Obstaję przy swoim - płaćcie ludziom więcej.
Po felietonie “Zanim znowu wyśmiejecie związkowców” przeczytałem, że jestem socjalistą. Mam na to całkiem kapitalistyczną odpowiedź.
Eryk Stankunowicz, I zastępca redaktora naczelnego magazynu ''Forbes''.
Tydzień temu, kiedy na ulicach Warszawy zaczynali się gromadzić demonstranci, popełniłem felieton "Zanim znów wyśmiejecie związkowców", w którym delikatnie zwróciłem uwagę, że chóralne z nich drwiny niekoniecznie mają sens, bo główny problem jaki sygnalizują - niskie zarobki - jest też problemem całej polskiej gospodarki. A więc również pośrednio przedsiębiorców i menedżerów, podstawowej grupy czytelniczej Forbesa, do których tym samym zwróciłem się z zachętą podnoszenia płac, gdy pozwalają na to rosnące zyski firm, którymi zarządzają.
Trafiłem w jakiś czuły punkt, na co wskazuje natężenie komentarzy pod tekstem i ponad 2 tysiące lajków na Facebook’u. Dowiedziałem się m.in, że jestem socjalistą, wspieram mentalność ofiar, ewentualnie nie rozumiem problemów polskich przedsiębiorców. Tak czy owak nie powinienem pracować w wolnorynkowym Forbesie, tym bardziej jako redaktor.
Przez kolejne dni teza zawarta w tekście rezonowała też mediach. We wtorek na przykład z “niektórych publicystów”, którzy widzą związek między zwiększaniem udziału wynagrodzeń w PKB a gospodarczą koniunkturą pokpiwał w Gazecie Wyborczej Witold Gadomski. W środę wsparł go Leszek Balcerowicz nazywając administracyjne pomysły z podnoszeniem płac naiwnym ultralewicowym keynesizmem.
Cenię sobie zdanie Leszka Balcerowicza oraz zazwyczaj mądrą i wnikliwą publicystykę Witolda Gadomskiego. I zgadzam się z nimi, że nie należy podnosić płac na polityczny rozkaz. Ale też uważam - co im chyba wydaje się herezją - że w Polsce AD 2013 różnica między wzrostem wydajności pracy a wzrostem kosztów pracy jest już na tyle znacząca, że zwiększanie płac, tam gdzie to możliwe, dobrze by gospodarce zrobiło. Zwiększyłoby konsumpcję, która jako że odpowiada za 2/3 PKB, najszybciej przełożyłaby się na wzrost gospodarczy. Dobrze byłoby o tym porozmawiać bez uprzedzeń zamiast ograniczać się do haseł czy erystycznych chwytów.
Kiedy zatem Witold Gadomski jako argument w obronie naszego płacowego status quo przywołuje przykład Grecji, którą podwyżki wynagrodzeń doprowadziły do utraty konkurencyjności, to sprowadzając rzecz do absurdu popełnia myślowe nadużycie. W Grecji - że posłużę się jego własnymi słowami - po wstąpieniu do Unii płace przez wiele lat rosły szybciej niż wydajność. A czy ja się domagam, żebyśmy wszyscy zarabiali nagle dwa razy więcej? Zwracam jedynie uwagę, że wydajność pracy rośnie w Polsce dość szybko, ale płace już nie.
Jak pokazują dane Eurostatu przez ostatnie 12 lat jednostkowe koszty pracy w Polsce wzrosły o prawie 14 procent, a realna wydajność pracy przypadającą na jednego zatrudnionego wzrosła o prawie 44 procent (dane OECD). Szybszy wzrost wydajności pracy niż realnych jednostkowych kosztów pracy jest oczywiście zjawiskiem prorozwojowym, ale my tu mamy dwie zmienne, które zamiast podążać za sobą, się oddalają. W Niemczech, choć z silnymi wahaniami w tym samym okresie było to odpowiednio 9 i 8 procent, czyli po tyle samo wzrosły koszty pracy co wydajność. Bardzo możliwe, że w Polsce są też inne zmienne, które podrażają koszty pracodawcom – widać to choćby w rankingach swobody działalności gospodarczej, gdzie Niemcy są dużo wyżej od Polski.
