Rozmowa odbywała się w wynajętej przez Zarazakropkakom sali jednego z łódzkich gimnazjów.
– Jeżeli nie można wejść na klatkę schodową, trzeba pewnym, ale smutnym tonem powiedzieć "listonosz".
– Czemu smutnym? – zainteresował się któryś z licznie zgromadzonych kandydatów.
– Żeby osoba, która słyszy nasz głos w domofonie poczuła, jak ciężka jest praca listonosza. Że bardzo jesteśmy zasmuceni zamkniętymi drzwiami. Z takim, rozumiecie państwo przygnębieniem.
"Listooonosz!" – zademonstrował łysy jak kolano pracownik firmy, która dała do gazety ogłoszenie "pracowników działu marketingu zatrudnię" i uznała za zbędne dokończyć ogłoszenie słowami "do roznoszenia ulotek".
– Proszę powiedzieć "listonosz" – łysy wskazał palcem na siedzącego w pierwszym rzędzie absolwenta filologii romańskiej (czekając na rozmowę poszliśmy z kolegą absolwentem na fajkę, stąd wiem).
– Listonosz? – niepewnie zapytał romanista.
– Źle! Proszę nie pytać, tylko oznajmić. Ze smutkiem pan musi oznajmić. Proszę spróbować jeszcze raz.
– Listooonosz – tym razem słowo mogłoby kończyć zdanie "Umieram, a tę śmiertelną ranę zadał mi...".
Prowadzący szkolenie spojrzał na absolwenta podejrzliwie.
– No, lepiej. Teraz pani – padło na malutką blondynkę z pierwszego rzędu.
Już za pierwszym podejściem blondynka zabrzmiała jak matka oznajmująca dziecku z probówki, że po pierwsze probówki nie napełniał Bill
Gates, a po drugie, wybacz dziecko, że cię okłamywałam, ale tak naprawdę to nie była probówka. "A co, mamo?"
Z sali padło kilka sporadycznych klaśnięć.
– Bardzo dobrze, bardzo dobrze. Ale kobiety nie są listonoszami – to po co kazał jej się wysilać? – Pani nie będzie wrzucać ulotek do skrzynek tylko rozdawać przed centrum handlowym. Ale naprawdę bardzo dobrze.
Blondyna pokraśniała, dygnęła i usiadła.
Przez następną godzinę każdy miał okazję kilka razy podszyć się pod pracownika poczty ze skłonnościami samobójczymi, ja musiałem podchodzić do zadania sześć razy, zanim w moim głosie dał się usłyszeć odpowiedni poziom zniechęcenia.
I tak po godzinnym treningu umieliśmy mówić jedno słowo i było to wszystko, co do pracy przy roznoszeniu ulotek było niezbędne, zatem przyszedł czas by odpowiedzieć na pytanie, które zadawało sobie wiele ze zgromadzonych osób.
– A teraz przyszedł czas, by odpowiedzieć sobie na pytanie, które zadaje sobie wiele ze zgromadzonych osób – potwierdził łysy – Zarobki.
Po sali przeszedł szelest, emitowany przez prostujące się i łapiące kierunek uszy zebranych.
– Dziewięć złotych za godzinę... – łysy napisał czerwonym markerem na suchościernej białej tablicy cyfrę dziesięć łamane na
"god", popatrzył chwilę, dopisał "z", popatrzył, postawił za literą "z" kropkę, podrapał się po głowie, zmazał kropkę, popatrzył, zmazał całość, wziął inny mazak, czarny i napisał cyfrę dziewięć łamane na literę "h". Obserwowaliśmy w ciszy tę pantomimę, jak byśmy mieli ogony – zaczęlibyśmy merdać.
– Więc dziewięć złotych za godzinę.. to stawka jaką otrzymacie państwo... po roku... – napisał na dole tablicy "12
mcy" – odsunął się, popatrzył, chciał zetrzeć "mcy", ale nowy mazak był niezmazywalny i napis
"mcy" rozmazał się w czarną plamę. Łysol skrzywił się i odwrócił tablicę w stronę ściany, na tylnej części tablicy jakiś uczeń napisał "Polonista ssa pałę" i żeby nie było wątpliwości, narysował rzecz, którą ssa polonista.
