Osiemdziesięciosiedmioletni dziś Zbigniew Lubieniecki odważył się opowiedzieć[lub wg. innych wymyślić] swoją niezwykłą historię. W wieku szesnastu lat rozpoczął swoją prywatną wojnę ze Związkiem Radzieckim, dokonując serii zamachów na żołnierzy okupujących Polskę.
W lipcu 1945 roku był w ZSRR. Szedł z matką, kiedy powożący przejeżdżającą obok dwukółką Rosjanin zdzielił kobietę pejczem przez plecy. Ot tak, bez powodu. Na koszuli pojawiła się krwawa plama.
Piętnastoletniego Zbyszka ogarnęła wściekłość. „Powiedziałem sobie: 'Ja was jeszcze wszystkich utłukę! Nie spocznę, dopóki nie ubiję co najmniej stu'” – wspomina w "Łowcy", książce dokumentującej jego historię.
Narodziny łowcy
Lubieniecki miał dziesięć lat, gdy wraz z matką i siostrami został zesłany na Syberię. Napatrzył się na cierpienia Polaków w ZSRR. Dopiero po latach dowiedział się, że jego ojciec był jedną z ofiar zbrodni katyńskiej – zamordowano go w Twerze.
Kiedy w 1946 roku pozostali przy życiu członkowie rodziny Lubienieckiego uzyskali zezwolenie na repatriację, młody arystokrata nie mógł się nadziwić, że w Polsce… jest chleba pod dostatkiem. Trafił na zachód Polski i latem 1946 roku zaczął pracować w Dębnie Lubuskim, w rozlewni piwa i wytwórni wód gazowanych. Rozwoził towar po okolicy. Zajęcie mu się podobało, ale doznał bolesnego rozczarowania: znów zobaczył „władców”.
Chcesz iść do kina – nie można, seans zamknięty dla Sowietów. Polacy jak bydło stłoczeni w dworcowych poczekalniach, a w sąsiednich, dużych salach oni, żołnierze Armii Radzieckiej. Przestępczość wśród czerwonoarmistów była zastraszająca, a przykład szedł z góry. W 1945 roku generałowie wywozili łupy wagonami, oficerowie – samochodami. Sowiecka poczta, w ramach wspierania „wysiłku wojennego”, zwalniała paczki z „trofiejami” od opłat.
Tak zwane Ziemie Odzyskane były traktowane przez Armię Radziecką jako tereny wroga. Żyło się tu wciąż jak na Dzikim Zachodzie. Siła była ponad prawem, a siłą dysponowali Sowieci. Ich ulubioną rozrywką było picie wódki.
Po alkoholu hamulce moralne puszczały – stąd kradzieże, rabunki, a nawet gwałty i zabójstwa. Polacy starali się przed tym bronić: poruszali się w większych grupach, nie opuszczali domów po zmroku. Kto mógł, „wchodził w posiadanie” broni, o którą było łatwiej niż o kostkę masła.
Nic więc dziwnego, że również młody Lubieniecki woził radziecki pistolet maszynowy PPSz (popularną pepeszę) pod siedzeniem.
Pierwsze ofiary
Miał 16 lat, gdy zabił po raz pierwszy. Była jesień 1946 roku. Ruszył z dostawą do Mieszkowic, gdy drogę zastąpił mu rosyjski patrol. Obskoczyło go trzech żołnierzy: – Dawaj piwo! Grozili bronią. Sterroryzowali młodego kierowcę, ściągnęli skrzynkę z platformy. – Wyciągnąłem pepeszę, przejechałem po nich. Wrzuciłem pistolet i dwa karabiny na skrzynię, ciała odciągnąłem w krzaki i pognałem dalej – wspomina Lubieniecki.
Dwudziesty drugi lipca 1947 roku, Dębno Lubuskie. Na obchody komunistycznego święta przyjechały trzy ciężarówki z rosyjskimi żołnierzami. Nikt nie pilnował samochodów. Lubieniecki w jednym z nich odkręcił korek od baku, wcisnął nasączoną benzyną szmatę i podpalił. Żaden człowiek nie zginął, ale z pojazdu został tylko szkielet.