Może więc czas na refleksję dokąd nas to zjawisko prowadzi, bo jednym z jego efektów może być efekt wypychania zatrudnienia do sektora publicznego ze średnią płacą wyższą niż sektor prywatny. Jakiego więc modelu społeczeństwa i Polski chcemy? Niwelacji klasy średniej? Kolejnych fal emigracji? Rozrostu sektora publicznego, w tym biurokracji?
Ja wiem, że w gospodarce opartej na wiedzy, technologiach i innowacjach będzie potrzeba coraz więcej wyspecjalizowanych pracowników, a coraz mniej prostej siły roboczej, zarówno fizycznej jak i biurowej. Już w połowie lat 90. sugestywnie opisali ten proces politolodzy jak Toffler (Trzecia fala) czy Rifkin (“Koniec Pracy”). W najbliższym wydaniu Forbesa nawiążemy do tego tematu tekstem “Koniec świata Białych Kołnierzyków”. Tytuł mówi sam za siebie, więc gdy Gadomski tytułuje swój pamflet na roszczenia płacowe słowami “Związki bronią starego świata” zgadzam się, że luksusu w miarę stałej pracy, zwłaszcza w przemyśle nie da się utrzymać.
Warto jednak przy okazji zastanowić się co zrobić z pracownikami z tego starego świata, nie wszyscy przecież zostaną wysoko wykwalifikowanymi specjalistami, nie dla każdego znajdzie się zajęcie w usługach (i popyt na nie). Skoro ekonomia jest nauką społeczną, to porozmawiajmy o ludziach, którzy są jej podmiotem, także o ich zarobkach. Żaden wstyd. Nawet dla osoby deklarującej poglądy liberalne.
A skoro już o etykietach i poglądach. Każdy ma swoje doświadczenie pokoleniowe. Dla tzw. “pokolenia 68” były to marcowe strajki i Dworzec Gdański, co dziś widać np. po sposobie filtrowania rzeczywistości w Gazecie Wyborczej, którą ludzie dojrzewający w tamtym czasie nadal kierują. Dla odmiany 20-30 latków z “pokolenia Y” pochłania dziś udział w globalizacji i alternatywna rzeczywistość internetu, zwłaszcza Facebooka.
Ja przeżywałem najgłębiej końcówkę lat 80. stojącą pod znakiem starań o odzyskanie przez nasz kraj niepodległości i zmianę ustroju politycznego, co potem socjologowie nazwali “doświadczeniem Solidarności”. Dlatego choć w życiu osobistym stawiam na indywidualną zaradność, nie zapominam, że jestem częścią większej wspólnoty, której jestem winien solidaryzm, mający tyle wspólnego z socjalizmem, że jest na “s”.
Wróćmy jednak do faktów i zastanówmy się co konkretnie można zrobić, żeby - trawestując klasyka – firmy rosły w siłę i ludzie żyli dostatniej. Jeden z komentatorów pod poprzednim moim tekstem zwrócił uwagę, że małe i średnie firmy wypracowując ok. 75 proc. PKB i zatrudniając 70 proc. pracowników w Polsce płacą tyle, ile mogą. I że, cytuję: “podnosząc pracownikowi wynagrodzenie o 100 zł dodatkowo ok. 60 zł trzeba zapłacić państwu”. Oczywiście zdaję sobie z tego sprawę, jak i z innych powodów administracyjnych oraz makroekonomicznych, które powstrzymują firmy od inwestowania, zatrudniania nowych pracowników i płacenia więcej.
