotu można było wbić ręcznie.
Możecie zapytać, jak zrobić taki numer, gdy ktoś kupuje kilka butelek, czasem jeszcze inne rzeczy? No cóż, trening czyni mistrza, niektórzy kasjerzy naprawdę szybko liczyli, a że ceny rzadko się zmieniały i były "okrągłe" (do całych złotówek), to co sprytniejsi szybko zliczali zawartość koszyków.
A jak potem nabić te butelki? Nie, nie biegaliśmy po te same butelki i nie nabijaliśmy ich gdy nie było klientów. Pamiętajcie o kamerach Najlepsza metoda - nauczyć się kodów kreskowych na pamięć! Zanim posądzicie mnie o bajkopisarstwo - pozycji, przy których opłacało się coś "zakombinować" nie było jakoś strasznie dużo, poza tym każdy producent ma podobne kody dla produktów, różnią się zazwyczaj 4 ostatnie cyfry. Ja nie znałem wszystkich, zresztą dość krótko pracowałem jako kasjer, ale najlepsi mieli w głowie kody na produkty wszystkich największych krajowych polmosów.
Oczywiście możecie powiedzieć, że to oszustwo, ale nikt specjalnie poszkodowany nie był. Klient oficjalnie i tak zapłaciłby wyższą cenę, a sklepowi bardziej opłacała się sprzedaż duty free.
A gdy ktoś jednak chciał kupić taniej, tak jak z fajkami? Znów - wystarczyło być miłym, chwilę porozmawiać, no i ew. zostawić kasjerowi jakiś napiwek.
Ile dało się w taki sposób "wyciągnąć"? Najlepsi przy dobrych dniach spokojnie dorabiali sobie 500-700 zł dziennie, przy jakichś dobrych trafieniach zdarzało się i ponad tysiąc. Nie musicie mi wierzyć, ale przy średnio 200 klientach dziennie, gdy różnica cen na butelce czasem wynosiła 20-30 złotych - rachunek jest prosty.
Czy kierownictwo sklepu wiedziało? Tak, ale udawali, że niczego nie widzą, bo sklep w zasadzie nic nie tracił. Nie można było być bezczelnym, ale póki stan sklepu się zgadzał, eldorado trwało.
Naszymi klientami nie byli tylko i wyłącznie pasażerowie - to chyba naturalne Strażnicy, służba celna (jej kierownik był stałym klientem, wiecznie jęczącym o zniżki i gifty...), ale też sprzątaczki, a nawet ksiądz z lotniskowej kaplicy. Trzeba było działać w pewnej konspiracji, bo "dobre czasy" na polskich lotniskach już się skończyły, ale obowiązywała zasada "żyj i daj żyć innym", wszyscy robili sobie jakoś przysługi, więc oni mogli sobie coś kupić, a nam czasem ktoś pomagał coś przeszmuglować poza strefę. I tak jakoś się to kręciło.
Spodziewam się naturalnie wiader pomyj w komentarzach, ale nie będę siebie ani nikogo usprawiedliwiał. Może tylko teraz nie zdziwicie się, jak nie dostaniecie paragonu w sklepie na lotnisku, ale z drugiej strony - wiecie, że czasem wystarczy być po prostu miłym
Jak się kręci lody na strefie wolnocłowej?
Pewnie większość z was od razu na początku pomyśli, że ofiarami padali biedni klienci, wręcz ograbiani ze swoich ciężko zarobionych pieniędzy. Ale tak źle nie było. Generalnie każdy płacił tyle, ile powinien. No, chyba że wpadała jakaś młoda, "koszerna" wycieczka, wtedy było inaczej, ale wiadomo czemu.
Papierosy Tu nie było dwóch cen na produkty, tylko papierosy przeznaczone na UE i na resztę świata. Wśród papierosów duty free były takie, których nie było w ofercie dla UE, np. Rothmansy (moim skromnym zdaniem jedne z najlepszych papierosów w ogóle, dobrze, że już nie palę).
Czy faktycznie nie dało się kupić tych duty free przy locie wewnątrz UE? To zależało od podejścia klienta Jeśli ktoś przychodził ze złymi fajkami i od razu robił awanturę, dlaczego nie może ich kupić, to już wiedzieliśmy, że nie ma co iść mu na rękę. Ale jeśli ktoś podszedł, zapytał jak człowiek, a w sklepie nie było tłumu, to czemu nie? Sklepowi się to bardziej opłacało, klient zadowolony, bo kupił lepsze i taniej, sytuacja win-win!