Kilka tygodni później, miasteczko Moryń. Na jeziorze dwie łodzie, w nich sowieccy żołnierze. Strzelił. Nie wie, ilu zabił – może dwóch, może trzech? Schował broń i uciekł. Zatrzymał go rosyjski patrol, ale udało mu się wyłgać. Miał szczęście.
Na polowaniu
Starał się nie wozić broni ze sobą, bo wiedział, że w razie kontroli grozi mu „czapa”, czyli śmierć. Zostawiał więc karabiny i pistolety w tych miejscach, do których często jeździł. Ten podręczny arsenał był zawsze gotów do użycia.
Posługiwał się pepeszą, miał też mosina, przedwojenny karabin kawaleryjski przerobiony na obrzyna, by łatwiej go było schować. Jego trzecią ulubioną bronią był radziecki karabin snajperski.
Następną udaną serię zamachów na radzieckich żołnierzy przerwał incydent, który wydarzył się w nadodrzańskim Kostrzynie, w marcu 1948 roku. W ruinach Lubieniecki dostrzegł dwie postacie w sowieckich mundurach. Miał broń w pogotowiu, ale jej nie użył.
– To były kobiety, nigdy nie mógłbym do nich strzelić. Wkrótce potem, koło Dębna, po raz kolejny oszczędził niedoszłe ofiary. Dwaj czerwonoarmiści – ledwie chłopcy – byli w jego wieku. Widział w ich oczach tyle radości, że nie potrafił zabić.
Rządy terroru
Rosjanie padali nie tylko od jego kul, ale i od skażonego bimbru, który im sprzedawał. Kiedy wojacy próbowali jego „księżycówki”, mówili: – Cienka jak herbata! Dodawał więc karbidu i kwasu solnego. Chwalono go, że trunek nabrał mocy.
– Cholera wie, ilu ich w ten sposób wytrułem – wspomina tę najskuteczniejszą pod względem liczby ofiar „akcję”. – Przysiągłem sobie, że będę strzelał tylko do Rosjan, do Polaków nie, nawet tych najgorszych. „Krew polska jest zbyt droga”, powtarzano mi. Byłem za młody i zbyt głupi, by oceniać ludzi – mówi dziś.
W którymś momencie zrozumiał, iż jego walka nie może zakończyć się sukcesem. Bo przecież nie był w stanie zabić wszystkich sowieckich żołnierzy. Dlatego strzelał tak, by ich zranić, wystraszyć. Podpowiedział mu to pewien przedwojenny major, wtajemniczony w plan odwetu: – Nie musisz zabijać. Trafisz, to znajdą, pogrzebią w mogile, spiszą raport i koniec. A tak, to on będzie ciągle rozpowiadał o tym, przerazi dziesięciu, zamelduje dowódcy.
Jedenastego czerwca 1949 roku o mało co nie wpadł nad Jeziorem Myśliborskim. Kąpało się tam może dziesięciu żołnierzy. Ich mundury walały się na brzegu. Zebrał je na kupkę, podpalił, a wtedy jeden z Rosjan wyskoczył z wody i zupełnie nagi ruszył w pościg za Lubienieckim. Ten wycelował – trafił prześladowcę w pierś ostatnim pociskiem. Z jeziora wyłaniali się już inni. Zabiegli mu drogę, ale zdołał uciec do lasu.
Przerwana klątwa
Zbigniew Lubieniecki zakończył swoje „łowy” niedługo potem, jeszcze w 1949 roku. Nigdy go nie schwytano. Udało mu się „zalegalizować” w zrujnowanej Warszawie. Pracował jako robotnik budowlany, później ukończył studia. Większość życia przepracował w Urzędzie Morskim w Gdyni oraz w Polskim Towarzystwie Turystyczno-Krajoznawczym.
Swoje wspomnienia mógł wydać dopiero wiele lat po wojnie. Czy był sens strzelać do przypadkowych żołnierzy? Czy warto było narażać niewinną ludność cywilną na zemstę bezpieki? Lubienieckiego irytuje takie stawianie sprawy.
Odpowiada pytaniem na pytanie: – A kto zrobił ze mnie zwierzę? Czy to ja byłem winien temu, że widziałem, jak Rosjanie dręczyli i zabijali niewinnych Polaków?