Pomyślałem, że cokolwiek robi ten polonista, nie nauczył dzieciaka prawidłowej koniugacji czasownika "ssać". Po sali przeszedł rechot. Łysol odwrócił się, zobaczył przekaz i machnął ręką.
– Dzieci. – Chyba uznał, że jak nie wyjaśni, będziemy myśleć, że autorem rysunku jest nienawidzący polonisty
wuefista. – Ale na początek zaproponujemy państwu trzy złote. – podniósł palec – za godzinę!
Ogony znieruchomiały.
– Rozdam państwu teraz ankiety do wypełnienia i zróbmy sobie przerwę. Powiedzmy – spojrzał na zegarek – piętnaście minut? A panią poproszę na chwilę – i wspólnie z matką dzieciaka z próbówki wyszedł z sali.
– To skandal, takie pieniądze za dzień ganiania po mrozie – powiedział ktoś z końca sali, rozpoczynając gorącą dyskusję na temat żenującej propozycji zarobków i tegorocznych długoterminowych prognoz meteorologicznych. Uznałem, że
pieniadze, jak pieniądze. Można się zgodzić albo nie, bardziej jednak nie podobała mi się konieczność podszywania pod depresyjnego listonosza. Zostawiłem więc niewypełnioną ankietę i założyłem kurtkę podobnie jak kilka innych osób. Z miejsca nie ruszyły się te, które najgłośniej narzekały na wysokość stawki.
– Spadasz, czy idziesz zapalić? – zapytał mnie romanista.
– Spadam, a ty?
– Ja się jeszcze pośmieję, trzymaj się, powodzenia.
Gdy podaliśmy sobie ręce, do sali wszedł facet w dresie, z piłką do koszykówki, zerknął na napis na suchościernej tablicy, uśmiechnął się szyderczo, położył pod tablicą piłkę i wyszedł. Wyszedłem za nim.
A kilka minut później popełniłem przestępstwo.
Nie, żeby poważne przestępstwo. Przeszedłem przez ulicę.
– Pan! – ryknął głos przede mną przyciągając moją uwagę. Z kępy krzaków wskazując na mnie palcem wychodził strażnik miejski. Gdy uznał, że go widzę, odwrócił rękę do góry i palcem zagilgotał po jajach niewidzialnego wielbłąda.
Rozejrzałem się po bokach, jednak dłoń wyraźnie wskazywała na mnie. Mam zielone światło, o co mu chodzi? Przez głowę przemknęła myśl, żeby popukać się w czoło i pójść swoją drogą, ale na to pojawiła się druga myśl i przypomniała tej pierwszej myśli, że strażnicy miejscy dostali ostatnio jakieś uprawnienia, bo pozawieszali sobie na samochodzikach niebieskie światełka, i to prawdopodobnie coś oznacza. Tu wtrąciła się trzecia myśl, przypominając pozostałym, że takie światełka do tej pory miała tylko policja i niewykluczone, że oprócz kolorowych światełek strażnicy miejscy mogli dostać także prawo do zastrzelenia kogoś na ulicy, lepiej nie ryzykować.
Pierwsza myśl się upierała przez chwilę, żeby olać sprawę, na co się wtrąciłem, powiedziałem, że co nam wisi, podejdziemy, pogadamy, może gość czuje nadchodzący atak padaczki i poprosi mnie o wsadzenie paska w zęby? Trzecia myśl przyznała mi rację, tym bardziej, że jeśli się czuje nadchodzący atak padaczki – nie należy wzywać pomocy ogólnie, tylko wskazać kogoś palcem i powiedzieć "Pan! Proszę mi wsadzić pasek w zęby, bo mam atak padaczki" i wtedy już można spokojnie mieć atak, bo tak wskazana osoba wsadzi pasek. Gdyby zaś poprosić ogólnie – każdy pomyśli
"eee, na pewno nie chodzi o mój pasek, na pewno ktoś inny ma pasek" co może skutkować, że człowiek będzie godzinami leżał niewygodnie bez paska w zębach.
Czwarta myśl powiedziała, że jestem debil, pasek w zębach wkłada się u dentysty, pierwsza myśl zarechotała a ponieważ w mojej głowie to ja decyduję, kto i z kogo może się śmiać zakatrupiłem myśli numer jeden i cztery i podszedłem do strażnika.