Dlatego uważam za bardzo szkodliwe pomysły zwiększania obciążeń firm, w tym - postulowanego przez związki zawodowe - podniesienia składek na ZUS. Składki i podatki w Polsce są już za wysokie - kraje Europy Zachodniej, gdy były na naszym obecnym poziomie rozwoju gospodarczego, zabierały ludziom znacznie mniej. “Gdyby gospodarka polska była bardziej atrakcyjna i elastyczna, czyli tworzyła więcej różnych miejsc pracy, to konkurencja o pracowników zmuszałaby do racjonalnego podnoszenia płac w sektorze prywatnym, wraz ze wzrostem wydajności. Ale nasi politycy nie chcą uwolnić gospodarki, więc pracodawcy prywatni nie będą ryzykować przeinwestowania i nie ruszą oszczędności firm” - zwraca mi uwagę ekonomista Rafał Antczak, wiceprezes Deloitte, który chciał kiedyś w Polsce wprowadzić podatek liniowy.
Pełna zgoda, rząd powinien dążyć do maksymalnego ułatwienia działalności gospodarczej - domagamy się tego w Forbesie od lat (jak chcecie to sprawdźcie na przykład co pisaliśmy ostatnio o państwowych kontrolach). Nie oczekuję, że pracodawcy rozwiążą problemy makroekonomiczne. Od tego są rząd i inne agendy państwa jak NBP.
Przypominam raz jeszcze, że mój tekst stanowił ZACHĘTĘ do płacenia więcej, tak jak robił to Henry Ford, żeby pracownicy mieli za co kupować u niego samochody. Wszyscy jedziemy na jednym wózku. A to, że gospodarka w Polsce kuleje i może nie pokonać pułapki średniego poziomu rozwoju gospodarczego, staje się realnym zagrożeniem. Wtedy przykłady Argentyny, czy Grecji rzeczywiście będą adekwatne dla każdego Polaka mądrego po szkodzie.
źródło: forbes.pl/stankunowicz-obstaje-przy-swoim-placcie-ludziom-wiecej,artyk...
Po felietonie “Zanim znowu wyśmiejecie związkowców” przeczytałem, że jestem socjalistą. Mam na to całkiem kapitalistyczną odpowiedź.
Eryk Stankunowicz, I zastępca redaktora naczelnego magazynu ''Forbes''.
Tydzień temu, kiedy na ulicach Warszawy zaczynali się gromadzić demonstranci, popełniłem felieton "Zanim znów wyśmiejecie związkowców", w którym delikatnie zwróciłem uwagę, że chóralne z nich drwiny niekoniecznie mają sens, bo główny problem jaki sygnalizują - niskie zarobki - jest też problemem całej polskiej gospodarki. A więc również pośrednio przedsiębiorców i menedżerów, podstawowej grupy czytelniczej Forbesa, do których tym samym zwróciłem się z zachętą podnoszenia płac, gdy pozwalają na to rosnące zyski firm, którymi zarządzają.
Trafiłem w jakiś czuły punkt, na co wskazuje natężenie komentarzy pod tekstem i ponad 2 tysiące lajków na Facebook’u. Dowiedziałem się m.in, że jestem socjalistą, wspieram mentalność ofiar, ewentualnie nie rozumiem problemów polskich przedsiębiorców. Tak czy owak nie powinienem pracować w wolnorynkowym Forbesie, tym bardziej jako redaktor.
Przez kolejne dni teza zawarta w tekście rezonowała też mediach. We wtorek na przykład z “niektórych publicystów”, którzy widzą związek między zwiększaniem udziału wynagrodzeń w PKB a gospodarczą koniunkturą pokpiwał w Gazecie Wyborczej Witold Gadomski. W środę wsparł go Leszek Balcerowicz nazywając administracyjne pomysły z podnoszeniem płac naiwnym ultralewicowym keynesizmem.