Czytaj więcej na facet.interia.pl/historia/news-prywatna-wojna-z-zsrr-polowanie-na-sowi...
W lipcu 1945 roku był w ZSRR. Szedł z matką, kiedy powożący przejeżdżającą obok dwukółką Rosjanin zdzielił kobietę pejczem przez plecy. Ot tak, bez powodu. Na koszuli pojawiła się krwawa plama.
Piętnastoletniego Zbyszka ogarnęła wściekłość. „Powiedziałem sobie: 'Ja was jeszcze wszystkich utłukę! Nie spocznę, dopóki nie ubiję co najmniej stu'” – wspomina w "Łowcy", książce dokumentującej jego historię.
Narodziny łowcy
Lubieniecki miał dziesięć lat, gdy wraz z matką i siostrami został zesłany na Syberię. Napatrzył się na cierpienia Polaków w ZSRR. Dopiero po latach dowiedział się, że jego ojciec był jedną z ofiar zbrodni katyńskiej – zamordowano go w Twerze.
Kiedy w 1946 roku pozostali przy życiu członkowie rodziny Lubienieckiego uzyskali zezwolenie na repatriację, młody arystokrata nie mógł się nadziwić, że w Polsce… jest chleba pod dostatkiem. Trafił na zachód Polski i latem 1946 roku zaczął pracować w Dębnie Lubuskim, w rozlewni piwa i wytwórni wód gazowanych. Rozwoził towar po okolicy. Zajęcie mu się podobało, ale doznał bolesnego rozczarowania: znów zobaczył „władców”.
Chcesz iść do kina – nie można, seans zamknięty dla Sowietów. Polacy jak bydło stłoczeni w dworcowych poczekalniach, a w sąsiednich, dużych salach oni, żołnierze Armii Radzieckiej. Przestępczość wśród czerwonoarmistów była zastraszająca, a przykład szedł z góry. W 1945 roku generałowie wywozili łupy wagonami, oficerowie – samochodami. Sowiecka poczta, w ramach wspierania „wysiłku wojennego”, zwalniała paczki z „trofiejami” od opłat.
Tak zwane Ziemie Odzyskane były traktowane przez Armię Radziecką jako tereny wroga. Żyło się tu wciąż jak na Dzikim Zachodzie. Siła była ponad prawem, a siłą dysponowali Sowieci. Ich ulubioną rozrywką było picie wódki.
Po alkoholu hamulce moralne puszczały – stąd kradzieże, rabunki, a nawet gwałty i zabójstwa. Polacy starali się przed tym bronić: poruszali się w większych grupach, nie opuszczali domów po zmroku. Kto mógł, „wchodził w posiadanie” broni, o którą było łatwiej niż o kostkę masła.
Nic więc dziwnego, że również młody Lubieniecki woził radziecki pistolet maszynowy PPSz (popularną pepeszę) pod siedzeniem.
Pierwsze ofiary
Miał 16 lat, gdy zabił po raz pierwszy. Była jesień 1946 roku. Ruszył z dostawą do Mieszkowic, gdy drogę zastąpił mu rosyjski patrol. Obskoczyło go trzech żołnierzy: – Dawaj piwo! Grozili bronią. Sterroryzowali młodego kierowcę, ściągnęli skrzynkę z platformy. – Wyciągnąłem pepeszę, przejechałem po nich. Wrzuciłem pistolet i dwa karabiny na skrzynię, ciała odciągnąłem w krzaki i pognałem dalej – wspomina Lubieniecki.
Dwudziesty drugi lipca 1947 roku, Dębno Lubuskie. Na obchody komunistycznego święta przyjechały trzy ciężarówki z rosyjskimi żołnierzami. Nikt nie pilnował samochodów. Lubieniecki w jednym z nich odkręcił korek od baku, wcisnął nasączoną benzyną szmatę i podpalił. Żaden człowiek nie zginął, ale z pojazdu został tylko szkielet.
Kilka tygodni później, miasteczko Moryń. Na jeziorze dwie łodzie, w nich sowieccy żołnierze. Strzelił. Nie wie, ilu zabił – może dwóch, może trzech? Schował broń i uciekł. Zatrzymał go rosyjski patrol, ale udało mu się wyłgać. Miał szczęście.