Który niestety nie poprosił mnie o wsadzenie paska w zęby, tylko o dokumenty.
– Nazywam się strażnik Jan Obibok i poproszę pana dokumenty.
– Po co?
– Nie wie pan jakie przestępstwo popełnił? – odwrócił się w stronę krzaków i poinformował je – Nie wie, jakie przestępstwo popełnił!
Że co, że biłem się z myślami?
– Przeszłeś pan po drodze dla rowerzystów, ot co. – Strażnik Obibok pokazał pasy, po których... przeszłem.
– Jaja pan sobie robi?
Co najmniej jakbym zapytał, czy pani Obibokowa przypadkiem nie dorabia przy autostradzie.
– Widzisz pan, żebym żartował? – wysyczał. – Przeszłeś pan po drodze dla rowerzystów. Dokumenty!
Podałem dokumenty, bo trzecia myśl połączyła się z zarządem myśli i zarząd przypomniał sobie jakieś informacje, że strażnikom miejskim wolno uprzejmie prosić o ich okazanie. "Co do strzelania do ludzi na ulicy, nadal nie ma pewności" – poinformowała mnie trzecia myśl i z cichym puknięciem zniknęła.
– Panie, a gdzie ta droga dla rowerów? – oglądałem przejście.
– Udaje, że nie widzi? O tu, o – Obibok pokazał na czerwony pas namalowany na boku zebry. Na pasie był też obrazek, przedstawiający jak mógłby wyglądać rower, gdyby na niego patrzeć przez butelkę wódki. Znaki są w Polsce wymyślane przez osoby ze zdecydowanie skrzywioną perspektywą.
– No i co z tego, że ja po tym... przeszłem?
– Panie... – Obibok zajrzał do mojego dowodu – ...panie i10! Pan utrudniał ruch!
– Komu?
– Co komu? – oderwał się od pisania tego, co tam pisał i spojrzał na mnie jak na wariata.
– Komu utrudniałem ruch?
– Rowerzystom! Przecież to jest droga dla rowerów!
– Widzisz pan tu, kurwa, jakieś rowery? – rozejrzałem się. – Oprócz tych namalowanych?
Obibok wyprostował się. Od razu można było poznać, czy w straży ceni się wzrost czy intelekt. Gość miał ze trzy metry wzrostu.
– Panie i10, do tej pory mandat był w wysokości pięćdziesięciu złotych. A za przekleństwa w miejscu – rozejrzał się, pokazał palcem na przystanek – publicznym, będzie jeszcze sto. W sumie sto pieńdziesiąt.
– Co?
– Sto pieńdziesiąt złotych – nadal przepisywał dane z mojego dowodu.
– Panie, kurwa, pytam jakie rowery?!
– Klnij pan, klnij – pokiwał z satysfakcją głową. – Sam się pan pogrążasz. A choćby te rowery, o! – strażnik miejski Obibok pokazał na dwa "górale" pilnowane w krzakach przez niestarannie zamaskowanego drugiego strażnika, który przez lornetkę obserwował ludzi stojących na przystanku pięć metrów od niego. – Nazwisko pana matki?
– i10. Ale panowie nie jechali tylko stali. W dodatku w krzakach.
– Ale mogliśmy jechać. Rodowe nazwisko.
– i9 – traciłem nadzieję. – Panie, nie wygłupiaj się pan.
– Nie wygłupiam się. Zawód?
A co mi tam:
– Listonosz.
Strażnik znieruchomiał. Znieruchomiał długopis w jego rękach. Znieruchomieli ludzie na przystanku. Samochody... nie to, że znieruchomiały, ale wyraźnie zwolniły.
Strażnik oddał mi dokumenty, wyprężył się, spojrzał na mnie ze współczuciem, zasalutował podał mi dowód i powiedział:
– Jest pan wolny. Proszę iść.
Chowałem dowód do portfela, a on dodał:
– I wiesz pan co, panie i10? Poznałem ten ton, wcale pan nie jesteś listonoszem. Ja też zaczynałem od roznoszenia ulotek u
Zarazakropkakom. I pacz pan, do czego doszłem...
Już, już miałem wygłosić wyrazy współczucia, gdy dokończył:
– ..więc panu też może się udać. Do widzenia.
