Starszy pan, niemal ze wzruszeniem, opowiadał mi, jak pod koniec II wojny światowej do Zagórza Śląskiego wjechał oddział płk. Wiaczesława Iwanowicza Moskwina. W budynku sanatorium dla dzieci czerwonoarmiści odkryli skradzione z Polski obrazy: Matejki, Gierymskiego, Lentza, Brandta, Gersona i wielu innych. Moskwin rozkazał przygotować wielkie paki i skrzynie na znalezione skarby, a następnie przewieźć je „do starannej konserwacji” w pracowni przy muzeum w Leningradzie. I tak, w lipcu 1945 r., zapakowane dzieła (m.in. 163 złocone ramy, pięknie oprawione w skórę książki, rulony, szkice i rysunki) pojechały w sześciu samochodach ciężarowych do Leningradu. W skrzyniach były też obrazy: „Stańczyk” Matejki i „Wyjazd Jana III Sobieskiego z Wilanowa” Brandta. One wróciły do Polski w latach 50. XX w., trzy inne obrazy w latach 60.
Starszy pan, który poznał tę historię od samego Moskwina, tłumaczył mi, jak wspaniałą rzecz zrobił radziecki oficer dla naszych zbiorów. Gdyby nie on, być może nigdy nie zobaczylibyśmy „Stańczyka”! Jednak słuchając tej historii, jakoś nie mogłam oprzeć się natarczywej myśli: ile z tych skrzyń zostało w Moskwie i zalega gdzieś w tamtejszych przepastnych magazynach?
Starszy pan, który poznał tę historię od samego Moskwina, tłumaczył mi, jak wspaniałą rzecz zrobił radziecki oficer dla naszych zbiorów. Gdyby nie on, być może nigdy nie zobaczylibyśmy „Stańczyka”! Jednak słuchając tej historii, jakoś nie mogłam oprzeć się natarczywej myśli: ile z tych skrzyń zostało w Moskwie i zalega gdzieś w tamtejszych przepastnych magazynach?