Zacznę od pochwalenia się-mam koleżankę z Francji.
Koleżanka po studiach, ładna, mądra i do pewnego czasu myślałem że inteligentna.
Koleżanka poznała będąc na stażu w Berlinie pewnego...hmmm... czekoladowoskórego jegomościa.
Zaraz powiecie: "A co ci do tego, Scorpion? Ich związek, ich sprawa!".
Zgoda, jak najbardziej. Jeszcze jak.
Ale zaczynam uważać ich sprawy jako swoje, jeśli w mojej obecności jej nutellowoskóry wybranek serca zdziela jej srogiego liścia tylko dlatego, że zamiast siedzieć po przeciwnych stronach stołu, siedzimy po tej samej oglądając telewizję i pijąc kawę, gdy ten wraca do domu(kremusiowy jegomość wraca, nie telewizor ani stolik), a mojej osoby wyraźnie się boi, bo po moim krzyknięciu słów kilka na temat traktowania białogłów i mojej osobistej opinii względem niego, znika jak kamfora.
Krótka pogadanka z koleżanką o biciu, o tym co pomimo szanowania kultur wszelkich męski przedstawiciel homo sapiens powinien zrobić a czego nie i zbieram się do domu.
Dwa dni później, dowiaduję się od wspólnych znajomych że jestem... rasistą! Bo "terroryzuję" koleżance chłopaka, tylko dlatego że ją... "klepnął lekko po twarzy"(drogie panie, żeby was nigdy tak żaden nie klepał) i w ogóle wpierniczam się w ich związek, szukam dziury w całym tylko dlatego, że jej facet jest czarny!
Jeśli lubi być "klepana" ok, trudno-jedną znajomą mniej.