Zajebane z JM. Blog autora >KLIK<
– Jeżeli nie można wejść na klatkę schodową, trzeba pewnym, ale smutnym tonem powiedzieć "listonosz".
– Czemu smutnym? – zainteresował się któryś z licznie zgromadzonych kandydatów.
– Żeby osoba, która słyszy nasz głos w domofonie poczuła, jak ciężka jest praca listonosza. Że bardzo jesteśmy zasmuceni zamkniętymi drzwiami. Z takim, rozumiecie państwo przygnębieniem.
"Listooonosz!" – zademonstrował łysy jak kolano pracownik firmy, która dała do gazety ogłoszenie "pracowników działu marketingu zatrudnię" i uznała za zbędne dokończyć ogłoszenie słowami "do roznoszenia ulotek".
– Proszę powiedzieć "listonosz" – łysy wskazał palcem na siedzącego w pierwszym rzędzie absolwenta filologii romańskiej (czekając na rozmowę poszliśmy z kolegą absolwentem na fajkę, stąd wiem).
– Listonosz? – niepewnie zapytał romanista.
– Źle! Proszę nie pytać, tylko oznajmić. Ze smutkiem pan musi oznajmić. Proszę spróbować jeszcze raz.
– Listooonosz – tym razem słowo mogłoby kończyć zdanie "Umieram, a tę śmiertelną ranę zadał mi...".
Prowadzący szkolenie spojrzał na absolwenta podejrzliwie.
– No, lepiej. Teraz pani – padło na malutką blondynkę z pierwszego rzędu.
Już za pierwszym podejściem blondynka zabrzmiała jak matka oznajmująca dziecku z probówki, że po pierwsze probówki nie napełniał Bill
Gates, a po drugie, wybacz dziecko, że cię okłamywałam, ale tak naprawdę to nie była probówka. "A co, mamo?"
Z sali padło kilka sporadycznych klaśnięć.
– Bardzo dobrze, bardzo dobrze. Ale kobiety nie są listonoszami – to po co kazał jej się wysilać? – Pani nie będzie wrzucać ulotek do skrzynek tylko rozdawać przed centrum handlowym. Ale naprawdę bardzo dobrze.
Blondyna pokraśniała, dygnęła i usiadła.
Przez następną godzinę każdy miał okazję kilka razy podszyć się pod pracownika poczty ze skłonnościami samobójczymi, ja musiałem podchodzić do zadania sześć razy, zanim w moim głosie dał się usłyszeć odpowiedni poziom zniechęcenia.
I tak po godzinnym treningu umieliśmy mówić jedno słowo i było to wszystko, co do pracy przy roznoszeniu ulotek było niezbędne, zatem przyszedł czas by odpowiedzieć na pytanie, które zadawało sobie wiele ze zgromadzonych osób.
– A teraz przyszedł czas, by odpowiedzieć sobie na pytanie, które zadaje sobie wiele ze zgromadzonych osób – potwierdził łysy – Zarobki.
Po sali przeszedł szelest, emitowany przez prostujące się i łapiące kierunek uszy zebranych.
– Dziewięć złotych za godzinę... – łysy napisał czerwonym markerem na suchościernej białej tablicy cyfrę dziesięć łamane na
"god", popatrzył chwilę, dopisał "z", popatrzył, postawił za literą "z" kropkę, podrapał się po głowie, zmazał kropkę, popatrzył, zmazał całość, wziął inny mazak, czarny i napisał cyfrę dziewięć łamane na literę "h". Obserwowaliśmy w ciszy tę pantomimę, jak byśmy mieli ogony – zaczęlibyśmy merdać.
– Więc dziewięć złotych za godzinę.. to stawka jaką otrzymacie państwo... po roku... – napisał na dole tablicy "12
mcy" – odsunął się, popatrzył, chciał zetrzeć "mcy", ale nowy mazak był niezmazywalny i napis
"mcy" rozmazał się w czarną plamę. Łysol skrzywił się i odwrócił tablicę w stronę ściany, na tylnej części tablicy jakiś uczeń napisał "Polonista ssa pałę" i żeby nie było wątpliwości, narysował rzecz, którą ssa polonista.