Na polowaniu
Starał się nie wozić broni ze sobą, bo wiedział, że w razie kontroli grozi mu „czapa”, czyli śmierć. Zostawiał więc karabiny i pistolety w tych miejscach, do których często jeździł. Ten podręczny arsenał był zawsze gotów do użycia.
Posługiwał się pepeszą, miał też mosina, przedwojenny karabin kawaleryjski przerobiony na obrzyna, by łatwiej go było schować. Jego trzecią ulubioną bronią był radziecki karabin snajperski.
Następną udaną serię zamachów na radzieckich żołnierzy przerwał incydent, który wydarzył się w nadodrzańskim Kostrzynie, w marcu 1948 roku. W ruinach Lubieniecki dostrzegł dwie postacie w sowieckich mundurach. Miał broń w pogotowiu, ale jej nie użył.
– To były kobiety, nigdy nie mógłbym do nich strzelić. Wkrótce potem, koło Dębna, po raz kolejny oszczędził niedoszłe ofiary. Dwaj czerwonoarmiści – ledwie chłopcy – byli w jego wieku. Widział w ich oczach tyle radości, że nie potrafił zabić.
Rządy terroru
Rosjanie padali nie tylko od jego kul, ale i od skażonego bimbru, który im sprzedawał. Kiedy wojacy próbowali jego „księżycówki”, mówili: – Cienka jak herbata! Dodawał więc karbidu i kwasu solnego. Chwalono go, że trunek nabrał mocy.
– Cholera wie, ilu ich w ten sposób wytrułem – wspomina tę najskuteczniejszą pod względem liczby ofiar „akcję”. – Przysiągłem sobie, że będę strzelał tylko do Rosjan, do Polaków nie, nawet tych najgorszych. „Krew polska jest zbyt droga”, powtarzano mi. Byłem za młody i zbyt głupi, by oceniać ludzi – mówi dziś.
W którymś momencie zrozumiał, iż jego walka nie może zakończyć się sukcesem. Bo przecież nie był w stanie zabić wszystkich sowieckich żołnierzy. Dlatego strzelał tak, by ich zranić, wystraszyć. Podpowiedział mu to pewien przedwojenny major, wtajemniczony w plan odwetu: – Nie musisz zabijać. Trafisz, to znajdą, pogrzebią w mogile, spiszą raport i koniec. A tak, to on będzie ciągle rozpowiadał o tym, przerazi dziesięciu, zamelduje dowódcy.
Jedenastego czerwca 1949 roku o mało co nie wpadł nad Jeziorem Myśliborskim. Kąpało się tam może dziesięciu żołnierzy. Ich mundury walały się na brzegu. Zebrał je na kupkę, podpalił, a wtedy jeden z Rosjan wyskoczył z wody i zupełnie nagi ruszył w pościg za Lubienieckim. Ten wycelował – trafił prześladowcę w pierś ostatnim pociskiem. Z jeziora wyłaniali się już inni. Zabiegli mu drogę, ale zdołał uciec do lasu.
Przerwana klątwa
Zbigniew Lubieniecki zakończył swoje „łowy” niedługo potem, jeszcze w 1949 roku. Nigdy go nie schwytano. Udało mu się „zalegalizować” w zrujnowanej Warszawie. Pracował jako robotnik budowlany, później ukończył studia. Większość życia przepracował w Urzędzie Morskim w Gdyni oraz w Polskim Towarzystwie Turystyczno-Krajoznawczym.
Swoje wspomnienia mógł wydać dopiero wiele lat po wojnie. Czy był sens strzelać do przypadkowych żołnierzy? Czy warto było narażać niewinną ludność cywilną na zemstę bezpieki? Lubienieckiego irytuje takie stawianie sprawy.
Odpowiada pytaniem na pytanie: – A kto zrobił ze mnie zwierzę? Czy to ja byłem winien temu, że widziałem, jak Rosjanie dręczyli i zabijali niewinnych Polaków?
Czytaj więcej na facet.interia.pl/historia/news-prywatna-wojna-z-zsrr-polowanie-na-sowi...