Ktoś w komentarzach do poprzedniego tematu oburzył się na nazwanie "przemytnikami" ludzi przewożących fajki do UK. Ale ten cudzysłów wcale nie miał za zadanie dodać temu wyrażeniu pejoratywnego wydźwięku. Dla nas to po prostu nie był żaden przemyt, tylko dobrzy klienci. Naprawdę mogliśmy sprzedawać dowolne ilości, nawet pamiętam kilka sytuacji, gdy przychodził facet z paką banknotów i brał za gotówkę po 90 kartonów Marlboro.
Czy mogliśmy tu ugrać coś dla siebie? Oczywiście Jeśli klient kupował fajki już któryś raz, to z czasem orientował się, że są tańsze odmiany. Jak z nami zagadał, a czasem dał dobrego tipa (bo przy 30 kartonach to już było i dla nas ryzyko - pamiętajcie, że na lotnisku kamery i mundurowi są wszędzie), to nie było problemu.
Jak jeszcze dorabiali sobie kasjerzy? Jakieś tipy od klientów to był tylko skromny dodatek. Kasjer mógł sobie dobrze dorobić do pensji, sprzedając alkohol. Na czym polegała sztuczka? Każda butelka miała dwie ceny - do UE i poza nią. Już kojarzcie czy tłumaczyć dalej?
Dla tych, którzy jeszcze nie wiedzą - klient lecący do UE płacił cenę z akcyzą (wyższą), ale na kasę wbijało się towar po cenie niższej. Oczywiście nie przy nim, ale większość nie czekała na paragony. Jak to zrobić, gdy teoretycznie potrzebna jest karta pokładowa? Nie była to przeszkoda, bo numer lotu można było wbić ręcznie.
Możecie zapytać, jak zrobić taki numer, gdy ktoś kupuje kilka butelek, czasem jeszcze inne rzeczy? No cóż, trening czyni mistrza, niektórzy kasjerzy naprawdę szybko liczyli, a że ceny rzadko się zmieniały i były "okrągłe" (do całych złotówek), to co sprytniejsi szybko zliczali zawartość koszyków.
A jak potem nabić te butelki? Nie, nie biegaliśmy po te same butelki i nie nabijaliśmy ich gdy nie było klientów. Pamiętajcie o kamerach Najlepsza metoda - nauczyć się kodów kreskowych na pamięć! Zanim posądzicie mnie o bajkopisarstwo - pozycji, przy których opłacało się coś "zakombinować" nie było jakoś strasznie dużo, poza tym każdy producent ma podobne kody dla produktów, różnią się zazwyczaj 4 ostatnie cyfry. Ja nie znałem wszystkich, zresztą dość krótko pracowałem jako kasjer, ale najlepsi mieli w głowie kody na produkty wszystkich największych krajowych polmosów.
Oczywiście możecie powiedzieć, że to oszustwo, ale nikt specjalnie poszkodowany nie był. Klient oficjalnie i tak zapłaciłby wyższą cenę, a sklepowi bardziej opłacała się sprzedaż duty free.
A gdy ktoś jednak chciał kupić taniej, tak jak z fajkami? Znów - wystarczyło być miłym, chwilę porozmawiać, no i ew. zostawić kasjerowi jakiś napiwek.
Ile dało się w taki sposób "wyciągnąć"? Najlepsi przy dobrych dniach spokojnie dorabiali sobie 500-700 zł dziennie, przy jakichś dobrych trafieniach zdarzało się i ponad tysiąc. Nie musicie mi wierzyć, ale przy średnio 200 klientach dziennie, gdy różnica cen na butelce czasem wynosiła 20-30 złotych - rachunek jest prosty.
Czy kierownictwo sklepu wiedziało? Tak, ale udawali, że niczego nie widzą, bo sklep w zasadzie nic nie tracił. Nie można było być bezczelnym, ale póki stan sklepu się zgadzał, eldorado trwało.
Naszymi klientami nie byli tylko i wyłącznie pasażerowie - to chyba naturalne Strażnicy, służba celna (jej kierownik był stałym klientem, wiecznie jęczącym o zniżki i gifty...), ale też sprzątaczki, a nawet ksiądz z lotniskowej kaplicy. Trzeba było działać w pewnej konspiracji, bo "dobre czasy" na polskich lotniskach już się skończyły, ale obowiązywała zasada "żyj i daj żyć innym", wszyscy robili sobie jakoś przysługi, więc oni mogli sobie coś kupić, a nam czasem ktoś pomagał coś przeszmuglować poza strefę. I tak jakoś się to kręciło.
Spodziewam się naturalnie wiader pomyj w komentarzach, ale nie będę siebie ani nikogo usprawiedliwiał. Może tylko teraz nie zdziwicie się, jak nie dostaniecie paragonu w sklepie na lotnisku, ale z drugiej strony - wiecie, że czasem wystarczy być po prostu miłym