Pomyślałem, że cokolwiek robi ten polonista, nie nauczył dzieciaka prawidłowej koniugacji czasownika "ssać". Po sali przeszedł rechot. Łysol odwrócił się, zobaczył przekaz i machnął ręką.
– Dzieci. – Chyba uznał, że jak nie wyjaśni, będziemy myśleć, że autorem rysunku jest nienawidzący polonisty
wuefista. – Ale na początek zaproponujemy państwu trzy złote. – podniósł palec – za godzinę!
Ogony znieruchomiały.
– Rozdam państwu teraz ankiety do wypełnienia i zróbmy sobie przerwę. Powiedzmy – spojrzał na zegarek – piętnaście minut? A panią poproszę na chwilę – i wspólnie z matką dzieciaka z próbówki wyszedł z sali.
– To skandal, takie pieniądze za dzień ganiania po mrozie – powiedział ktoś z końca sali, rozpoczynając gorącą dyskusję na temat żenującej propozycji zarobków i tegorocznych długoterminowych prognoz meteorologicznych. Uznałem, że
pieniadze, jak pieniądze. Można się zgodzić albo nie, bardziej jednak nie podobała mi się konieczność podszywania pod depresyjnego listonosza. Zostawiłem więc niewypełnioną ankietę i założyłem kurtkę podobnie jak kilka innych osób. Z miejsca nie ruszyły się te, które najgłośniej narzekały na wysokość stawki.
– Spadasz, czy idziesz zapalić? – zapytał mnie romanista.
– Spadam, a ty?
– Ja się jeszcze pośmieję, trzymaj się, powodzenia.
Gdy podaliśmy sobie ręce, do sali wszedł facet w dresie, z piłką do koszykówki, zerknął na napis na suchościernej tablicy, uśmiechnął się szyderczo, położył pod tablicą piłkę i wyszedł. Wyszedłem za nim.
A kilka minut później popełniłem przestępstwo.
Nie, żeby poważne przestępstwo. Przeszedłem przez ulicę.
– Pan! – ryknął głos przede mną przyciągając moją uwagę. Z kępy krzaków wskazując na mnie palcem wychodził strażnik miejski. Gdy uznał, że go widzę, odwrócił rękę do góry i palcem zagilgotał po jajach niewidzialnego wielbłąda.
Rozejrzałem się po bokach, jednak dłoń wyraźnie wskazywała na mnie. Mam zielone światło, o co mu chodzi? Przez głowę przemknęła myśl, żeby popukać się w czoło i pójść swoją drogą, ale na to pojawiła się druga myśl i przypomniała tej pierwszej myśli, że strażnicy miejscy dostali ostatnio jakieś uprawnienia, bo pozawieszali sobie na samochodzikach niebieskie światełka, i to prawdopodobnie coś oznacza. Tu wtrąciła się trzecia myśl, przypominając pozostałym, że takie światełka do tej pory miała tylko policja i niewykluczone, że oprócz kolorowych światełek strażnicy miejscy mogli dostać także prawo do zastrzelenia kogoś na ulicy, lepiej nie ryzykować.
Pierwsza myśl się upierała przez chwilę, żeby olać sprawę, na co się wtrąciłem, powiedziałem, że co nam wisi, podejdziemy, pogadamy, może gość czuje nadchodzący atak padaczki i poprosi mnie o wsadzenie paska w zęby? Trzecia myśl przyznała mi rację, tym bardziej, że jeśli się czuje nadchodzący atak padaczki – nie należy wzywać pomocy ogólnie, tylko wskazać kogoś palcem i powiedzieć "Pan! Proszę mi wsadzić pasek w zęby, bo mam atak padaczki" i wtedy już można spokojnie mieć atak, bo tak wskazana osoba wsadzi pasek. Gdyby zaś poprosić ogólnie – każdy pomyśli
"eee, na pewno nie chodzi o mój pasek, na pewno ktoś inny ma pasek" co może skutkować, że człowiek będzie godzinami leżał niewygodnie bez paska w zębach.
Czwarta myśl powiedziała, że jestem debil, pasek w zębach wkłada się u dentysty, pierwsza myśl zarechotała a ponieważ w mojej głowie to ja decyduję, kto i z kogo może się śmiać zakatrupiłem myśli numer jeden i cztery i podszedłem do strażnika.