Cenię sobie zdanie Leszka Balcerowicza oraz zazwyczaj mądrą i wnikliwą publicystykę Witolda Gadomskiego. I zgadzam się z nimi, że nie należy podnosić płac na polityczny rozkaz. Ale też uważam - co im chyba wydaje się herezją - że w Polsce AD 2013 różnica między wzrostem wydajności pracy a wzrostem kosztów pracy jest już na tyle znacząca, że zwiększanie płac, tam gdzie to możliwe, dobrze by gospodarce zrobiło. Zwiększyłoby konsumpcję, która jako że odpowiada za 2/3 PKB, najszybciej przełożyłaby się na wzrost gospodarczy. Dobrze byłoby o tym porozmawiać bez uprzedzeń zamiast ograniczać się do haseł czy erystycznych chwytów.
Kiedy zatem Witold Gadomski jako argument w obronie naszego płacowego status quo przywołuje przykład Grecji, którą podwyżki wynagrodzeń doprowadziły do utraty konkurencyjności, to sprowadzając rzecz do absurdu popełnia myślowe nadużycie. W Grecji - że posłużę się jego własnymi słowami - po wstąpieniu do Unii płace przez wiele lat rosły szybciej niż wydajność. A czy ja się domagam, żebyśmy wszyscy zarabiali nagle dwa razy więcej? Zwracam jedynie uwagę, że wydajność pracy rośnie w Polsce dość szybko, ale płace już nie.
Jak pokazują dane Eurostatu przez ostatnie 12 lat jednostkowe koszty pracy w Polsce wzrosły o prawie 14 procent, a realna wydajność pracy przypadającą na jednego zatrudnionego wzrosła o prawie 44 procent (dane OECD). Szybszy wzrost wydajności pracy niż realnych jednostkowych kosztów pracy jest oczywiście zjawiskiem prorozwojowym, ale my tu mamy dwie zmienne, które zamiast podążać za sobą, się oddalają. W Niemczech, choć z silnymi wahaniami w tym samym okresie było to odpowiednio 9 i 8 procent, czyli po tyle samo wzrosły koszty pracy co wydajność. Bardzo możliwe, że w Polsce są też inne zmienne, które podrażają koszty pracodawcom – widać to choćby w rankingach swobody działalności gospodarczej, gdzie Niemcy są dużo wyżej od Polski.
Może więc czas na refleksję dokąd nas to zjawisko prowadzi, bo jednym z jego efektów może być efekt wypychania zatrudnienia do sektora publicznego ze średnią płacą wyższą niż sektor prywatny. Jakiego więc modelu społeczeństwa i Polski chcemy? Niwelacji klasy średniej? Kolejnych fal emigracji? Rozrostu sektora publicznego, w tym biurokracji?
Ja wiem, że w gospodarce opartej na wiedzy, technologiach i innowacjach będzie potrzeba coraz więcej wyspecjalizowanych pracowników, a coraz mniej prostej siły roboczej, zarówno fizycznej jak i biurowej. Już w połowie lat 90. sugestywnie opisali ten proces politolodzy jak Toffler (Trzecia fala) czy Rifkin (“Koniec Pracy”). W najbliższym wydaniu Forbesa nawiążemy do tego tematu tekstem “Koniec świata Białych Kołnierzyków”. Tytuł mówi sam za siebie, więc gdy Gadomski tytułuje swój pamflet na roszczenia płacowe słowami “Związki bronią starego świata” zgadzam się, że luksusu w miarę stałej pracy, zwłaszcza w przemyśle nie da się utrzymać.
Warto jednak przy okazji zastanowić się co zrobić z pracownikami z tego starego świata, nie wszyscy przecież zostaną wysoko wykwalifikowanymi specjalistami, nie dla każdego znajdzie się zajęcie w usługach (i popyt na nie). Skoro ekonomia jest nauką społeczną, to porozmawiajmy o ludziach, którzy są jej podmiotem, także o ich zarobkach. Żaden wstyd. Nawet dla osoby deklarującej poglądy liberalne.