Który niestety nie poprosił mnie o wsadzenie paska w zęby, tylko o dokumenty.
– Nazywam się strażnik Jan Obibok i poproszę pana dokumenty.
– Po co?
– Nie wie pan jakie przestępstwo popełnił? – odwrócił się w stronę krzaków i poinformował je – Nie wie, jakie przestępstwo popełnił!
Że co, że biłem się z myślami?
– Przeszłeś pan po drodze dla rowerzystów, ot co. – Strażnik Obibok pokazał pasy, po których... przeszłem.
– Jaja pan sobie robi?
Co najmniej jakbym zapytał, czy pani Obibokowa przypadkiem nie dorabia przy autostradzie.
– Widzisz pan, żebym żartował? – wysyczał. – Przeszłeś pan po drodze dla rowerzystów. Dokumenty!
Podałem dokumenty, bo trzecia myśl połączyła się z zarządem myśli i zarząd przypomniał sobie jakieś informacje, że strażnikom miejskim wolno uprzejmie prosić o ich okazanie. "Co do strzelania do ludzi na ulicy, nadal nie ma pewności" – poinformowała mnie trzecia myśl i z cichym puknięciem zniknęła.
– Panie, a gdzie ta droga dla rowerów? – oglądałem przejście.
– Udaje, że nie widzi? O tu, o – Obibok pokazał na czerwony pas namalowany na boku zebry. Na pasie był też obrazek, przedstawiający jak mógłby wyglądać rower, gdyby na niego patrzeć przez butelkę wódki. Znaki są w Polsce wymyślane przez osoby ze zdecydowanie skrzywioną perspektywą.
– No i co z tego, że ja po tym... przeszłem?
– Panie... – Obibok zajrzał do mojego dowodu – ...panie i10! Pan utrudniał ruch!
– Komu?
– Co komu? – oderwał się od pisania tego, co tam pisał i spojrzał na mnie jak na wariata.
– Komu utrudniałem ruch?
– Rowerzystom! Przecież to jest droga dla rowerów!
– Widzisz pan tu, kurwa, jakieś rowery? – rozejrzałem się. – Oprócz tych namalowanych?
Obibok wyprostował się. Od razu można było poznać, czy w straży ceni się wzrost czy intelekt. Gość miał ze trzy metry wzrostu.
– Panie i10, do tej pory mandat był w wysokości pięćdziesięciu złotych. A za przekleństwa w miejscu – rozejrzał się, pokazał palcem na przystanek – publicznym, będzie jeszcze sto. W sumie sto pieńdziesiąt.
– Co?
– Sto pieńdziesiąt złotych – nadal przepisywał dane z mojego dowodu.
– Panie, kurwa, pytam jakie rowery?!
– Klnij pan, klnij – pokiwał z satysfakcją głową. – Sam się pan pogrążasz. A choćby te rowery, o! – strażnik miejski Obibok pokazał na dwa "górale" pilnowane w krzakach przez niestarannie zamaskowanego drugiego strażnika, który przez lornetkę obserwował ludzi stojących na przystanku pięć metrów od niego. – Nazwisko pana matki?
– i10. Ale panowie nie jechali tylko stali. W dodatku w krzakach.
– Ale mogliśmy jechać. Rodowe nazwisko.
– i9 – traciłem nadzieję. – Panie, nie wygłupiaj się pan.
– Nie wygłupiam się. Zawód?
A co mi tam:
– Listonosz.
Strażnik znieruchomiał. Znieruchomiał długopis w jego rękach. Znieruchomieli ludzie na przystanku. Samochody... nie to, że znieruchomiały, ale wyraźnie zwolniły.
Strażnik oddał mi dokumenty, wyprężył się, spojrzał na mnie ze współczuciem, zasalutował podał mi dowód i powiedział:
– Jest pan wolny. Proszę iść.
Chowałem dowód do portfela, a on dodał:
– I wiesz pan co, panie i10? Poznałem ten ton, wcale pan nie jesteś listonoszem. Ja też zaczynałem od roznoszenia ulotek u
Zarazakropkakom. I pacz pan, do czego doszłem...
Już, już miałem wygłosić wyrazy współczucia, gdy dokończył:
– ..więc panu też może się udać. Do widzenia.
Zajebane z JM. Blog autora >KLIK<