A skoro już o etykietach i poglądach. Każdy ma swoje doświadczenie pokoleniowe. Dla tzw. “pokolenia 68” były to marcowe strajki i Dworzec Gdański, co dziś widać np. po sposobie filtrowania rzeczywistości w Gazecie Wyborczej, którą ludzie dojrzewający w tamtym czasie nadal kierują. Dla odmiany 20-30 latków z “pokolenia Y” pochłania dziś udział w globalizacji i alternatywna rzeczywistość internetu, zwłaszcza Facebooka.
Ja przeżywałem najgłębiej końcówkę lat 80. stojącą pod znakiem starań o odzyskanie przez nasz kraj niepodległości i zmianę ustroju politycznego, co potem socjologowie nazwali “doświadczeniem Solidarności”. Dlatego choć w życiu osobistym stawiam na indywidualną zaradność, nie zapominam, że jestem częścią większej wspólnoty, której jestem winien solidaryzm, mający tyle wspólnego z socjalizmem, że jest na “s”.
Wróćmy jednak do faktów i zastanówmy się co konkretnie można zrobić, żeby - trawestując klasyka – firmy rosły w siłę i ludzie żyli dostatniej. Jeden z komentatorów pod poprzednim moim tekstem zwrócił uwagę, że małe i średnie firmy wypracowując ok. 75 proc. PKB i zatrudniając 70 proc. pracowników w Polsce płacą tyle, ile mogą. I że, cytuję: “podnosząc pracownikowi wynagrodzenie o 100 zł dodatkowo ok. 60 zł trzeba zapłacić państwu”. Oczywiście zdaję sobie z tego sprawę, jak i z innych powodów administracyjnych oraz makroekonomicznych, które powstrzymują firmy od inwestowania, zatrudniania nowych pracowników i płacenia więcej.
Dlatego uważam za bardzo szkodliwe pomysły zwiększania obciążeń firm, w tym - postulowanego przez związki zawodowe - podniesienia składek na ZUS. Składki i podatki w Polsce są już za wysokie - kraje Europy Zachodniej, gdy były na naszym obecnym poziomie rozwoju gospodarczego, zabierały ludziom znacznie mniej. “Gdyby gospodarka polska była bardziej atrakcyjna i elastyczna, czyli tworzyła więcej różnych miejsc pracy, to konkurencja o pracowników zmuszałaby do racjonalnego podnoszenia płac w sektorze prywatnym, wraz ze wzrostem wydajności. Ale nasi politycy nie chcą uwolnić gospodarki, więc pracodawcy prywatni nie będą ryzykować przeinwestowania i nie ruszą oszczędności firm” - zwraca mi uwagę ekonomista Rafał Antczak, wiceprezes Deloitte, który chciał kiedyś w Polsce wprowadzić podatek liniowy.
Pełna zgoda, rząd powinien dążyć do maksymalnego ułatwienia działalności gospodarczej - domagamy się tego w Forbesie od lat (jak chcecie to sprawdźcie na przykład co pisaliśmy ostatnio o państwowych kontrolach). Nie oczekuję, że pracodawcy rozwiążą problemy makroekonomiczne. Od tego są rząd i inne agendy państwa jak NBP.
Przypominam raz jeszcze, że mój tekst stanowił ZACHĘTĘ do płacenia więcej, tak jak robił to Henry Ford, żeby pracownicy mieli za co kupować u niego samochody. Wszyscy jedziemy na jednym wózku. A to, że gospodarka w Polsce kuleje i może nie pokonać pułapki średniego poziomu rozwoju gospodarczego, staje się realnym zagrożeniem. Wtedy przykłady Argentyny, czy Grecji rzeczywiście będą adekwatne dla każdego Polaka mądrego po szkodzie.
źródło: forbes.pl/stankunowicz-obstaje-przy-swoim-placcie-ludziom-wiecej,artyk...